Radosny żebrak. Rozdział jedenasty

Fabiello, główny księgowy Pietro Bernardone, wysunął swój długi cienki nos znad ramienia Franciszka.

– Pan życzy sobie rozmawiać z młodym paniczem – oznajmił, rzucając jednocześnie okiem na cyfry, które Franciszek wprowadzał do wielkiej księgi i prychnął lekko, jak zawsze, gdy widział coś, co nie do końca go zadowalało.

Franciszek słyszał to lekkie prychnięcie niezliczoną ilość razy w przeszłości i przygryzł wargę, mimo że Fabiello już dawno nie miał nad nim żadnej jurysdykcji. Fabiello od razu spostrzegał, że kolumna cyfr nie jest poprawnie dodana, nie mówiąc już o takich drobnostkach, jak kleks czy zagięty róg. Nigdy też nie przyzwyczaił się do charakteru pisma Franciszka. Ile razy powtarzał: „Może i dobrze mieć rozmach w działaniu, paniczu, dopóki idzie w parze z wielką rozwagą. Ale w pisaniu nie może być takiego rozmachu. W księgach czy liście handlowym słowa i cyfry muszą być takie, by nie pozostawiały jakiejkolwiek wątpliwości co do ich znaczenia”.

– Czego chce ode mnie ojciec, Fabiello?

– Pan bez wątpienia chciałby przekazać to sam paniczowi.

Dobra odpowiedź, jeśli się ją poda raczej cierpkim tonem.

– Dobrze, Fabiello.

Czy ojciec coś wiedział? To było mało prawdopodobne. Ale jeśli nie wiedział, trzeba będzie mu o tym powiedzieć – jeśli nie teraz, to wkrótce.

Franciszek wstał i mijając dwóch urzędników oraz szereg pracowników, wszedł do małego gabinetu, w którym Pietro Bernardone siedział sam.

Kupiec podpisał list, odłożył go i podniósł swą dużą głowę, podobną do głowy olbrzymiego różowawego kota.

– O – powiedział. – Mój syn Franciszek, mój młody wspólnik w interesach. O której wracałeś do domu przez ostatnie trzy noce?

– Nie… było mnie, ojcze. Wracałem bardzo późno.

Bernardone pokiwał głową i uśmiechnął się.

– Nie ma się czym przejmować – powiedział. – Byłeś rano przy swoim biurku, prawda? Otóż to! Młody człowiek musi mieć swoje przyjemności. Nie jestem starym satrapą, prawda? Baw się, jak najbardziej, dopóki wykonujesz swoją pracę. Ja też byłem kiedyś młody. Rozumiem cię. – Wstał. – Któregoś dnia staniesz się człowiekiem majętnym – powiedział. – Odłożyłem dla ciebie pięć tysięcy florenckich guldenów – zgodzisz się, że to ładna sumka – i zamierzam pozwolić ci na używanie ich do samodzielnych interesów. Ale pamiętaj, że będę ci zaglądał przez ramię i sprawdzał, co z nimi robisz. Nie wezwałem cię jednak, by o tym mówić. Ja…

– Ojcze, muszę ci coś powiedzieć…

– Wezwałem cię, bo chciałem się pożegnać na jakiś czas. Jadę do Arezzo w sprawie braci Corsini. To tacy klienci, których trzeba odwiedzać osobiście, zwłaszcza, gdy są ci winni pieniądze. A oni są. Ale je od nich wyciągnę. Zajmie mi to kilka dni, lecz wszystko będzie dobrze, więc nie miej takiej smutnej miny.

