Radosny żebrak. Rozdział piąty

Hrabia Monaldo Scifi był nie tylko zły, ale wprost wściekły; a gdy był wściekły, starał się, by zauważył to cały dom. Jego chrypiący głos słyszano w każdym pokoju, a do tego miał zwyczaj akcentować zdania, uderzając pięścią w stół.

– Wstyd mi za ciebie, Bono. Jak mogłaś zrobić coś takiego! Jak śmiałaś!

– Ja… ja sama nie wiem – wyjąkała Bona Guelfuccio.

– Sama nie wiesz, co? – Monaldo przedrzeźniał płaczliwy głos kuzynki. – Na rogi szatana, czy ty w ogóle cokolwiek wiesz? Czy nie rozumiesz, że wystawiłaś swoje i nasze nazwisko na plotki i drwiny? Może nie znaczy to tak wiele dla rodu Guelfuccio. Rodzina twego nieodżałowanego zmarłego męża nie miała starożytnego pochodzenia. Ale tak się złożyło, że urodziłaś się w rodzinie Scifi, tak jak ja i ta dziewczynka, którą… uprowadziłaś do tej jaskini występku. Jesteśmy jedną z najstarszych rodzin w całej Italii, z rodowodem sięgającym do najbardziej bohaterskiej epoki w dziejach starożytnego Rzymu i samego wielkiego Scypiona Afrykańskiego. Czy ci tego nie mówiłem, i to nie raz?

– W-wiele razy, drogi Monaldo – przytaknęła smutnie Bona. – Ale…

– A ty nas poniżasz, zabierając Klarę do tego przeklętego miejsca i idąc tam sama! To niesłychane. Jestem bardzo zdenerwowany, tak jak mój brat i moja szwagierka. Prawda, Favorino? Prawda, Ortolano?

Hrabia Favorino, o pięć lat młodszy od brata, próbował nadać swojej miłej, łagodnej twarzy wyraz surowej powagi.

– Bardzo zdenerwowany – potwierdził. – O tak, naprawdę bardzo.

Hrabina Ortolana zdołała ukryć uśmiech.

– Nie bądź zbyt surowy dla biednej Bony, Monaldo – powiedziała.

– Zbyt surowy? – Hrabia Monaldo znów trzasnął pięścią w stół. – Jako głowa rodziny mam obowiązek czuwać, by honor tego domu nie został narażony na szwank przez tę… karykaturę szlachetnie urodzonej kobiety i twoją drogą córkę.

Hrabina Ortolana zmarszczyła brwi.

– Mój drogi Monaldo, czy ty trochę nie przesadzasz? Zgadzam się, że wizyta w więzieniu…

– Wizyta? Sześć wizyt przez sześć kolejnych tygodni, i to wszystko za moimi… za naszymi plecami. To prawie spisek! A gdybym nie sprawdził naszych zapasów jedzenia, co jest moim obowiązkiem, i nie odkrył, że zmniejszyły się o połowę, nadal byśmy o niczym nie wiedzieli! Dopiero gdy nazwałem tego gbura Giacomo złodziejem, był łaskaw wszystko mi wyjaśnić.

– Zrobię z tym porządek – powiedziała spokojnie Ortolana. – Nie trzeba tak się unosić.

Usłyszeli pukanie do drzwi.

– Czy nie mówiłem, by nam nie przeszkadzano? – ryknął hrabia Monaldo. – Wszyscy w tym domu mają chyba za nic moje polecenia. Kto tam?

Drzwi otworzyły się i weszła Klara.

– Przepraszam, wujku Monaldo – powiedziała. – Przepraszam, mamo. Przepraszam, tato. Przepraszam, ciociu Bono. – Za każdym razem kłaniała się z wdziękiem. Potem się wyprostowała. – Ale nie krzycz na ciocię Bonę, wujku Monaldo. To nie jej wina. Ja ją przekonałam.

Hrabina Ortolana znów ukryła uśmiech.

– Tak myślałam – rzekła. – I cieszę się, widząc, że żałujesz.

– Ale ja nie żałuję, mamo – powiedziała szybko Klara. – To znaczy, przykro mi, że sprawiłam ci kłopot i przykro, że sprawiłam kłopot cioci Bonie, ale nie żałuję tych wizyt. Więźniowie tak się z nich cieszyli i byli też głodni. Mogliby zjeść jeszcze więcej, tylko my nie dałyśmy rady tyle unieść, prawda, ciociu Bono?

– Nie żałujesz? – Hrabia Monaldo spojrzał na siostrzenicę.

Klara ukłoniła się jeszcze raz.

– Nie mogę, wujku. Ksiądz Onufry mówi, że nawiedzanie więźniów jest dziełem miłosierdzia. Mówi, że Nasz Pan sam to powiedział. Jak mogę żałować, że zrobiłam coś, co nam nakazał Nasz Pan?

