Radosny żebrak. Rozdział siódmy

– To właśnie, panowie i rycerze, nazywam zwycięstwem – powiedział książę Taranto, gładząc swoją jedwabistą bródkę. – Ojciec Święty może wreszcie spać spokojnie. Nie będzie już kłopotów ze strony Niemców.

Ponad dwie setki głosów wyraziły głośno swoją aprobatę i wzniesiono puchary przy stole bankietowym.

– Naprawdę sądzisz, że to jest tak decydujące jak tamto, książę? – zapytał z nadzieją biskup Fornari. – Hrabia Diepold uciekł – a on jest groźnym przeciwnikiem.

– Gdyby nie był, pokonanie go nie przysporzyłoby wielkiej chwały, biskupie – uśmiechnął się książę.

– Diepold uciekł tylko z paroma setkami ludzi – powiedział biskupowi komendant Cacy. – Szkoda, że nie widzieliście bitwy! Zapisze się w pamięci jako majstersztyk naszego wielkiego księcia.

– Historia zapisze ją po prostu jako bitwę pod Salerno – powiedział książę z należną skromnością. – Chociaż przyznam, że prawdopodobnie została zręcznie rozegrana.

– Atak z flanki był dotknięciem geniuszu – zawołał Crécy. – Sam Juliusz Cezar musiał klaskać w niebie – to znaczy, jeśli tam jest.

– Biskup jest jedynym pośród nas, który mógłby nam o tym powiedzieć – powiedział książę z uśmiechem.

Biskup Fornari zachichotał.

– Nie mogę powiedzieć z całą pewnością – odrzekł. – Przypuszczam jednak, że sposób, w jaki potraktował Wercyngetoryksa i innych szlachetnych przywódców Galów nie wskazuje, że szybko trafił do nieba. Jestem pewien, że jako dobrzy Francuzi rozumiecie moje wahanie.

– Tu nas ma, na niebo, piekło i czyściec. – Książę roześmiał się. – Gdyby bitwa była tylko pojedynkiem na błyskotliwość umysłów, nasz drogi biskup byłby bardziej niebezpieczny niż Diepold z Acerry.

– Diepold znalazł swego mistrza – powiedział Crécy.

– Mój drogi Crécy, kiedy patrzysz na mnie takim wzrokiem, przypominasz mi wiernego psa, którego kiedyś miałem.

– Ja jestem twoim wiernym psem – odrzekł Crécy – i niech ktoś spróbuje się ze mnie śmiać. Spojrzał groźnie dookoła.

Książę podniósł swój puchar, kunsztownie wykonany ze złota i kości słoniowej i wysadzany półszlachetnymi kamieniami.

– Za zdrowie i zwycięstwo Ojca Świętego – powiedział. – I możesz mu powiedzieć, ekscelencjo: po tej bitwie żaden Niemiec nie odważy się zaatakować nawet nieuzbrojonego Francuza.

Odpowiedział mu ryk entuzjazmu.

– Co za cios dla kanclerza Sycylii – powiedział Crécy. – Niewiele ponad rok temu nie posłuchał nakazu Ojca Świętego, by zawrzeć pokój z hrabią Brienne, jak kazał nazywać naszego księcia.

– Gorzej – powiedział biskup. – Zaklinał się, że nie posłuchałby samego apostoła Piotra, gdyby mu to nakazał, nawet gdyby miał za to pójść do piekła. To jest język potępionych. Cóż, teraz może to odwoła.

– Byliśmy wtedy w złym położeniu… – Książę ściągnął wargi, próbując nowego wina, które nalano mu do pucharka. – Mają dobrą piwnicę w zamku w Salerno… Tak, rok temu wszystko wyglądało inaczej. Wtedy nie trzeba było wielkiej odwagi, by wypowiadać dumne słowa.

– Bóg zawsze słucha – wtrącił cicho biskup.

– Jeszcze rok – powiedział książę – i będę mógł zaatakować samą Sycylię.

– Nie wcześniej? – Biskup wyglądał na skonsternowanego. – Myślałem… miałem nadzieję, po takim zwycięstwie…

– Książę jest największym dowódcą, pod jakim kiedykolwiek służyłem – stwierdził Crécy. – Ale nie jest czarodziejem.