– Nie martwię się tym, ojcze…

– A powinieneś – odrzekł Bernardone. – Są mi – nam – winni tysiąc pięćset florenów. I nie złożyli żadnego zamówienia od czterech miesięcy. Pytałem o nich przez naszego agenta, Maldivio. Nigdy nic nie wiadomo, prawda? Cóż, Maldivio mówi, że są nadal wypłacalni, więc wszystko w porządku i nie jadę tam na darmo. Fabiello zamówił mój stary powóz. Pożegnałem się już z twoją matką. Teraz muszę sprawdzić, czy moja waliza i torba z próbkami są już w powozie. To właśnie najpierw pokażę Alfredo Corsiniemu. Jak zobaczy niektóre z tych rzeczy, ślinka pocieknie mu z chciwych ust. Złoży u nas zamówienie i dopiero wtedy przypomnę mu o tym półtora tysiąca. Tak się to robi, synu. Nie ma człowieka, który lubi płacić stare długi, a dlaczego? Między innymi dlatego, że każą ci płacić za coś, co sprawiało ci przyjemność w przeszłości. Ale daj im coś, co obiecuje przyjemność w przyszłości, a będą płacić potulnie jak baranki. Muszę już jechać.

– Ojcze… czuję, że muszę ci coś powiedzieć.

Bernardone poklepał syna po ramieniu.

– Chyba wiem, co. Zakochałeś się. Nie ma w tym nic złego, chłopcze, a jeśli to odpowiednia dziewczyna, to bardzo dobrze. Zdziwiony, że ojciec wie o wszystkim, co? Cóż, młody Ricardo Parelli, bratanek konsula Reviniego, zrobił któregoś dnia aluzję, więc stary Revini zaciekawił się i spytał mnie. Przysięgał, że nie wie, kim jest ta dama. Jego bratanek też najwidoczniej nie wiedział. Powiedziałem tylko, że jestem raczej pewny, że nie ożenisz się z kimś o niższej pozycji. To prawda, czyż nie, Franciszku? Powiedz mi teraz, ragazzo mio, kim ona jest? – W głosie kupca słychać było niepokój.

– Nikogo nie ma… nikogo, ojcze – wyjąkał Franciszek. – Jesteś dla mnie bardzo dobry, więc tym trudniej mi ciebie… rozczarować. Widzisz… nie sądzę, że kiedykolwiek będę kupcem.

Przez chwilę Pietro Bernardone wyglądał na zaskoczonego. Potem uśmiechnął się szeroko.

– Nie, ojcze, naprawdę tak myślę. Widzisz…

– Nie trzeba, synu. Młodość często czuje się niepewnie, przypuszczam, że jesteś trochę wystraszony. Wiem, że jestem bardzo dobry w swoim fachu, a ty myślisz, co dość naturalne, że nie będziesz taki dobry jak twój ojciec. Nie pozwól, by cię to zanadto martwiło. Są rzeczy, których możesz się nauczyć tylko z doświadczenia. Znać ludzi takimi, jacy są, na przykład, znać ich błędy i słabości i wygrywać je w odpowiedni sposób, by osiągnąć pożądane cele – i wiele takich rzeczy. To przyjdzie, Franciszku, uwierz mi, to przyjdzie.

Usłyszeli stukanie do drzwi i do pokoju wszedł Fabiello.

– Powóz jest gotowy, messer Bernardone.

– Dobrze. Już idę.

Fabiello wycofał się.

– Ojcze, obawiam się, że nie mogę być kupcem. Muszę ci coś wyjaśnić…

Bernardone położył mięsiste dłonie na ramionach syna.

– Popatrz – rzekł pobłażliwie – kilka lat temu myślałeś, że staniesz się wielkim żołnierzem, rycerzem, baronem. Cały świat będzie leżał u twych stóp. A ja, jak dobroduszny głupiec, popierałem twoje plany. Myliłeś się i sam o tym wiesz. Teraz mówisz mi, że nie będziesz kupcem. Znowu się mylisz. Będziesz kupcem. Nikt dwa razy nie oszuka Pietro Bernardone. Do widzenia, synu.

W chwilę później powóz potoczył się w stronę zachodniej bramy.

Samotność w starym etruskim grobowcu za wschodnią bramą była niemal jak raj, jak czekanie na rozkazy w przedpokoju Pana. Zawoła go, kiedy będzie trzeba.

Nie czuł już strachu od… spotkania z trędowatym. Teraz mógłby pójść do lazarystów i pomagać im w pracy bez najmniejszego uczucia obrzydzenia.