– Porozmawiam o tym z księdzem Onufrym – rzekł posępnie Monaldo. Czy kazał tobie pójść odwiedzić tych ludzi w więzieniu?

– N-nie, wujku Monaldo. To był mój pomysł i cioci Bonie trochę się nie podobał, przynajmniej na początku. Ale ja sprawiłam, że się jej spodobało. Gdybyś widział, jak oni się cieszyli, też by ci się spodobało… być może – dodała z lekkim wahaniem.

Hrabia Favorino dostał ataku kaszlu, a hrabina odwróciła głowę.

– Byłoby o wiele łatwiej, gdybyś poszedł z nami – powiedziała Klara z nadzieją w głosie. – To jest okropnie ciężkie – to całe jedzenie. Widzisz, ich jest tam tak dużo.

– Próbujesz wciągnąć mnie w tę absurdalną intrygę, ty mały głuptasie? – zagrzmiał hrabia Monaldo. – Teraz z tym koniec, słyszysz?

– Co to jest intryga, wujku Monaldo? – spytała grzecznie Klara.

Hrabia wyjął jedwabną chustkę i otarł nią czoło.

– Nieważne – powiedział. – Ale ustalmy to tu i teraz. Nie będzie więcej wizyt w kazamatach. Zabraniam ci. I twoi rodzice też. Prawda, Favorino? Ortolano? Rozumiesz, Klaro? Żadnych wizyt. I pozwól mi powiedzieć jeszcze jedno. Nie miałaś prawa brać tego jedzenia. Nie było twoje.

– Ale Giacomo mi je dał – powiedziała Klara z zakłopotaniem.

– Nie miał prawa tego robić. Do niego też nie należało. Należało do twoich rodziców i do mnie. Ciekaw jestem, co ksiądz Onufry ma do powiedzenia na temat kradzieży!

Klara pobladła.

– Zapłacę za jedzenie – odezwała się niespodziewanie Bona Guelfuccio, a Favorino i Ortolana spojrzeli na nią zdumieni. – Nie mam pieniędzy, ale w mojej szkatułce jest dość biżuterii i…

– Nie wtrącaj się do tego, Bono… – powiedział Monaldo.

– Ale już się wtrąciłam – puszysta dama nie ustępowała. – Nosiłam większość jedzenia. Zapłacę za to. I ufam, że nie będzie już mowy o kradzieży.

– Dobry Boże, Bono, co w ciebie wstąpiło? – rzekł gniewnie Monaldo. – Kogo obchodzi to przeklęte jedzenie i twoje klejnoty? Próbuję tylko dać tej małej nauczkę, której bardzo potrzebuje.

– Nie ukradła – zaprotestowała gwałtownie Bona Guelfuccio. – I sądzę, że jest czymś złym i okrutnym mówić jej, że to zrobiła.

Hrabia Monaldo zamrugał oczami. Nigdy nie słyszał swojej krewnej mówiącej podniesionym głosem. Miał uczucie, jakby nagle zaatakował go kurczak.

– Bona ma rację, Monaldo – powiedziała cicho hrabina Ortolana.

Hrabia wyprostował się.

– Dobrze – powiedział. – Jeżeli ty tak to odczuwasz, nie będę się przy tym upierał. Ale zgadzamy się, że te wizyty muszą się skończyć. Prócz tego, że są, łagodnie mówiąc, w złym guście, stawiają nas wszystkich w niewygodnej sytuacji. Pod każdym względem. To asyskie pospólstwo pomyśli sobie, że chcemy zyskać ich przychylność, co doprowadza mnie do furii. A władze Perugii zwątpią w naszą lojalność. Jesteśmy przecież w stanie wojny z Asyżem.

– Czy zawsze będziemy w stanie wojny z Asyżem, mamo? – zapytała ze smutkiem Klara.

– Nie, kochanie. Mam nadzieję, że nie.

– Więc dlaczego nie możemy zakończyć jej teraz i wysłać jeńców do domu, by jedli własne jedzenie?

Zapadła cisza.

Hrabia Favorino odchrząknął.

– Nie mamy tutaj żadnej władzy, Klaro – wyjaśnił. – Jesteśmy tylko wygnańcami… gośćmi. Jedynie rząd Perugii może o tym zadecydować.

– Ale na pewno posłuchają wujka Monaldo – powiedziała Klara. – Każdy go słucha.

Tym razem chrząknął hrabia Monaldo.

– Twoja córka wchodzi w wielką politykę – powiedział z sarkazmem. – Święci w niebiosach, co jeszcze!

– Mówiłam to wiele razy – wymamrotała ciotka Bona.

