Radosny żebrak. Rozdział pierwszy

A.D. 1202

– Potrzebuję pieniędzy – blady młodzieniec elegancko skrzyżował swoje długie nogi.

Bernard z Quintavalle dyplomatycznie skinął głową i zaczął wygładzać fałdy zielonego stroju. Zawsze tak robił, gdy oceniał klienta.

Ten miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Nie był bogato ubrany – wełna drugiego gatunku ufarbowana na niebiesko, ozdobiona gdzieniegdzie dość pospolitym haft em, skórzany pas z prostą srebrną klamrą. Buty – trzeba zawsze patrzeć na buty – starannie wykonane, ale mocno znoszone i pozbawione sprzączek. Tak czy inaczej – strój młodego rycerza, a młodzi rycerze znani byli ze swej niefrasobliwości. Ten mógł być synem pomniejszego szlachcica – stracił pieniądze i kosztowności, uprawiając hazard albo pojedynkując się z przeciwnikami za dobrymi na jego kopię, zbyt daleko od zameczku swego ojca, by dostać więcej.

Młodzieniec nie sprawiał jednak wrażenia lekkomyślnego, choć tak bezpośrednio nawiązał do przyczyny swej wizyty. Miał poważną, młodą twarz, pociągłą, z błyszczącymi, szarymi oczami i dumnym nosem, oraz wyraziste usta o wąskich wargach.

Wyglądał na cudzoziemca, a Bernard, kupiec, który dużo podróżował, był trochę zirytowany, nie mogąc się domyślić, skąd pochodzi. Na pewno nie z północnych Włoch. Mówił po włosku z akcentem, ani niemieckim, ani francuskim, choć bliższym temu ostatniemu.

– Wybacz, rycerzu – powiedział Bernard – ale nie zrozumiałem nazwiska, gdy anonsował cię służący. Mój biedny Filippo nie wymawia zbyt dobrze obcych nazwisk…

– Nazywam się Roger z Vandrii – odrzekł młody człowiek. Zdawało się, że wolałby, aby dalsze wyjaśnienia nie okazały się konieczne.

– Czuję się zaszczycony – powiedział uprzejmie Bernard. – Czy wolno mi spytać, czemu przychodzisz do mnie, a nie do banku?

Uśmiech Rogera z Vandrii zepsuł pierwsze dobre wrażenie; był nieprzyjemny i kpiący, jakby maskował porażkę.

– Mój ojciec mawiał, że banki są jak kobiety, messer Bernard. Przyjmują tylko tych, którzy już odnieśli sukces, a nie tych, którzy mają na niego nadzieję.

– Coś w tym jest – przyznał ostrożnie Bernard z Quintavalle. – Ale…

– Zawsze chcą pożyczać pieniądze tym, którzy ich nie potrzebują, a nigdy tym, którym są potrzebne – mówił dalej młodzieniec. Jego gorzki uśmiech pogłębił się. – Byłem u Frescardiego w Bolonii i u Pisaniego w Perugii. Mam już dosyć banków. A nie chcę iść do zwykłego lichwiarza. Kiedy przybyłem do Asyżu, zasięgnąłem języka. Wskazano mi ciebie jako człowieka bogatego, który nie stroni od interesów. Więc jestem.

– Dobrzy chrześcijanie – rzekł poważnie Bernard – nie powinni pożyczać pieniędzy na procent…

– Wiem, wiem – odparł ironicznie młody szlachcic. – Nie powinni też zabijać ani cudzołożyć. Ale mówiono mi, że czasem to robią.

Bernard potrząsnął głową.

– Przeprowadziłem wiele transakcji, zanim przestałem sprzedawać towary z importu, ale zawsze według cen sprzedaży.

– O tym też słyszałem. – Roger z Vandrii wzruszył ramionami. – Ty kupujesz; potem twój sprzedawca może odkupić swoją własność. Za wyższą cenę, oczywiście. W ten sposób nie pobierasz odsetek, nie łamiesz żadnego z przykazań Kościoła, jesteś przykładnym chrześcijaninem – a jednak pomnażasz swoje bogactwo. Sposób godny podziwu, messer Bernard.

Quintavalle zmarszczył brwi.

– Jest to powszechnie uznawana praktyka…

– Oczywiście. I mi też odpowiada. Oferuję na sprzedaż swój zamek – pod warunkiem, że będę mógł go odkupić w ciągu, powiedzmy, dwóch lat.