Za grobowcem, o niespełna kwadrans drogi pieszo, znajdował się mały zrujnowany kościółek Świętego Damiana, a na jego ołtarzu krucyfiks, który kochał najbardziej, ze złotym tłem, zwieńczony małym obrazkiem zmartwychwstałego Chrystusa, błogosławionego ręką Ojca i otoczonego przez pogodnych apostołów. Pogodnie wyglądały też anioły po obu stronach poziomej belki krzyża, a nawet postacie przyglądające się Ukrzyżowaniu: święty Jan i święty Józef z Arymatei, święta Maria Magdalena i święta Maria, żona Kleofasa. Tylko Najświętsza Panna wyglądała trochę smutno, jakby w środku niebiańskiego triumfu myślała o tym, co się wydarzyło tysiąc dwieście lat temu.

Pan na krzyżu był raczej poważny niż smutny, z ramionami rozłożonymi szeroko i przybitymi gwoździami w geście powszechnego błogosławieństwa. A na pierwszy rzut oka wydawało się, że to Pan podtrzymuje krzyż, a nie krzyż Pana.

Ale takiego triumfu nie da się osiągnąć bez bólu, więc ból był też, jeśli patrzyło się wystarczająco długo – jak Najświętsza Panna. Nie wszyscy go widzieli. Pan go ukrywał, niemal tak, jakby w swojej Boskiej uprzejmości nie chciał pokazywać tym, którzy do Niego przychodzą, jak bardzo za nich cierpiał. Był tam, jeśli patrzyło się dość długo i nie cofało przed Nim; był głęboko jak samo niebo i brał na siebie wszystkie smutki świata, wszystkie jego zmartwienia, strach, trud i bezład, wszelki rozlew krwi, występek i grozę, wszelkie okropności, okrucieństwo i tchórzostwo i, nade wszystko, wszelką niesprawiedliwość.

Było tego tyle, pomyślał, że nawet jedna rzecz więcej, choćby bardzo drobna, mogła zdruzgotać cierpliwego Nosiciela Wszystkich Cierpień. Myśl, że musiało się dodać do tego ciężar własnych grzechów, była straszna ponad wszelką wytrzymałość…

Coś skłoniło nagle Franciszka, by pomyślał o świętym Bernardzie – o wielkim świętym, do którego wiele razy przemawiał Pan. I pewnego razu Pan powiedział: „Bernardzie, daj mi coś”. A Bernard rozłożył szeroko ramiona i powiedział: „Cóż mogę Ci dać, Panie? Wiesz, że wszystko, czym jestem, i wszystko, co mam, jest Twoje”. A Pan powiedział: „Bernardzie, daj mi coś”. A Bernard załamał ręce i rzekł niepocieszony: „Ale, Panie, co jeszcze mogę Ci dać prócz tego, co już dałem?”. A Pan odrzekł: „Bernardzie, daj mi swoje grzechy”.

To była odpowiedź na wszystkie lęki, że On chce nieść grzechy ludzi, wiedząc, że ci nie zdołaliby ich unieść bez Jego pomocy. Domagał się wszystkich grzechów i wynikającego z nich cierpienia dla siebie. Król nad królami, umierający za najmniejszego ze swoich poddanych, sam obecny we wszelkim ludzkim cierpieniu.

Co miał zrobić rycerz dla takiego Króla? Co mógł zrobić?

Być z Nim, tak blisko, by też mieć udział w Jego bólu, cierpieniu i poniżeniu. Wstąpić na Drzewo Cierpienia, rozciągnąć ramiona i dzielić straszne brzemię.

W nagłym przebłysku Franciszek po raz pierwszy zrozumiał, co skłoniło go do zamiany ubrania z żebrakiem przy wejściu do bazyliki Świętego Piotra; co skłoniło go do pocałowania trędowatego.

Przytłoczony tym, ofiarował się Ukrzyżowanemu duszą i ciałem. Łkał, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Franciszku – powiedział Głos – widzisz mój dom popadający w ruinę. Idź i napraw go.