– Niech Bóg broni – rzekł biskup. – Jednak…

– Trzeba okrętów, by zdobyć wyspę – cierpliwie wyjaśniał książę. – A trudno się układać z genueńczykami i pizańczykami, bo wiedzą, że są jedynymi, którzy mogą dostarczyć flotę. Nie mogę zaatakować Palermo statkami rybackimi. Nie martw się, ekscelencjo – nie będę czekał dłużej, niż to konieczne. Nie tylko ja – moi dowódcy też bardzo chcieliby zobaczyć to wspaniałe miasto. Szczególnie mój młody przyjaciel, hrabia Vandrii. Obawiam się, że został dziś ciężko ranny… Czy ktoś wie, jak się czuje?

– Jestem tutaj, cały i zdrowy, książę – powiedział Roger, wstając w niższym końcu bankietowego stołu.

– Nie wstawaj, proszę – powiedział uprzejmie książę. – Jestem niezmiernie rad, widząc, że wyszedłeś cało, ale jak u licha udało ci się tego dokonać? Dobrze się spisywałeś na lewym skrzydle, ale widziałem, jak cię spieszonego siekło dwóch Niemców.

– Szczerze mówiąc, sam dobrze nie wiem – odrzekł Roger – prócz tego, że moja zbroja jest najlepsza, jaką kiedykolwiek miałem.

– Weź ten puchar za to, czego dziś dokonałeś… Podaj mu go, paziu! Nie, nie tak; postaw go najpierw na jednej z tych czerwonych poduszeczek na stole. Teraz lepiej. Powodzenia, drogi hrabio, a kiedy dostaniemy się na twoją rodzinną wyspę, dopilnuję, by przywrócono ci twoje prawa.

– Gratuluję – mruknął pułkownik da Fabriano, siedzący naprzeciw Rogera z lewą ręką na temblaku.

Roger ukłonił się. Podniósł puchar księcia.

– Chwała i zwycięstwo naszemu wielkiemu dowódcy, hrabiemu Walterowi z Brienne, księciu Taranto – powiedział głośno. Wszyscy zaczęli klaskać, a książę również uprzejmie się ukłonił.

***

W kilka miesięcy później obóz księcia Taranto został zaatakowany bez ostrzeżenia w środku bezksiężycowej nocy.

Rogera w jego namiocie obudziła wrzawa zmieszanych głosów.

– Paź! – krzyknął. Ale chłopiec, którego mu przydzielili – jako rycerz bez ziemi nie miał giermka – nie odpowiedział, więc sam włożył zbroję, najlepiej jak potrafi ł w ciemności.

Zgiełk na zewnątrz rósł jak crescendo. Raz czy dwa usłyszał rozkazy wykrzykiwane po niemiecku. Opuścił przyłbicę i wszedł w zamęt, jakiego nigdy wcześniej nie widział.

Noc rozjaśniały setki pochodni, z których żadna nie pozostawała ani przez chwilę bez ruchu. Same niebiosa zdawały się brać w tym udział, z uciekającymi czerwonymi gwiazdami, ściganymi przez niewidzialną siłę. Przyszło mu do głowy, że to mógł być dzień sądu, ale pomyślał też posępnie, że w taki dzień rozkazy nie byłyby prawdopodobnie wykrzykiwane po niemiecku.

Szedł w stronę namiotu księcia. Drogą awansu dla młodego rycerza była walka na oczach dowódcy w polu. Poza tym wyglądało na to, że książę będzie potrzebował wszelkiej pomocy.

Ale gdy szedł, chłodny rozsądek podpowiadał mu, że znów będzie walczył za przegraną sprawę. To nie był tylko śmiały wypad. To nie był atak kilku setek mężczyzn, lecz armii realizującej określony plan. Wróg wiedział, co robi; zaatakowani walczyli o życie, chaotycznie, pojedynczo lub w małych grupkach. To była rzeź, masakra i prawdopodobnie koniec. Ale jego miejsce było przy księciu, a majaczący o sto parędziesiąt metrów dalej ciemny kształt był namiotem księcia. Co jeszcze mogę zrobić? – pomyślał z niepokojem.

Jakiś mężczyzna wybiegł z mroku, wołając po francusku:

– Uciekaj! Wszystko stracone!

