Radosny żebrak. Rozdział ósmy

– Jestem głodny – powiedział król.

Guglielmo Capparone, gubernator Palermo, podniósł wzrok znad biurka.

– Powiedziałem ci wcześniej, że masz mi nie przeszkadzać – warknął. – Gdzie jest twój nauczyciel?

– Mniejsza o tego starego głupca – powiedział król. – Jestem głodny.

– Idź więc do kuchni i powiedz kucharzowi, by dał ci coś do jedzenia i, jeśli łaska, nie przeszkadzaj mi w pracy. Pracuję dla ciebie, jeśliś zapomniał.

– To pewnie dlatego nie mam nic do jedzenia – odrzekł król. – I nie ma kucharza. Ty powinieneś wiedzieć, że służba kuchenna odeszła, bo nie dostawali wypłaty.

– Opłacanie ich nie jest moim obowiązkiem – uniósł się Capparone. – To należy do skarbnika królewskiego.

– A skarbnik królewski znikł, gdy zabrakło pieniędzy w szkatule – powiedział król. – To też powinieneś wiedzieć. A ja tymczasem jestem głodny.

Capparone strzepnął gęsie pióro.

– Czy to moja wina, że nie wpływają żadne pieniądze? Ja nie zacząłem tej przeklętej wojny.

– To prawda – zgodził się król. – Nie jesteś dość wielki, by zaczynać wojnę.

Capparone wstał. Był dwa razy wyższy od chłopca – z gęstymi brwiami, wielką czarną brodą i potężną tuszą wyglądał jak potwór gotów pożreć malutkiego króla.

– Bezczelność – powiedział swoim grzmiącym basem. – Wszystko, co dostaję za pracę dla ciebie to bezczelność. Powinieneś się wstydzić.

– Wcale się nie wstydzę. – Mały król potrząsnął długimi, rudymi lokami. – Jestem głodny. I chcę pieniędzy na obiad. A wstydem jest, że muszę cię prosić cztery razy.

Zasłony rozsunęły się i wszedł chudy, starszy mężczyzna.

– Więc tutaj jesteś – powiedział płaczliwym głosem. – Szukałem cię wszędzie. Przepraszam tysiąckrotnie, panie gubernatorze, znowu mi uciekł.

– Pieniądze – powiedział król.

Capparone z głębokim westchnieniem sięgnął po sakiewkę i wyjął z niej srebrną monetę.

– Połóż to na tacy – powiedział król. – Magistrze Monucci… weź tacę z pieniędzmi i podaj mi, jeśli łaska.

Stary człowiek usłuchał osłupiały i mały król wziął delikatnie z tacy srebrną monetę.

– Papieska korona – powiedział. – Za kilka lat na wszystkich monetach będzie moja podobizna. Oznacza to, że wszystkie pieniądze będą moje i nikt nie będzie mógł jeść bez mojej zgody.

– Magistrze Monucci – rzekł surowo Capparone – zabierz stąd króla i następnym razem bardziej zważaj na swoje obowiązki. Słyszałem, że znowu pozwalasz królowi przestawać z Saracenami. Nie będę tolerował takiego zachowania.

– Spróbuj mnie powstrzymać – powiedział z wściekłością król. – Spotykam się z tymi, których lubię, a lubię Saracenów. Są jedynymi inteligentnymi ludźmi na tej wyspie.

Monucci wzniósł oczy do sufitu.

– Rozumiesz teraz, co muszę znosić, gubernatorze.

– Mieszają chłopcu w głowie swymi naukowymi bredniami – prychnął Capparone. – Na przyszłość będzie wychodził tylko w twoim towarzystwie…

– Nie może biegać – rzekł pogardliwie król. – Od razu dostaje zadyszki.

– …i pod nadzorem dwóch strażników – ciągnął Capparone. – Naprawdę, magistrze Monucci, to zaskakujące, że pozwalasz dziesięcioletniemu chłopcu, by narzucał ci swoją wolę.