***

Ksiądz Eufemio Livoni, proboszcz Świętego Damiana, miał siedemdziesiąt dziewięć lat i nie wyglądał nawet o rok młodziej, z wyjątkiem chwil, kiedy spał, a jego pomarszczona twarz odprężała się, tracąc swój zwykły czujny wyraz zatroskania. Drzemał w porannym słońcu, siedząc na rozpadającym się murku, kiedy z kościoła wybiegł Franciszek.

– Ojcze Livoni! Ojcze Livoni!

Stary człowiek otworzył łzawiące oczy i jego twarz momentalnie przybrała smutny wyraz zatroskania.

– Co się stało, synu?

– Ojcze, weź to, proszę, i kup oliwy, by podtrzymać światło lampki przed krucyfiksem. Wkrótce dam ci więcej pieniędzy. Wrócę, ojcze, wrócę.

Franciszek pobiegł.

Zaskoczone stare ręce księdza Livoniego nie mogły utrzymać małego strumyka monet. Kilka spadło na jego kolana, a on podniósł je odruchowo. To był na pewno młody Bernardone, który często przychodził tutaj, by się modlić – syn bogatego człowieka w mieście.

Co za góra pieniędzy! I w większości srebro, tylko pojedyncze miedziaki, srebrne monety różnej wielkości, dość, by kupić zapas oliwy na długo. Jaki miły, młody człowiek. Nie trzeba było kupować lampy, bo stara sprawowała się dobrze, tylko nie było w niej oliwy.

Czy młody Bernardone nie wspomniał o większej sumie pieniędzy? Ksiądz Livoni potrząsnął głową. Po co? Miał wszystko, czego potrzebował. Niebezpiecznie jest mieć w domu za dużo pieniędzy.

Wyglądał na bardzo strapionego.

***

Franciszek pobiegł do domu i ucałował matkę w policzek.

– Mamo, proszę, powiedz Lauro, by przygotował dla mnie konia.

Potem pobiegł do biura, gdzie główny księgowy Fabiello podniósł skwaszony wzrok znad ksiąg rachunkowych.

– Dzień dobry, Fabiello. Pozwól mi, proszę, wziąć trochę pieniędzy.

Brwi księgowego powędrowały aż do linii włosów.

– Pieniędzy, paniczu?

– Cóż, tak. Potrzebuję tysiąca florenów.

– Tysiąca… – Fabiello głośno wciągnął powietrze. – Obawiam się, że to nie wchodzi w rachubę, paniczu.

– To niemożliwe, Fabiello. Ojciec powiedział mi, że chce zostawić kilkakrotnie wyższą kwotą do mojej dyspozycji.

Kolejny głośny wdech.

– W takim wypadku, paniczu, pan da tobie potrzebną kwotę, kiedy wróci z podróży. Nie jestem upoważniony do żadnych płatności z wyjątkiem tych wyraźnie nakazanych przez pana, a to… to twoje żądanie do nich nie należy.

– Dobrze – powiedział beztrosko Franciszek. – To nie ma znaczenia.

I odszedł.

To nie ma znaczenia, pomyślał rozwścieczony Fabiello. Chce tysiąca florenckich guldenów, a kiedy ich nie dostaje, mówi, że to nie ma znaczenia. Święci w niebiosach, czy ten młody nicpoń niczego nie szanuje? Najpewniej znowu idzie na jedną z tych małych eskapad ze swoimi bogatymi przyjaciółmi i pożyczy pieniądze od któregoś z nich. Tak będzie. Dlatego to nie ma znaczenia. Zrobił ostatni, stanowczy wdech. Tysiąc florenów zawsze ma znaczenie, pomyślał, wiedząc, że pan będzie na niego bardzo zły.

Franciszek w międzyczasie pobiegł do składu.

– Magano – powiedział – zapakuj mi podwójnie tę belę jedwabiu – i tamtą – i tamtą też. Włóż to na mojego konia.

