Radosny żebrak. Rozdział dziewiąty

Roger pierwszy miał trzymać straż w pokoju króla. Wchodząc, przyklęknął przed chłopcem, który siedział w kącie z nogami skrzyżowanymi po turecku.

– Roger, hrabia Vandrii – powiedział. – Przychodzę dotrzymać królowi towarzystwa.

– Nie ma tu króla ani hrabiego – odrzekł chłopiec zdławionym głosem. – Tylko więzień i jego strażnik.

Roger wstał.

– Czy król pozwoli mi usiąść? – zapytał.

– Czemu jesteś taki grzeczny? – zadrwił chłopiec. – Nie mogę ci wyświadczyć żadnej przysługi. – Potem, jakby po namyśle, dodał: – Usiądź, jeśli chcesz. Może ty potrafisz mi wytłumaczyć, dlaczego miałbyś mieć coś wspólnego z tym bydłem? Skoro jesteś z Vandrii, musisz być Sycylijczykiem.

– Jestem. A ty jesteś moim suwerenem.

Fryderyk wpatrywał się w niego wielkimi, zielonymi oczami, wzrokiem jastrzębia. Cały wyglądał jak młody jastrząb, z ostrym, ciekawym nosem dominującym nad wąskimi wargami.

Nie jest ładny, pomyślał Roger, ale ma twarz, którą trudno zapomnieć.

– Więc jestem twoim suwerenem – powiedział chłopiec. – To oznacza, że jesteś pod moimi rozkazami, prawda?

– Oczywiście – odparł Roger.

– I gdybym teraz kazał tobie odejść i zostawić mnie samego, posłuchałbyś, prawda?

– Tak – odrzekł Roger – lecz mam nadzieję, że mi tego nie rozkażesz. Hrabia Diepold wkrótce się dowie; zostanę aresztowany, a królowi przydzielą innego towarzysza, prawdopodobnie takiego, który nie jest jego poddanym.

– Nie szkodzi – powiedział chłopiec. – I tak każę ci odejść.

Roger wstał, ukłonił się i poszedł w stronę drzwi.

– Stój – odezwał się chłopiec. – Zmieniłem zdanie. Możesz zostać. – Wpatrywał się w Rogera. Trudno było to wytrzymać, bo jego oczy, jak u ptaka, nie mrugały.

Będą się go kiedyś bać, pomyślał Roger. Jeśli pożyje dość długo, by stać się mężczyzną, będą się go bać.

A mimo to poczuł jednocześnie, że coś dziwnie przyciąga go do chłopca. Jedenaście lat, a tyle podejrzliwości, zranionej dumy i goryczy. Musiał mieć straszne życie, może nawet gorsze niż…

– Vandria – powiedział nagle Fryderyk. – Nazwisko hrabiego Vandrii było na liście wygnańców mojego ojca.

– Nie wątpię – odparł zdumiony Roger.

Król uśmiechnął się.

– Zawsze czytam to, co próbują przede mną ukryć. Przestudiowałem te listy. Ty byłeś wmieszany w spisek na życie mojego ojca, spisek hrabiego San Giovanni i… krewnych króla Tankreda.

– Mój ojciec – odrzekł Roger. – Ja byłem wtedy młodszy niż ty.

Chłopiec pokiwał głową.

– Oczywiście. Głupiec ze mnie. Więc ty… twój ojciec uciekł. Dokąd?

– Do Niemiec.

– Głupio z jego strony – orzekł chłopiec. – Wpadł z deszczu pod rynnę. Czy jeszcze żyje?

– Zmarł cztery lata temu w Moguncji.

– A twoja matka?

– Zmarła w czasie naszej ucieczki. Trudy podróży okazały się dla niej zbyt wielkie. Była… bardzo krucha.

Chłopiec pokiwał głową.

– Tak jak moja. Ona… nieważne. Czy twój ojciec był winny?

– Nie wiem – odrzekł cicho Roger.

Fryderyk pochylił się do przodu.

– Czy możesz wskazać mi powód, dla którego miałbym ufać człowiekowi, który musi nienawidzić wspomnienia o moim ojcu?

– Jeśli mój ojciec zdradził twojego, to dlatego, że był lojalny wobec twojej matki – powiedział Roger.

Chłopiec znów pokiwał głową.

– To dobra odpowiedź… być może – powiedział. – Niektórzy mówili, że ona sama była w spisku.

– Wiem.

– I prawdopodobnie mieli rację – powiedział Fryderyk. – Inaczej po co mój ojciec zatrzymałby ją siłą w sali, gdy zabijano rebeliantów? Musiała patrzeć, jak rozgrzali do czerwoności koronę i wbili na głowę San Giovanniego. Ojciec na pewno myślał, że jest winna.

– Skąd wiesz o czymś tak strasznym? – zapytał przerażony Roger.

Chłopiec zachichotał.