– Swój zamek? – Bernard spojrzał zaskoczony na młodzieńca.

Roger wyprostował się nieco.

– Nie mógłbym go chyba sprzedać, gdyby nie należał do mnie, prawda?

– A gdzie on jest? – zapytał Bernard z powątpiewaniem.

– Na Sycylii. Dwa dni jazdy konnej z Monreale. Mam ze sobą wszystkie dokumenty.

– Na Sycylii! – Bernard z Quintavalle zaczął się śmiać. – Mój drogi młody… mój drogi rycerzu, Sycylia!

Oczy Rogera zwęziły się.

– Co, jeśli wolno spytać, wprawia cię w taką wesołość, kiedy mówię o najpiękniejszej wyspie na ziemi?

Bernard zmierzył go wzrokiem.

– Sycylia – powtórzył – i do tego na samej wyspie. Mówiłeś, mój drogi rycerzu, że banki są jak kobiety. Cóż, kraje tak samo. Im piękniejsze i bogatsze, tym więcej konkurentów będzie starało się je zdobyć. Słusznie, rycerzu, Sycylia to bardzo piękna wyspa. Nic dziwnego, że ma tylu – konkurentów.

– Sycylia należy do Sycylii – powiedział stanowczo młody człowiek.

– Nie wątpię, nie wątpię. Ale trudno będzie przekonać cesarza, że tak jest – cesarzy, powinienem rzec, skoro teraz zarówno Filip ze Szwabii, jak i Otton z Brunszwiku pretendują do tego tytułu. Prócz nich przebywa tam paru potężnych niemieckich rycerzy, których wierność jednemu z tych dwóch imperatorów nie wydaje się jasno określona. Jest również, jeśli się nie mylę, król Sycylii, mały Fryderyk, ma sześć czy siedem lat…

– Osiem.

– Niech będzie, osiem. Są plemiona Saracenów, uzbrojone po zęby, gotowe zażądać wszystkiego. A w Rzymie Ojciec Święty, który też będzie miał swoje zdanie w tej sprawie. Sycylia! Założę się, że na całym świecie nie ma ani jednego człowieka, który umiałby powiedzieć, kto będzie rządził Sycylią za pół roku.

– To prawda – przyznał chłodno młody człowiek – ale to nie czyni żadnej różnicy. Mój zamek jest moim zamkiem. Odziedziczyłem go po ojcu, który zmarł rok temu w Moguncji.

– W Moguncji? To przecież Niemcy.

– Zgadza się.

Nagle Bernard zrozumiał.

– Kto zarządza teraz tym… twoim zamkiem, rycerzu? – zapytał cicho.

Roger przygryzł wargę.

– Sam chciałbym wiedzieć. Ale przepędzę go, kimkolwiek jest.

Bernard pokiwał głową.

– Byliście na wygnaniu – ty i twój zmarły ojciec? Tak myślałem. A teraz szukasz kogoś, kto wyłoży pieniądze na walkę o odzyskanie zamku, prawda? Drogi rycerzu, na to nie jestem dość bogaty. I nie mogę winić Frescardiego i Pisaniego, że nie udzielili tobie wsparcia.

Znowu gorzki uśmiech.

– Nie jestem takim głupcem, messer Bernard. Wiem, że nikt nie pożyczy mi sumy potrzebnej na zbrojną wyprawę. Moje oczekiwania są znacznie skromniejsze. Chcę tylko sam dostać się do Vandrii. Podróże kosztują, a ja wydałem wczoraj ostatniego florenckiego guldena.

– To musisz być głodny! – Bernard wzniósł do góry ręce. – Oczywiście. Gdzie ja miałem oczy? Przynajmniej tak mogę ci pomóc. Filippo! Filippo!

Służący ukazał się w drzwiach.

– Przynieś zaraz coś do jedzenia, Filippo, chleb, mięso, ser, co tam masz pod ręką. I wino. Nie słyszysz? Co ci jest?

Filippo nie musiał odpowiadać. Zza jego pleców wynurzył się wielki, gruby mężczyzna, z wydatnym brzuchem, brodą i krzaczastymi brwiami.

– Messer Cuomo – wykrzyknął Bernard, zrywając się na równe nogi. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Filippo, krzesło dla messer Cuomo. A potem przynieś jedzenie, jak ci powiedziałem. Rycerzu, messer Cuomo jest nowo wybranym prefektem policji w naszym mieście…

– A tutaj zjawił się służbowo – wtrącił Cuomo z lekkim ukłonem. – Dlatego wybacz, messer Bernard, że nie usiądę. Czy wolno mi spytać, na ile znasz swojego… szacownego gościa?