– Nic nie jest stracone oprócz twej odwagi – odparł szorstko Roger i pospieszył dalej.

Teraz mógł zobaczyć walkę wokół wielkiego namiotu.

– Pochodnie! – ryknął jakiś głos po niemiecku. – Pochodnie, przeklęci durnie. Ucieknie nam w ciemnościach.

Błysnęło światło; drugie, trzecie i pojawiało ich się coraz więcej, jak ożywające gwiazdy, krwistoczerwone i zdradzieckie.

Roger zobaczył wielkiego mężczyznę w zbroi, muskularnego brodacza na równie olbrzymim koniu. Rozpoznał go od razu. To był Diepold z Acerry.

– Więcej światła, durne niedołęgi! – ryczał Diepold. – Podpalcie namioty, tamte, nie księcia! Jeśli ktoś spali ten, obedrę go żywcem ze skóry. Będę w nim dzisiaj spał. Dalej!

Roger poczuł wzbierającą w nim falę furii. To bydlę w ludzkiej skórze, z jego przeklętą pewnością siebie – będzie niebiańską rozkoszą przebić mu gardziel i uciszyć na zawsze ten tubalny głos. Rzucił się naprzód. Namioty wokół niego stawały w płomieniach. Widział teraz wyraźnie, ale miał świadomość, że lada moment wróg zobaczy również jego. Była nadzieja, że wezmą go za Niemca, ponieważ miał zbroję, ale do tego czasu wielu francuskich rycerzy też zdążyło je włożyć, a do tego większość Niemców była od niego znacznie wyższa i mocniej zbudowana.

Małe grupki ludzi rozbiegały się we wszystkich kierunkach. Zdawało się, że nie zdoła podejść bliżej. Olbrzym utrzymywał wielkiego rumaka przez cały czas w ruchu, co było podstawową zasadą dla dowódcy w polu. Gdyby pozostał dłużej w jednym miejscu, jakiś ukryty łucznik miałby dość czasu, by dobrze namierzyć cel.

W samym wejściu do namiotu księcia trwała nieustępliwa walka i był tam sam książę, ze swoją świtą, sztandarem i wszystkim.

Zwalista postać zagrodziła mu drogę.

– Ty też masz gardło – mruknął Roger, uderzając z jadowitą siłą. Mężczyzna zacharczał, padając, a Roger ruszył dalej w wir walki.

Włączały się do niej kolejne grupy Niemców; sztandar Taranto opadał, ale tylko przez chwilę, bo książę sam go podniósł i trzymał wysoko, krzycząc. Był to szlachetny gest, ale czynił go łatwym celem i już w następnej chwili krew popłynęła mu z prawego ramienia. Roger został otoczony przez kilku Niemców z pikami, tak jak kiedyś pod Ponte San Giovanni, tylko tym razem była noc, a przeciwnicy znacznie więksi od niego.

Gdy odpierał ataki, zobaczył osuwającego się obok księcia mężczyznę z kopią w piersi i rozpoznał pułkownika da Fabriano.

Zaślepiony furią Roger uderzył Niemca w głowę, odparował pchnięcie piką, potem drugie i trzecie, i dotarł do księcia w chwili, gdy ten upadł z piką wbitą głęboko w ramię.

Roger podniósł tarczę, by odeprzeć następne piki wymierzone w przyłbicę księcia. Zaraz zginę, pomyślał z dziwną obojętnością. Będzie to śmierć patentowanego głupca, który ocalił życie tchórza, a przybył za późno, by uratować bohatera. Uderzył olbrzymiego rycerza z czerwoną panterą na tarczy i zdążył zobaczyć, jak spada na niego ciężki miecz przeciwnika. Uniósł własną sponiewieraną tarczę o sekundę za późno.

***

Gdy odzyskał świadomość, leżał na polowym łóżku i pochylał się nad nim siwowłosy mężczyzna.

– No proszę – powiedział z nutą zadowolenia w głosie. – Wypij to teraz. – Podniósł do jego ust czarkę, a on wypił, najpierw z instynktownego posłuszeństwa, a potem łapczywie, do dna.

– Wystarczy – rzekł siwowłosy. – Potem dostaniesz więcej.