– Mam jedenaście lat – odparł porywczo król. – A w wieku lat czternastu będę pełnoletni i wtedy… – przerwał.

Wszedł pałacowy urzędnik.

– Jego ekscelencja kanclerz – zaanonsował.

Capparone spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Kto, powiedziałeś?

– Jego ekscelencja kanclerz, biskup Walter Pagliari chce się zobaczyć, panie.

– To znaczy, że on jest tutaj… w pałacu?

– Istotnie jestem – powiedział kanclerz, wchodząc. – O, widzę, że nasz mały król jest z tobą. Przykro mi, dziecko, ale mam ważną sprawę do omówienia z gubernatorem.

– Mi też jest przykro – odrzekł król, marszcząc nos. – Ze względu na Sycylię, oczywiście.

– Impertynencja – odparł kanclerz – nigdy nie wychodzi dziecku na dobre.

– Tobie też nie – odrzekł król. – Dlatego również nie wolno ci jej okazywać.

– Panie w niebiosach – powiedział osłupiały kanclerz. – Za każdym razem, gdy go widzę, jest coraz gorszy.

– Właśnie dlatego – odrzekł król.

Kanclerz wyprostował się.

– Wystarczy. Zabierz chłopca, magistrze Monucci. I naucz go podstaw dobrych manier, jeśli potrafisz.

– Musisz być grzeczny wobec jego ekscelencji – powiedział Monucci z naganą w głosie.

– Dlaczego? – zapytał król.

– Ponieważ jest bardzo wysokim urzędnikiem.

– Żaden urzędnik nie jest wyższy od króla – odparł król.

– I dlatego, że jest biskupem – dodał surowo Monucci.

– Nie jest jednak arcybiskupem – odrzekł król. – Chciałeś zostać arcybiskupem Palermo, prawda, ekscelencjo? Ale papież na to nie pozwolił. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego, ekscelencjo?

Kanclerz tupnął nogą.

– Zabierz natychmiast tego małego skorpiona – powiedział. – Capparone, muszę natychmiast z tobą porozmawiać.

Gubernator powstrzymał złośliwy uśmiech.

– Bardzo dobrze – powiedział. – Straż!

Weszło dwóch mężczyzn w hełmach i zbrojach.

– Odprowadzicie króla i magistra Monucciego do ich pokoi.

Król spojrzał na Capparonego i roześmiał się. Potem odwrócił się i wybiegł z pokoju. Monucci pobiegł za nim, napominając go zdyszanym głosem. Dwaj strażnicy szli z tyłu.

– Nieznośny – stwierdził kanclerz.

Capparone pokiwał głową.

– Kiedyś będzie gorszy niż jego ojciec – przepowiedział. – To znaczy… jeśli dożyje.

– Musi żyć – odrzekł kanclerz. – Jeśli nie, to będzie twój koniec – i mój też.

– Co ekscelencja ma na myśli?

– Mój drogi Capparone, nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy…

– To łagodnie powiedziane – odrzekł gubernator. – W rzeczy samej, nie wierzyłem własnym uszom, gdy cię zaanonsowano. Nie sądziłem, że będziesz miał czelność tutaj przyjść.

– A po namyśle na pewno powiedziałeś sobie, że nie zrobiłbym tego bez ważnych powodów – powiedział oschle kanclerz. – Cóż, to najważniejsze powody, jakie mógłbyś sobie wyobrazić. Diepold z Acerry wylądował na Sycylii.

Oczy Capparonego zwęziły się.

– Jeżeli to kolejna z twoich pułapek…

– Osądź sam, jeśli mi nie wierzysz – powiedział ostro kanclerz. – Wyślij swoich agentów; sprawdź to. Niewiele drogi im zostało. Teraz będzie już w Montreale.

Capparone opadł z powrotem na krzesło.

– To niemożliwe. – Oddychał ciężko. – Wykluczone.

– A tu będzie jutro wieczorem, może nawet rano – dodał kanclerz.