– Właśnie miałem go przedstawić – odrzekł Bernard z odcieniem wyrzutu w głosie. – To hrabia Roger z Vandrii. Jest Sycylijczykiem.

– Być może – odparł Cuomo tonem chłodnym i obraźliwym.

Dłoń Rogera powędrowała do rękojeści miecza.

– Proszę się nie unosić – powiedział prefekt policji. – Przed domem czeka czterech moich ludzi, messer Bernard. Muszę powtórzyć pytanie: na ile znasz tego człowieka?

– Cóż, poznałem go dopiero dzisiaj – przyznał z ociąganiem Bernard z Quintavalle. – Przyszedł do mnie w interesach. Ale nie wątpię…

– Przykro mi, messer Bernard – wtrącił Cuomo – ale muszę ci przeszkodzić we wszelkich interesach, jakie planujesz. Rycerzu, czy zechcesz pójść ze mną?

– Co to znaczy? – zapytał krótko Roger.

Cuomo znów się ukłonił.

– Środki ostrożności – powiedział ze służalczym uśmiechem.

– Tylko tyle. Asyż idzie przecież na wojnę. Na pewno coś ci o tym wiadomo?

– Teraz, gdy to powiedziałeś, wydaje mi się, że ktoś już o tym wspomniał – cedził słowa Roger z Vandrii. – Będziecie walczyć z Perugią, prawda? Życzę wam wszystkiego najlepszego, messer… prefekcie policji. Ale wasza wojna nie ma nic wspólnego ze mną.

– Wojna! – wykrzyknął Bernard z niedowierzaniem. – Ale, mój drogi messer Cuomo, wojna już trwa nie wiedzieć jak długo i nic się nie dzieje, prócz tego, że oblegamy kilka pobliskich zamków, a to też do niczego nie doprowadziło. Nie, żebym narzekał – wręcz przeciwnie. Ale skąd ta nagła wojowniczość?

– Nie da się uniknąć wojowniczości w czasie wojny – stwierdził z godnością Cuomo.

– O nie, nieprawda – zaprotestował Bernard. – W wojnie między Cremoną i Padwą żadna ze stron nigdy nie zaatakowała, bo każde z miast przeczuwało, że drugie jest silniejsze, a w wojnie między Sieną a Luccą kilka lat temu wszystko przebiegło idealnie pokojowo, ponieważ między nimi leżała Florencja, a żadna z walczących stron nie chciała pogwałcić jej neutralności. Jeśli chcesz znać moje zdanie, messer Cuomo, wojna powinna być dozwolona tylko między miastami bez wspólnej granicy. Wynik jest znacznie bardziej humanitarny i…

– Zechciej wybaczyć, messer Bernard – przerwał kategorycznie Cuomo – ale to nie jest właściwy moment na wykład z historii wojskowości. Działam na rozkaz ich ekscelencji konsulów. Człowieka, który, jak mówisz, pochodzi z Sycylii, widziano kilka dni temu w Perugii.

– I co z tego? Sam mi o tym powiedział…

– Poza tym, jest szlachcicem. Wiesz doskonale, że niewielu z nich stoi po stronie Asyżu. Gustujesz w dziwnym towarzystwie. Gdybym cię nie znał jako dobrego asyżanina, pomyślałbym…

– …że sam spiskuję przeciw Asyżowi razem z sycylijskim szlachcicem – przerwał mu Bernard. – Ja, jeden z pięciu najlepszych podatników w tym mieście. Doprawdy, messer Cuomo!

Prefekt policji rozłożył swoje wielkie ręce.

– Nie aresztuję cię, messer Bernard, prawda? Aresztuję twojego gościa. Musimy już iść. Uszanowanie, messer Bernard, i przepraszam za kłopot. Rycerzu, proszę za mną.

Odwracając się do wyjścia, Cuomo zderzył się z Filippo wnoszącym tacę i zaklął siarczyście przy akompaniamencie brzęku talerzy i pucharów.

– Do widzenia, messer Bernard – powiedział uprzejmie Roger. – Szkoda, że nie mogę skorzystać z twojej gościnności. Dzisiejszy dzień pozostanie w mojej pamięci jako ten, w którym odkryłem, że zamek na Sycylii nie jest wart nawet kolacji, jeżeli los zdecyduje inaczej. – Ukłonił się i poszedł za Cuomo.