Roger chciał o coś spytać, ale nie wiedział, o co. Zamiast tego usnął i zbudził się na kolejną czarkę napoju. Bulion, pomyślał, dobry, mocny bulion. Ale skrzywił się z bólu, gdy próbował usiąść.

Siwowłosy uśmiechnął się.

– Jeszcze nie próbuj. Za jakiś tydzień będzie zupełnie inaczej. Nie martw się. To tylko potłuczenia, więc nie ma zagrożenia życia. Nawet nie wiesz, jakie miałeś szczęście. Książę Lanzberg rzadko potrzebuje więcej niż jednego ciosu, by zabić człowieka jego postury, a ty jesteś prawie o połowę mniejszy. Myśli, że to jakieś czary.

Czary. Zabić człowieka. Lanzberg. Nawet nie wiesz, jakie miałeś szczęście. Zabić człowieka jednym ciosem. Nie rozumiał, co ten człowiek mówi, a gdy obudził się po raz trzeci, o wszystkim zapomniał.

– Gdzie jestem? – zapytał.

Siwowłosy uniósł brwi.

– Dziwne, że wszyscy o to pytają – zamyślił się przez chwilę. – Nie jesteś jeszcze w niebie, rycerzu, choć pijąc mój rosół, mogłeś tak pomyśleć. Jesteś w obozie generała.

– Ja-jakiego generała?

– Hrabiego Diepolda z Acerry, oczywiście.

Roger zamknął oczy.

– Gdzie jest książę? – zapytał.

– Nie myśl o tym – odrzekł siwowłosy. – Najlepiej znowu zaśnij.

– Gdzie jest książę Taranto? – powtórzył ostrym tonem Roger.

– Nie miał tyle szczęścia, co ty – powiedział siwowłosy. – Robiłem, co mogłem, ale jego rany były zbyt poważne.

Roger odwrócił głowę.

***

Diagnoza siwowłosego lekarza okazała się niezbyt dokładna. Minął ponad miesiąc, nim Roger mógł opuścić łóżko i następny, nim był dość silny, by wyjść z namiotu. Wiedział już wtedy, że hrabia Diepold z Acerry wziął do niewoli jedną trzecią armii księcia, traktował wszystkich jeńców dość dobrze, a rycerzy z grzecznością należną ich pozycji.

– Nie jest złym człowiekiem, jak na Niemca – powiedział komendant Crécy, kiedy spotkał Rogera po raz pierwszy od tamtej strasznej nocy. – I jest wielkim dowódcą. Sam Juliusz Cezar musiałby to przyznać. Nie sądziłem, że ktokolwiek mógłby pokonać księcia, ale stało się, i co więcej, tym razem to już koniec. – Zdawało się, że łatwo przyszedł do siebie po śmierci człowieka, którego kiedyś tak bardzo podziwiał.

– Ale po co nas tutaj trzyma? – zapytał Roger.

– Najpierw myślałem, że chce okupu – odparł Crécy.

– Za mnie nie dostanie jednego maravedi – powiedział drwiąco Roger. – Wszystko, co posiadałem na tym świecie, było w namiocie, włącznie z pucharem, który dostałem od księcia po bitwie pod Salerno – a on z pewnością to zabrał.

– Krążą pogłoski – rzucił niedbałym tonem Crécy.

– Jakie pogłoski?

– Mówi się, że Diepold będzie prowadził rokowania z papieżem.

– Nie!

– Dlaczego nie? Nie wiem, czy to prawda, ale być może. Ojciec Święty stracił armię właśnie wtedy, gdy najbardziej jej potrzebował. Może wybaczyć Diepoldowi – a może zrobić nawet więcej.

– Crécy! Nie sądzisz chyba, że on…

– Papież to bardzo mądry człowiek – powiedział Crécy. – A Diepold też nie jest głupcem. To oznacza, że obaj zrobią to, co najlepsze dla ich interesów. A najlepsze dla ich interesów byłoby dojście do porozumienia.

– Ale Diepold jest wyklęty… ekskomunikowany!

– Papież może w każdej chwili cofnąć ekskomunikę, a jestem pewien, że Diepold by tego chciał. To nie jest przyjemny stan, nawet jeśli ktoś nie wierzy w Boga ani w diabła. W rzeczy samej, jest to największy atut papieża, gdy przyjdzie mu się targować z Niemcem.