– Ale jak? Nie ma żadnych okrętów. On…

– Przeprawił się z Reggio do Mesyny.

– Nie może przeprawić całej armii na kilku przybrzeżnych statkach!

– Nie zrobił tego. Wziął ze sobą tylko małą świtę. Mówiono mi, że mniej niż stu mężczyzn.

Capparone znowu wstał. Oczy mu płonęły.

– Ale to wspaniała nowina – powiedział. – Myślałem przez chwilę, że zapowiadasz następną niemiecką inwazję. Mniej niż stu mężczyzn! Na pewno sobie z nimi poradzimy.

– On przeprawi więcej mężczyzn, Capparone. Zagarnie nasze statki i użyje ich do tego celu.

– To zabierze trochę czasu – powiedział drwiąco Capparone. – A wcześniej może się coś wydarzyć. Ale zastanawiam się, dlaczego…

– Pomyślałbym, że jest dość oczywiste, czego chce – powiedział kanclerz trudnym do określenia tonem.

Capparone spojrzał na niego.

– Tak – powiedział. – Chce tego, co ja i ty. Kłopot w tym, że każdy chce tego na wyłączność.

Kanclerz skinął głową.

– Teraz wiesz, czemu miałem czelność, jak to nazwałeś, przyjść do ciebie. Moje prawa mają pierwszeństwo, ściślej mówiąc, tylko moje są legalne. Zostałem wyznaczony na jednego z opiekunów króla przez jego matkę. Dlatego ja powinienem odpowiadać za mojego królewskiego wychowanka. Ty po prostu wyznaczyłeś siebie…

– Jako gubernator Palermo… – zaczął Capparone.

– Ale przynajmniej jesteś Sycylijczykiem i w twoich żyłach płynie normandzka krew – podjął szybko kanclerz. – Ten Diepold jest Niemcem. A żaden Sycylijczyk nie może pragnąć odnowienia niemieckich wpływów na Sycylii.

– Sam król jest pół-Niemcem – rzekł powoli Capparone.

– I widać to po nim – odparł kanclerz. – Ale jest również pół-Normanem. Czas pokaże, co przeważy. Ale temu stawimy czoła później. Teraz musimy za wszelką cenę zapobiec tylko jednej rzeczy.

– Diepold nie może go dostać – rzekł Capparone.

– Właśnie. – Kanclerz zaczął spacerować po pokoju, szeleszcząc szatą. – Pomyśleć tylko, że był czas, kiedy triumfowałem, bo pokonał hrabiego Brienne! A teraz jest tak niebezpieczny jak tamten awanturnik, a może jeszcze bardziej. Nawet papież nie może go powstrzymać.

– Ale ja mogę. – Capparone zadzwonił. – Czterech strażników do pilnowania pokojów króla – powiedział urzędnikowi, który się zjawił na wezwanie. – Król nie może ich teraz opuszczać. Wyjaśnij mu, że przedsięwzięliśmy ten środek, bo planują na niego zamach… Saraceni. I natychmiast poślij po pułkownika Mallino.

Urzędnik wycofał się.

– Zmobilizuję tysiąc mężczyzn w ciągu dwóch godzin – ciągnął Capparone. – To powinno wystarczyć na Diepolda… Co się stało?

Stojący przy oknie kanclerz odwrócił się, tłumiąc okrzyk. Twarz miał szarą jak popiół.

– Co się stało? – powtórzył Capparone.

– Spóźniliśmy się – rzekł kanclerz głuchym głosem. – On tu jest.

– Kto? Diepold? Oszalałeś?

Kanclerz roześmiał się histerycznie.

– Sam zobacz! – krzyknął.

Trzy kroki i Capparone stanął obok niego.