– Myślę, że to będzie za ciężkie na konia, paniczu – odrzekł magazynier, drapiąc się w głowę.

– Więc przygotuj tyle, ile według ciebie może udźwignąć – powiedział Franciszek – i nie zapomnij, że ma unieść także mnie.

– To zależy, jak daleko zamierzasz jechać, paniczu.

– Tak, racja. A koń nie może cierpieć… Ja… chyba pojadę do Foligno.

– Czyli niedaleko. Zobaczę, co da się zrobić.

Fabiello zobaczył z okna swego biura Franciszka odjeżdżającego na koniu objuczonym towarami. Tym razem nie wciągał głośno powietrza. Zagwizdał przez pięć zębów, jakie pozostały mu jeszcze w górnej szczęce. Potem zszedł do składu, by ocenić straty.

***

Droga do Foligno była dosyć łatwa, chociaż bele jedwabiu w koszach zawieszonych po bokach konia znacznie spowalniały tempo. Nietrudno też było sprzedać jedwab.

Franciszek znał ludzi, którzy prowadzili interesy z jego ojcem, a nawet odwiedził ich parę razy jako jego współpracownik. Transakcji dokonał w ciągu paru minut.

Cena nie była jednak tak wysoka, jak się spodziewał, daleka od sumy tysiąca guldenów. Może gdyby się potargował ze starym Moscardo? Jego ojciec mógł to robić godzinami i wydawało się, że bardzo to lubi. Może Moscardo zaproponowałby mu wyższą cenę. Ale powiedział, że nie może i choćby jeden gulden więcej sprawi, że nie będzie miał z tego nawet małego zysku. Stary człowiek mówił to, prawie łkając, więc co można było zrobić, mimo wrażenia, że może nie jest całkiem szczery?

Aby wyrównać niedobór, Franciszek sprzedał konia handlarzowi poleconemu mu przez Moscardo i wrócił pieszo. Niejeden raz żałował tej drugiej transakcji. Ten region nie był żadną miarą bezpieczny – jak każdy w Umbrii – a on miał przy sobie nawet jeśli nie tysiąc guldenów, to i tak całkiem okrągłą sumkę w żółtej skórzanej sakiewce, którą Moscardo dał mu na pożegnanie.

Był już późny wieczór, kiedy dotarł do Świętego Damiana; odczuwał takie zmęczenie, że z trudem trzymał się prosto.

Ksiądz Livoni znów – a może nadal – siedział na rozpadającym się murku i znowu trzeba go było obudzić.

– O – powiedział staruszek – mój dobroczyńca. Znikłeś tak szybko, że nie miałem czasu porządnie ci podziękować. Wejdziesz ze mną do kościoła? Przed krucyfiksem pali się lampka.

– Cieszę się – odrzekł Franciszek – ale trzeba zrobić więcej, o wiele więcej, zanim kościół zostanie całkiem naprawiony.

– Całkiem naprawiony? – powtórzył ksiądz Livoni. Wyglądał na zaskoczonego. – Mój dobry młody przyjacielu, obawiam się, że na to nie ma żadnej nadziei. To tylko przydrożna świątyńka. Należy oczywiście do Asyżu, ale nasz dobry biskup ma ręce pełne roboty z tutejszymi kościołami i na Świętego Damiana nie zostaje już pieniędzy. Rozpada się od lat – tak jak Kościół święty rozpada się w całych Włoszech i wszędzie indziej, jak przypuszczam, patrząc na ludzi, którzy okradają się nawzajem i zachowują w najbardziej bezwstydny sposób, jakby nie wiedzieli, że nasz Błogosławiony Pan może w każdej chwili powrócić… Mówiłem o tym ludziom na ostatnim kazaniu. Ale czy wiesz, z ilu osób składa się moja parafia? Z pięciu, mój drogi młody przyjacielu, w tym dwojga dzieci. Kościół święty rozpada się tak, jak Święty Damian – jak ja, mógłbym powiedzieć. Tylko w niedzielę mogę mieć ministranta, bo mały Giorgio, pasterz kóz, pracuje w dni powszednie i nikt inny nie może go zastąpić.