– Czuję się zaszczycony, Bono – odparł ironicznie hrabia. – Dobrze, Klaro, wypowiedziałaś swoje zdanie. Teraz odejdź. I trzymaj się z daleka od więzienia.

– T-tak, wujku Monaldo. – Nie płakała. Dygnęła wszystkim i powoli poszła w stronę drzwi. Odwróciła się jeszcze na chwilę. – Pragnę, żebyś wysłał ich do domu, wujku Monaldo – powiedziała ze smutkiem, po czym znów się odwróciła i wyszła.

– Osiem lat i miesza się do polityki – powiedział przepraszającym tonem hrabia Favorino. – Śmieszna mała.

Wtedy zobaczył ze zdumieniem, że Monaldo jest zatopiony w myślach.

***

W upalny dzień życie w lochu było czystą torturą. Mężczyźni siedzieli apatycznie w małych grupkach i często wybuchały między nimi kłótnie.

Cuomo przetarł czoło wierzchem dłoni.

– To zły znak – powiedział, nie adresując tych słów do nikogo, a siedzący najbliżej spojrzeli na niego posępnie.

– Co? – zapytał mechanicznie jeden z mężczyzn.

– Że zabrali pułkownika, oczywiście – powiedział Cuomo. – Nie powiedzieli dokąd, prawda, Tardi?

– Myślisz, że go zabiją… stracą?

– Może – odrzekł posępnie Cuomo. – Może był jeszcze jeden atak. Albo oni chcą zaatakować Asyż i zmusić pułkownika, by zdradził im system fortyfikacji.

– Nic nie powie – stwierdził z przekonaniem Tardi.

– Są sposoby, by zmusić ludzi do mówienia – napomknął Cuomo.

– Wiesz na ten temat wszystko, prawda? – wtrącił oficer kopijników Bianchi. – Twoi policjanci też.

Cuomo spojrzał na niego.

– Człowiek, który nie lubi policji, ma ku temu powody.

– To jest zły znak, że nie ma pułkownika, on ma rację – powiedział szybko Tardi, zanim zdążyło zrobić się gorąco.

– I to nie jedyny zły znak – powiedział głośno trzeci mężczyzna. – Widziałem dziś rano wielkiego pająka. A nasz mały Pan Aksamitny jest chory.

– To nic nowego, choruje od pewnego czasu – rzekł Tardi.

– Nie wierzę w pająki, rozbite lustra i takie rzeczy – powiedział Bianchi – ale to hańba z Aksamitnym. Powinni go zabrać do szpitala.

– Powinien był zostać w domu z matką – odrzekł Cuomo.

– Szkoda, że ty nie zostałeś – wybuchnął Bianchi. – Jeśli masz matkę, oczywiście. Trudno to sobie wyobrazić. Biedny Pan Aksamitny. I my wszyscy. Z tą jego lutnią było inaczej. Lubiłem pieśń o Rolandzie i jego rogu i tę drugą o Tristanie i Izoldzie Jasnowłosej.

– To nie tylko lutnia – powiedział Tardi. – To on sam. Jedyny, który umiał nas rozbawić. Zawsze pogodny. Czyż nie mam racji, Bianchi?

– Masz. A to już piąty czwartek.

Roger z Vandrii podniósł wzrok z przeciwnego kąta celi. Nic nie powiedział.

– Co masz na myśli z tym piątym czwartkiem? – zapytał Tardi.

– Piąty czwartek, odkąd ona nie przychodzi. Zawsze przychodziła w czwartki, nie pamiętasz?

– Coś takiego, rzeczywiście. Święta Matko Boża, ten pierwszy raz, kiedy stanęła w drzwiach! Kłócili się i chcieli kogoś zabić, ale kiedy ją zobaczyli…

Roger wstał i podszedł do pryczy, na której leżał Franciszek Bernardone.

– Lepiej się czujesz? – zapytał cicho.

Franciszek uśmiechnął się do niego.

– Niektórzy z tych dobrych ludzi myślą, że umrę z tej gorączki. Doktor chyba też tak sądzi, choć nie powiedział mi tego wprost. Jakże się mylą. Wkrótce wyzdrowieję i wszyscy ze mną, a ja będę księciem, wielkim i potężnym księciem…

Roger spojrzał na niego badawczo. Woskowa twarz, wychudzone ciało, ale jasny wzrok. Nie miał gorączki. Przynajmniej nie w tej chwili. Nie bredził więc w delirium.

– Wiem, że są ludzie, których marzenia się spełniają – powiedział oschłym tonem. – Może ty do nich należysz. Ja porzuciłem już marzenia.

– To bez znaczenia – odparł Franciszek. – Najlepsze marzenia to nie te, które tworzymy sami.

– To znaczy?