Zwarta formacja rycerzy cisnęła się na dziedziniec. Strażnicy i paru urzędników próbowało protestować, jak można było wnioskować z ich gwałtownych gestów. Równie dobrze mogli protestować przeciw wybuchowi wulkanu. W ułamku minuty zostali zapędzeni w róg dziedzińca, na którym górowało dziesięciu kolosów w zbrojach. Pozostali zsiedli z koni i poszli prosto do pałacu.

Dwaj mężczyźni w pokoju spojrzeli na siebie.

– Nie może mnie zabić – rzekł kanclerz – to by było świętokradztwo.

Z głębi pałacu dochodziły pomieszane głosy, krzyki, rozkazy i tupot biegnących nóg.

Dwaj mężczyźni milczeli, bezradni w obliczu takiego terroru. Szczęk zbroi nasilił się, drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął olbrzymi mężczyzna. Uśmiechał się, trzymając w ręce obnażony miecz.

– Gubernator Palermo i kanclerz Sycylii w jednym pokoju – powiedział. – Pomyślałbym, że to rzadka okazja.

Wszedł, a za nim pół tuzina jego rycerzy. Pokój wypełniła stal i poczucie zagrożenia.

– Moi panowie – ciągnął ogromny rycerz – prawdopodobnie już odgadliście, kim jestem. A jeśli nie: jestem Diepold z Acerry. Wiem, kim wy jesteście… a kim będziecie, postanowię niebawem. Gdzie jest ten wasz mały król?

Kanclerz przemówił, dotykając krzyża zawieszonego na piersi:

– Hrabio Diepoldzie, skoro wiesz, kim jestem, wiesz również, że matka króla, królowa Konstancja z Sycylii, żona cesarza Henryka VI, wybrała mnie na jego opiekuna, a potwierdził to jego świątobliwość papież. Dlatego jest moim obowiązkiem chronić prawowitego króla Sycylii i muszę was prosić w imieniu Trójcy Świętej, byście szanowali prawa i osobę króla Fryderyka Rogera.

– Nie chcę słuchać kazania kanclerza Sycylii, nawet jeśli jest biskupem – powiedział Diepold, gładząc rękojeść swego olbrzymiego miecza. – Kiedy będę potrzebował kazania, mogę je usłyszeć bezpośrednio od legata papieskiego, który, jak zapewne miło będzie wam usłyszeć, przebył ze mną całą drogę z Apulii, mimo że podróżowaliśmy raczej szybko. Hej, wy tam! Niech ekscelencja tu wejdzie. Możemy go potrzebować.

– Legat papieski? – powiedział kanclerz, blednąc. – Z wami?

Diepold roześmiał się.

– Nie spodziewaliście się tego, prawda? Dość długo obracałem się w świecie, by wiedzieć, jak postępować z takimi jak wy. Wejdź, ekscelencjo i powiedz swemu… koledze, z czyich rozkazów tu jesteśmy.

Kiedy biskup Fornali wszedł, kanclerz po krótkim formalnym powitaniu zasypał go gradem pytań po łacinie. Legat odpowiadał na nie w tym samym języku.

Diepold stał, patrząc na nich ze źle skrywaną podejrzliwością, ale uśmiechnął się szeroko, kiedy biskup Fornali pokazał swoje listy uwierzytelniające.

Wrażenie, jakie zrobiły na obu Sycylijczykach, było druzgocące.

– A teraz – burknął Diepold – oddajcie mi króla, i to nie zwlekając.

Capparone odruchowo wyciągnął rękę do dzwonka.

– To nic nie da, gubernatorze. Wasi służący są pod strażą moich ludzi. Kogo chcecie wezwać?

– Mojego sekretarza, Tramino.

– Dajcie tu człowieka nazwiskiem Tramino! – ryknął Diepold.

Urzędnik zjawił się po chwili, drżąc jak liść.

– Przekaż królowi wyrazy mego szacunku i powiedz mu, by zaszczycił nas swą obecnością – powiedział z wielką godnością Capparone.

– Przy-przykro mi, panie – wyjąkał Tramino – ale król… kazałeś magistrowi Monucciemu… odprowadzić go do pokoju i…

– Tak, wiem – przerwał zniecierpliwiony Capparone.