Bernard dał Filippo znak, by wyszedł z pokoju, i znowu usiadł. Z jakiegoś powodu czuł się nieszczęśliwy. To było niemądre, bo czemu miał współczuć młodemu człowiekowi ze zgorzkniałym uśmiechem i śmieszną dumą opartą tylko na tym, że był szlachcicem, hrabią Vandrii – kto w ogóle słyszał o Vandrii? Może zmyślił całą tę historię, by zdobyć pieniądze. Na pewno był szlachcicem, akcent, a raczej jego brak, gestykulacja, sposób w jaki patrzył na ludzi. A Cuomo, stojąc obok niego, wyglądał jak wół. Ale w tych czasach szlachta w Asyżu nie miała żadnego poważania. W Perugii wciąż liczono pola na rycerskich tarczach. Większość asyskiej szlachty przeniosła się tam, gdy zaczęła się wojna. Może teraz byli równie zubożali jak ten jegomość z Vandrii.

Dobrze im tak, myślało wielu ludzi. Bernard nie miał takiej pewności. Niektórzy byli tym, czym powinni, prawdziwą arystokracją, na przykład Galeano lub Scifi – przynajmniej niektórzy z rodu Scifich.

Ale duch czasu był przeciw nim – przynajmniej w Asyżu. W Asyżu panował nowy duch, od tamtej pamiętnej nocy, gdy niemiecki tyran, hrabia Luetzelinhart, uciekł do papieża, by prosić go o poparcie w swojej sprawie, a wszyscy obywatele powstali, przypuścili szturm na jego zamek i zburzyli go, a potem użyli kamieni do zbudowania muru wokół miasta! Kupiec, zwłaszcza taki, któremu się powiodło, lubił ciszę i spokój, ale tamten czas był na swój sposób niezapomniany. Wszyscy asyżanie byli jak bracia, śmiali się i z zapałem pracowali razem, a nowa wolność sprawiła, że wszyscy czuli się młodzi – nawet taki bogacz Pietro Bernardone, który ze swoim drogim synkiem Franciszkiem, ubranym w aksamit, godzinami nosił kamienie. Bernard z Quintavalle też.

Coś niezwykłego było w tamtym czasie. Wszyscy to czuli; dlatego stali się nieufni i podejrzliwi wobec tych, którzy mogli stać się nowymi tyranami – całej szlachty.

Asyż stał się republiką. Wybieranie konsulów wydawało się może trochę niepoważne, jakby miasto było Rzymem Grakchów czy Cincinnatusa. Stanowiło to jednak nieodłączną część nowego ducha.

Po co więc się przejmować zubożałym szlachcicem z zamkiem na Sycylii? Może naprawdę był szpiegiem z Perugii? Próbował wyciągnąć pieniądze w drodze na południe – sto do jednego, że w całym swoim życiu nie zarobił ani miedziaka. Jazda konna, turnieje, polowania, popisywanie się piękną zbroją i wykwintnymi strojami – to było wszystko, co umieli robić. Nie mieli pojęcia o wartości pieniądza. Ani wyobrażenia o trudzie, wysiłku i pełnej skupienia pracy, by osiągnąć sukces w interesach i handlu. Kupcy w ich oczach byli niczym – dopóki ich nie potrzebowali. A nawet wtedy nimi pogardzali. Cała ta ich uprzejmość maskowała pogardę. Zamki na Sycylii! Zamki na księżycu!

Dobrze mu zrobi, młodemu nicponiowi, spędzenie kilku dni w więzieniu. Z jakim szyderstwem mówił o praktykach handlowych!

Ale przecież był młody i niewiele wiedział. Jego uprzejmość skrywała nie tylko pogardę; był za nią głęboki smutek, a nawet… rozpacz.

Bernard z Quintavalle westchnął. Gdyby się ożenił i miał syna, mógłby być teraz w tym samym wieku, co ten młody człowiek.

Tak się złożyło, że nigdy nie miał czasu się ożenić, przynajmniej tak to sobie tłumaczył, choć większość jego przyjaciół śmiała się, gdy to mówił, a najbardziej Pietro Cattaneo, młody kanonik z katedry – w każdym razie młody jak na kanonika.

– Nie mogę się ożenić – mówił Cattaneo – bo zabrania mi tego Kościół święty. Ty nie możesz, bo ożeniłeś się ze swoimi pieniędzmi.