– Teraz będzie inaczej – rzekł Franciszek. – Czy pozwolisz mi być twoim ministrantem?

Ksiądz Livoni wytrzeszczył oczy.

– Na pewno nie mógłbyś robić tego codziennie.

– Mogę i będę – odrzekł Franciszek. – A jeśli mnie przyjmiesz, zostanę tu z tobą, aż kościół będzie odbudowany.

Stary ksiądz roześmiał się.

– Powiedziałem ci już, że tak nigdy się nie stanie. Nie ma na to pieniędzy. Poza tym Dobry Pan zstępuje na mój ołtarz pomimo dziur w dachu i ubytków w ścianach.

– Ale chciałby zobaczyć swój kościół naprawiony – odparł Franciszek i omal nie dodał: „Sam mi o tym powiedział”, jednak w porę się powstrzymał. Wyciągnął zza pasa swoją cenną skórzaną żółtą torbę i otworzył ją. – Tutaj, ojcze. Mam nadzieję, że to ci pomoże z wszystkim się uporać.

Przerażony ksiądz Livoni złożył ręce.

– Mój drogi młody przyjacielu… nie mogę… to straszny widok. Zabierz to, błagam.

– Ale… zdobyłem to dla ciebie… dla Świętego Damiana…

Stary kapłan wyprostował się nagle.

– Kto ci to dał? – zapytał surowo. – Twój ojciec?

– Nie. Nie osobiście.

– Czy o tym wie?

– Nie. Ale powiedział, że chce mi dać moje własne pieniądze i…

– Nie, nie, nie – odrzekł stary ksiądz, wymachując rękami. – Nie będę miał co z tym zrobić.

– Ale…

– Wykluczone.

Franciszek westchnął głęboko.

– Weźmiesz mnie na swojego ministranta, prawda, ojcze?

Staruszek uśmiechnął się.

– Oczywiście.

– A mogę z tobą zostać? Nie zajmę dużo miejsca i bardzo mało jem.

– Zostać ze mną? Tutaj? – Starzec potrząsnął głową. – Tam, gdzie jesteś, na pewno będzie ci lepiej.

– Proszę, ojcze, pozwól mi zostać. Chcę być blisko… pozwól mi zostać, ojcze, błagam.

Ksiądz Livoni wzruszył ramionami.

– Jesteś dziwny – powiedział. – Masz wygodne łóżko w wielkim domu pełnym służby, a chcesz zostać w mojej starej ruderze. Młodość, młodość… pełna dziwactw. Dobrze, zostań, jeśli chcesz. Wkrótce zechcesz wrócić do garnków pełnych mięsa – zachichotał. – Odprawiam Mszę świętą o szóstej rano. Nie mam zegara, ani zegara słonecznego, ani nic z tych rzeczy.

– To skąd znasz godzinę, ojcze?

– Święci w niebiosach, to ty nie wiesz, że słońce wstaje codziennie z łaski Bożej? Wtedy właśnie jest szósta. Teraz idę spać. – Krucha, drobna figurka pokuśtykała w stronę podobnego do szopy budynku przy kościele. Kiedyś był to dom – teraz ruina z kilkoma drewnianymi deskami zbitymi w coś na kształt pokoju.

Franciszek wciąż trzymał żółtą torbę, bezużyteczny plon trudów całego dnia. Był zbyt zmęczony, by myśleć, ale wiedział, że nie mógłby zatrzymać jej dla siebie. To była kpina, głupie nic, dopóki ją miał. Chciał się gniewać na księdza Livoniego i stwierdził, że nie potrafi.

Pod wpływem nagłego impulsu wrzucił torbę przez otwarte okno do kościoła i odszedł. W jego geście nie było nieposłuszeństwa, tylko frustracja i rozczarowanie. Kiedy ksiądz Livoni znajdzie ją rano, niech zrobi z nią, co zechce. Potem udał się za księdzem do jego rudery.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.