– …ale on uciekł, panie.

– Co?

– Pobiegł tak szybko, że nie mogliśmy go złapać… chciałem powiedzieć – dogonić. A wtedy ci… ci dzielni rycerze przybyli i… przeszkodzili w dalszych… poszukiwaniach.

Capparone spojrzał na Diepolda, jak gdyby oczekiwał, że ten natrze mu uszu. Jego nalana brodata twarz była obrazem nieszczęścia; uniósł w górę mięsiste ramiona i znów je opuścił.

Niemiec patrzył na niego. Z jego gardła wydobył się nieartykułowany dźwięk. Wielkie ciało i zbroja zaczęły się trząść konwulsyjnie. Odrzucił głowę i wybuchnął śmiechem. Rycerze przyłączyli się do niego. Nawet dystyngowany legat się roześmiał.

Capparone i kanclerz, trochę odprężeni, uśmiechnęli się głupkowato.

– Król uciekł. – Diepold zanosił się od śmiechu. – Wspaniali z was opiekunowie, prawdę mówiąc. Zgubić króla jak parę starych rękawic. – Opanował się z trudem. – Dobrze, poszukamy go. Nie mógł uciec daleko. Ludzie, gdzieś w zamku albo w jego okolicy jest mały, jedenastoletni król. Ma rude włosy, więc rozpoznacie go z łatwością. Złapcie go. A wy, panie gubernatorze i panie kanclerzu, będziecie w międzyczasie moimi honorowymi… gośćmi.

– W moim własnym zamku? – próbował protestować Capparone.

– W zamku króla, chciałeś powiedzieć – poprawił go spokojnie Diepold. – A od tej chwili ja w nim rządzę.

***

Tamtego wieczoru Diepold zwołał kilku swoich najbardziej zaufanych dowódców na naradę.

– Sycylia jest nasza – powiedział. – Dokładnie tak, jak przewidywałem. Odwaga zawsze popłaca. Biskup Fornali poszedł spać?

Dobrze. Najbardziej lubię u księży, że muszą rano odprawić Mszę świętą. Dlatego chodzą wcześnie spać. – A co z królem? – zapytał rycerz z Werth.

– Złapaliśmy go w sklepie z jedzeniem. – Diepold zachichotał. – Całkiem jak mały jeż. Nie chciał z nami pójść. Powiedział, że on rozkazy wydaje, a nie wykonuje. Bero chwycił go, ale ten brzdąc wyjął sztylet i odciął mu dwa palce.

Rycerze ryknęli śmiechem.

– Nieźle jak na jedenastolatka, co? Musieli go zanieść do zamku, a on wrzeszczał, drapał i miotał najbardziej zdumiewające przekleństwa. Teraz jest znowu w swoim starym pokoju. Postawiłem przed nim podwójną straż, a jeden z moich ludzi przebywa razem z nim, dopóki nie załatwimy spraw tutaj. Nie spotkałem się z czymś podobnym w całym swoim życiu, a widziałem niemało.

– Nigdy też nie widziałem takiego kraju – powiedział rycerz Lanzberg. – Toż to prawdziwy raj.

Rozległ się ogólny pomruk aprobaty.

Diepold słuchał z zadowoleniem.

– To jest raj – powiedział. – O wiele za dobry dla Sycylijczyków.

Wpatrywali się w niego. Widział niemal, jak pracują ich umysły.

– Jednakże – ciągnął – ten berbeć jest królem; nie ominiemy tego. I to jest jego królestwo, podległe papieżowi. Musimy więc dobrze go strzec i pilnować, by nic mu się nie stało. Oczywiście, gdyby nie on…

– …to byłby dobry moment na rozpoczęcie nowej dynastii – dokończył powoli Lanzberg. – Co z cesarzem Filipem, który jest daleko i ma sporo kłopotów z Ottonem z Brunszwiku, nie wspominając o innych zmartwieniach…

Twarz Diepolda była maską. Nikt nie odważył się odezwać.