To oczywiście nie była prawda; można było szanować pieniądze, nie żeniąc się z nimi; kupiec musiał mieć szacunek dla pieniędzy, bo inaczej szybko stałby się żebrakiem, a to oprócz wiecznego potępienia była najsmutniejsza rzecz na świecie.

Kupiec musiał jednak dużo podróżować i dlatego miał mało czasu na umizgi. A potem, na emeryturze, zawsze dręczyła go niegodna myśl, że mógłby ulec wdziękom przedsiębiorczej młodej kobiety, która traktowałaby go wyłącznie jako dostawcę pięknych strojów i luksusu. Kobiety zawsze to uwielbiały. Wiele z nich nosiło więcej biżuterii niż córki arystokratów! Czy człowiek miał poświęcić ciszę i spokój dla takiej ladaco? A gdyby okazała się kłótliwa, jak często się zdarzało? Uśmiechy i uprzejmość, dopóki ksiądz nie powie w kościele „Amen”, a potem wulgarny język, tyrady i złorzeczenia.

Nie, człowiek powinien rezygnować z życia, do którego jest przyzwyczajony, tylko wtedy, gdy znajdzie coś lepszego, coś, co do czego mógłby być pewny, że jest lepsze. Pewność. Bezpieczeństwo.

Większość młodych ludzi nie rozumiała znaczenia bezpieczeństwa, jak ten młody rycerz, który chciał pieniędzy na opłacenie szalonej eskapady. A gdyby ktoś dał mu te pieniądze parę godzin wcześniej – teraz był w więzieniu, a pieniądze by mu zabrano. Równie dobrze można było wyrzucić je przez okno.

Wiele dobrego można było powiedzieć o nowym duchu Asyżu. Żadnego płaszczenia się przed niemieckim komendantem-tyranem, żadnego kłaniania się i schlebiania aroganckim szlachcicom i ich jeszcze bardziej aroganckim damom. Zamiast tego obywatelska duma oraz praca i kwitnący handel.

Cuomo miał rację – wielu szlachetnie urodzonych zbiegło do Perugii i prawdopodobnie robili, co w ich mocy, by podburzyć wszystkich przeciw rodzinnemu miastu. Na szczęście perugianie byli zwykle tak pokojowo nastawieni, jak wszyscy. Tylko prefekt policji i dowódca wojska mogli traktować tę wojnę poważnie. Tak czy inaczej, nie było to przyjemne; kupcy musieli przenieść interesy do Foligno lub Kortony, a mimo to w zeszłym miesiącu biedny, stary Massimo Bordi dostał od konsulów reprymendę za handlowanie z wrogiem – tym wrogiem był jego brat mieszkający w Perugii.

Kto robił ten piekielny hałas na dworze? Na pewno nie było wyborów, więc po co wysłano na ulice miejskiego herolda? Do tego z bębenkiem, a władze robiły to tylko wtedy, gdy chciały mieć całkowitą pewność, że wszyscy zwrócą na niego uwagę.

W małej wąskiej uliczce bęben brzmiał jak ryk grzmotu, odbijając się od ścian zbyt szybko, by utworzyć wyraźne echo. Przerażające dudnienie zdawało się wypełniać cały świat. Potem urwało się gwałtownie i dał się słyszeć nosowy głos herolda – głos, ale nie słowa. Dom Bernarda z Quintavalle był solidnie zbudowany, a okna zamknięte. Nie szkodzi. Filippo na pewno był teraz na dworze, by usłyszeć i przekazać krótką, jak się wydawało, wiadomość. Po chwili bęben znów zagrzmiał, tym razem jakby nieco ciszej.

– Filippo! Filippo!

Służący wszedł, blady i cały drżący.

– Co się dzieje, Filippo?

– S-straż miejska – Filippo drżał głos. – Straż m-miejska musi się zebrać j-jutro rano, o ś-świcie przy Starej Bramie.

– To wszystko? Pułkownik da Fabriano pewnie chce, byście poćwiczyli trochę musztrę. Dobrze ci to zrobi.

– N-nie, messer Bernard. Idziemy na P-Perugię i na pewno zginę.

– Nonsens – odrzekł szorstko Bernard.– W dzisiejszych czasach nikt nie ginie na wojnie.

Bęben, teraz już z oddali, brzmiał jak drażniący, gardłowy śmiech.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.