– Przychodzą do nas nieproszone – przynajmniej nie przez nas. – Wiele rzeczy przychodzi do mnie nieproszonych – powiedział z goryczą Roger. – Na przykład robactwo. Czasem o sześciu nogach, a czasem o dwóch. Ból. Niepokój. Smutek. Niesprawiedliwość… nade wszystko, niesprawiedliwość.

Franciszek z wysiłkiem zwrócił głowę w jego stronę.

– Mówiłem ci wiele tygodni temu, rycerzu, że wszystko jest takie, jakim to widzimy. Dlatego ważne jest, by patrzeć na dobre rzeczy. Pamiętaj, co powiedział Abelard: „Odpocznij chwilę, słowiku – wznieś się, pieśni mego serca”. Świat jest pełen słodyczy. Czemu myśleć tylko o occie?

– Wszystko, co w życiu otrzymałem, było octem – odrzekł Roger. – Albo zamieniało się w ocet, gdy tylko przytknąłem je do ust. Ale nie szkodzi. Czasami zastanawiam się, dlaczego rozmawiam z tobą, jakbyśmy byli równi… chciałem powiedzieć, przyjaciółmi – poprawił się szybko. – Myślę, że teraz już wiem. Jesteś moim przeciwieństwem. Dla ciebie wszystko jest dobre i piękne…

– Oprócz mnie samego – powiedział Franciszek.

– Nie sprawiasz wrażenia człowieka, który jest z siebie niezadowolony – odrzekł Roger z lekkim uśmiechem.

– Dlatego, że nie myślę o sobie przez cały czas – odpowiedział pogodnie Franciszek. – Jest tyle innych rzeczy, tyle innych…

Roger spojrzał na niego bystro, ale nic nie wskazywało na to, że te słowa miały być naganą.

– Na przykład ta mała dama, która do nas przychodziła – ciągnął Franciszek.

Twarz Rogera stężała.

– Też nas zostawiła – powiedział sztywno.

– Jest wielką małą damą – rzekł Franciszek – i pochodzi z wielkiej rodziny.

– Co? Znasz ją? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

– Przypomniałem sobie – odrzekł Franciszek. – Widziałem ją raz wcześniej, w Asyżu. Była drobną trzyletnią dziewczynką, ubrana w złotą sukienkę, w ramionach tej pulchnej damy, która razem z nią przynosiła nam jedzenie, pani Guelfuccio. To było zanim uciekli z Asyżu.

– Nie powinienem był walczyć za Asyż – powiedział Roger. – Jeżeli ona musiała stamtąd uciekać, to miasto na pewno jest przeklęte. Jak się nazywa?

– Panna Klara Scifi – powiedział Franciszek. – Ojciec mówił, że rodzina Scifich zyskała wielkie wpływy w Perugii – zapomniałem dlaczego. – Zaczął oddychać z wysiłkiem, a na jego woskowożółte czoło wystąpiły krople potu.

Może umrzeć za kilka dni, pomyślał Roger, i ku swemu zdumieniu poczuł ukłucie żalu. Ale może dlatego, że jego śmierć po twierdzi głupotę największego osła w całym świecie chrześcijańskim, który zwrócił wierzchowca w niewłaściwym kierunku…

Ciężkie więzienne drzwi zaskrzypiały w zawiasach i Roger odwrócił się w nagłym przypływie nadziei.

Ale to nie była mała dama.

To był pułkownik da Fabriano. Więc jednak pozwolili mu tu wrócić. Ponad pół setki ludzi otoczyło swego dowódcę, wiwatując.

Roger podszedł do nich powolnym krokiem, a wtedy zgiełk zaczął cichnąć i mógł usłyszeć, co mówi da Fabriano.

– …bardzo serdecznie przyjęty, zarówno przez władze Perugii, jak i niektórych szlachetnie urodzonych wygnańców, w tym hrabiego Roberto San Severino i hrabiego Monaldo Scifi, wujka tej małej dziewczynki, której miłosiernie pozwolił nas tu odwiedzać. Powierzono mi misję przedstawienia konsulom Asyżu pewnych propozycji, które mogą doprowadzić do bezpośrednich negocjacji pokojowych – powiedziałem, mogą – zawołał, wznosząc ręce, by uciszyć głośny wybuch entuzjazmu.

– Nie możemy mieć jeszcze pewności. Ale to jakiś początek, i na ile się orientuję, warunki są takie, że przynajmniej zostaną poważnie rozpatrzone przez naszych przywódców. Poza tym, jako gest dobrej woli, uzyskałem zgodę na odesłanie chorych – sześciu, którzy pozostają w szpitalu i tych, którzy leżą tutaj: Davella, Mirelli i Bernardone. Zostaną odesłani do domu jutro, a ja pojadę z nimi, na oficerskie słowo honoru, by zdać sprawozdanie konsulom. Jak wszystko dobrze pójdzie, możemy mieć pokój w ciągu paru miesięcy.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.