– Kto jest tym rycerzem, który śpi w pokoju króla? – zapytał Lanzberg po długim milczeniu.

– Hrabia Vandrii zmienia się z Crécym – odrzekł wymijająco Diepold.

– Co? Sycylijczyk i Francuz?

– Właśnie tak – powiedział Diepold.

Znowu zapadła cisza. Potem przemówił Lanzberg.

– Musisz im bardzo ufać.

– Tak.

– Dlaczego?

– Wiem, na czym im zależy. Crécy pragnie bogactwa. Mały król nie może mu go dać. Capparone ani kanclerz też nie. Obaj są biedni jak kościelne myszy. Ja mogę. A Vandria chce odzyskać swój nadjedzony przez mole zamek. I znów tylko jeden człowiek może mu to dać, a jestem nim ja. Nie martwcie się, żaden z nich nie pozwoli królowi uciec. – Diepold ziewnął. – Robi się późno. Niech wartownicy zaczną robić obchód. Przez jakieś najbliższe trzy dni musimy poruszać się ostrożnie. Wcześniej nie możemy spodziewać się posiłków. Transport morski jest powolny, a my mieliśmy najlepsze konie i jechaliśmy jak diabły.

– To prawda – potwierdził rycerz z Werth. – Moje siedzenie wyraźnie mi o tym przypomina.

Wyszli, śmiejąc się. Lanzberg jeszcze się ociągał.

– Co się stało? – zapytał cicho Diepold.

– Myślałem… gdybym miał zastąpić któregoś z tych strażników króla…

– Nie byłbyś lepszy – przerwał mu Diepold. – A może nawet gorszy.

– Co masz na myśli?

– Gdyby coś się stało małemu królowi – powiedział Diepold ściszonym głosem – zauważ, powiedziałem gdyby, ty byś za to odpowiadał.

– Odpowiadałbym przed tobą, tak.

– A co powiedziałby jego świątobliwość? – zapytał Diepold.

– Czemu miałoby mnie to obchodzić? – odparł Lanzberg, wzruszając ramionami.

– Ale mnie obchodzi, Lanzberg, mnie… przynajmniej dopóki mam tu armię i trzymam w ręku wszystkie porty na wyspie.

– Rozumiem. Przez chwilę o mało nie pomyślałem, że traktujesz poważnie przysięgę na wierność papieżowi.

– Bo tak jest – odrzekł Diepold. – Oczywiście, przysięga jest ważna, dopóki żyje król Fryderyk Roger. To oczywiste, prawda?

– Prawda! – zawołał Lanzberg. – Dlatego jeśli…

– Nie tak głośno, głupcze – szepnął gniewnie Diepold.

– Dlatego jeśli coś się stanie królowi…

– Mógłbym robić, co chcę. Ale najpierw musiałbym ukarać przestępcę. Inaczej kilku ludzi, a szczególnie Ojciec Święty, mogłoby pomyśleć, że działał na moje polecenie.

Lanzberg podrapał się w głowę.

– To niedobrze.

– Żaden z moich ludzi nie zrobiłby czegoś takiego – powiedział Diepold z naciskiem – ale nie mogę być całkiem pewny człowieka z armii zmarłego księcia Taranto. Szczególnie, jeśli tak się składa, że jest Sycylijczykiem, sycylijskim szlachcicem, który został ciężko skrzywdzony przez ojca zmarłego króla.

– Oho – powiedział Lanzberg. – Zaczynam rozumieć…

– Dość późno, swoją drogą. Lepszy jesteś w walce niż w planowaniu, Lanzberg. Idź spać – i nie tracę nadziei, że masz krótką pamięć.

– Jakże to? A, rozumiem. – Uśmiechnął się Lanzberg. – Wcale nie mam pamięci.

Diepold pokiwał głową.

– Czasem najlepiej jest się zestarzeć.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.