– Zaczynam rozumieć, że być rycerzem znaczy być głupcem – rzekł Roger. – O co my walczyliśmy, Crécy?

– Kto to wie? – Francuz wzruszył ramionami. – I kogo to obchodzi? Rycerz może stworzyć własne normy tylko w swoim zamku i feudum, hrabia w swoim hrabstwie, książę w księstwie. Ale królowie i papieże mogą narzucić swoje normy im wszystkim – jeśli są wystarczająco silni.

– To mówią o Bogu – powiedział Roger – że tworzy własne normy z ludzkich spraw. Czasami trudno mi w to uwierzyć.

Crécy uśmiechnął się.

– Nie tylko tobie. Ale ktoś – nie pamiętam, kto – powiedział, że królowie i papieże są mniejsi od Boga, ale więksi od człowieka.

– Co z zasadami? – zapytał Roger ze swym zwykłym półuśmiechem.

Francuz roześmiał się otwarcie.

– Jeśli nimi się przejmujesz, idź lepiej do klasztoru.

***

W trzy dni później doprowadzono kilku pojmanych rycerzy przed oblicze hrabiego Diepolda, przed wielki namiot, który kiedyś należał do księcia Taranto. Obok potężnego Niemca stała szczupła, cicha postać w kościelnych szatach. Roger rozpoznał biskupa Fornariego.

– Moi panowie i rycerze – powiedział Diepold okropną francuszczyzną – chcę, żebyście posłuchali, co ma wam do powiedzenia ten świątobliwy biskup.

– Przybywam jako legat Ojca Świętego – powiedział biskup – by wam oznajmić, że hrabia Diepold z Acerry przyrzekł uroczyście, iż odtąd będzie posłuszny papieżowi we wszystkich sprawach, odda swój miecz na służbę Ojcu Świętemu i Kościołowi i nie przyjmie żadnych roszczeń cesarza Filipa co do suwerenności Sycylii. Ojciec Święty przyjął te obietnice z radością, zdjął z niego ekskomunikę i kazał wyruszyć na wyspę Sycylię, by chronić tam młodego króla Fryderyka Rogera, który, jak wiecie, jest pod opieką papieża do czasu uzyskania pełnoletności. Będę osobiście towarzyszył hrabiemu Diepoldowi do Palermo, gdzie młody król jest trzymany w stanie nielicującym z jego pozycją i opieką Ojca Świętego.

Cofnął się o krok.

– Muszę dodać tylko jedno – powiedział Diepold. – Jak widzicie, zamierzam z waszą pomocą wypełnić to, co rozpoczął mój nieżyjący przeciwnik, szlachetny książę Taranto. Każdy, kto zechce mi towarzyszyć, będzie mile widziany. Sprawa pozostaje taka sama – zmienił się dowódca. To wszystko.

– A nie mówiłem, rycerzu? – szepnął Crécy. – Śmiało, zróbmy to.

– Co? Służyć pod nim? Pod zabójcą księcia?

– A dlaczego nie? Nie słyszałeś? Sprawa pozostaje taka sama.

Roger patrzył na potężnego Niemca, teraz otoczonego przez grupę rycerzy deklarujących swoje poparcie. Diepold, górując nad nimi wzrostem, uśmiechał się i patrzył na nich jak jowialny ojciec, któremu dzieci życzą wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.

– Cóż, idę do niego – powiedział Crécy. I tak uczynił.

Roger wydął dolną wargę. Czego chciał od człowieka, którego papież wybrał na dowódcę? Walczył pod śmiesznym rzymskim sztandarem Asyżu. Walczył pod sztandarem Taranto i Brienne. Czemu nie pod sztandarem Acerry, gdziekolwiek znajduje się to przeklęte miejsce?

Obaj dowódcy, pod którymi walczył, zostali pokonani, i obaj już nie żyli. Może dotknął ich pech rodu z Vandrii. Może ten Diepold również zginie? Kto to wie? – jak powiedział Crécy. I kogo to obchodzi?

Liczyło się tylko to, że Sycylia znów była w zasięgu wzroku. Sycylia i Vandria.

Wystąpił naprzód.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.