– Czy nie mówiłem ci, że zawsze czytam to, co próbują przede mną ukryć? Przeczytałem cały protokół z procesu. Moi rodzice się nie kochali. Matka przez całe lata odmawiała siebie ojcu…

– Nie – przerwał mu Roger. – Nie wolno ci mówić o takich sprawach.

– Mówię, o czym chcę. Tak czy inaczej, w końcu mnie spłodzili. Matka rodziła mnie w Jesi pod gołym niebem w obecności ludzi, by nikt nie powiedział, że nie jestem jej synem. Ta przeklęta świnia, Markwald, powiedział to jednak – mam nadzieję, że teraz smaży się w piekle. Jeśli istnieje piekło, oczywiście. Czy wierzysz, że istnieje?

– Księża… – zaczął Roger.

– Oni muszą mówić o piekle – przerwał mu chłopiec. – Co by się z nimi stało, gdyby ludzie przestali wierzyć w niebo i piekło? Nie wierzę księżom, a najmniej papieżowi. Jest moim opiekunem, ponieważ ojciec przed śmiercią stał się słaby i łagodny i wyznaczył jego. Matka oczywiście się zgodziła, a potem sama umarła. Czy znasz papieża?

– Nigdy go nie spotkałem – powiedział Roger.

– Jest niski – rzekł Fryderyk – ale mówią, że bardzo inteligentny. Niscy mężczyźni są często znacznie bardziej inteligentni niż wysocy. Taki Diepold jest prawdopodobnie bardzo głupi. Czemu się do niego przyłączyłeś?

Roger opowiedział mu o wszystkim.

Chłopiec słuchał go w skupieniu.

– To, czego naprawdę chcesz, jest tym samym, czego chciał twój ojciec – powiedział. – Chcesz odzyskać Vandrię. Może ja ci w tym pomogę, gdy będę pełnoletni. Rzecz jasna, o ile mnie wcześniej nie zabiją, ale nie sądzę, jeśli Almanzor ma rację, a zwykle ją ma. Wiesz, że postawił mi horoskop. Urodziłem się ze słońcem w znaku Koziorożca, dobrze chroniony, więc powinienem przeżyć sporą część tego, co nazywają drugą połową życia. Almanzor często kłamie, ale tylko głupcom. Mnie jeszcze nigdy nie okłamał. Czy Diepold kazał ci mnie zabić?

To było jak strzała prosto w serce.

– Tak – odrzekł Roger. – Ale tego nie zrobię.

– Wiem – powiedział chłopiec. – Nie jesteś taki głupi jak on. Dostrzegasz pułapkę.

– Pułapkę?

– Oczywiście – rzekł zniecierpliwiony chłopiec. – Inaczej po co miałby wybrać ciebie, Sycylijczyka, skrzywdzonego kiedyś przez mego ojca?

– Ponieważ myśli, że zrobiłbym wszystko, by odzyskać Vandrię.

– To tylko połowa. Druga połowa jest dla niego ważniejsza. Powie, że zrobiłeś to z zemsty i każe cię poćwiartować.

– To całkiem prawdopodobne – powiedział Roger, przygryzając wargę.

– Dlaczego się zgodziłeś? – zapytał Fryderyk z nutą obojętności w głosie.

Roger uśmiechnął się.

– Bo gdybym się nie zgodził, wybrałby kogoś, kto zrobiłby to, czego on chce.

– A zatem nie powinieneś był odchodzić, kiedy ci kazałem wyjść – powiedział chłopiec tonem wymówki.

– Nie zamierzałem, naprawdę – odrzekł Roger. – Sądziłem, że przywołasz mnie z powrotem.

– A gdyby nie?

– Wróciłbym trochę później.

Fryderyk odrzucił głowę, śmiejąc się głośno.

– Chyba cię lubię – powiedział. – Przyjmę cię do swojej służby. Nie mam władzy ani pieniędzy. Mam tylko wielu wrogów, którzy nie mogą sobie pozwolić na to, by mnie zabić. Jestem bardzo kiepskim interesem. Czy będziesz mi służył?

– Ja też nie mam władzy ani pieniędzy – odrzekł Roger – a każdy może sobie pozwolić na to, by mnie zabić. Będę ci służył z radością.

Uśmiechnęli się do siebie. Chłopiec wyciągnął rękę, a Roger ją ucałował.

– Teraz jestem człowiekiem króla – powiedział. – A moim pierwszym obowiązkiem będzie jak najszybciej ciebie stąd wydostać.

Chłopiec patrzył na niego, nie mrugając.

– Jak silny jest Diepold? – zapytał.

– Osiemdziesięciu siedmiu rycerzy. Żadnej świty. Jakichś dwustu ludzi dołączy do niego w ciągu trzech dni. Wtedy mam wykonać jego rozkaz – nie wcześniej.

Fryderyk skinął głową.

– To daje nam czas. Czy obmyśliłeś jakiś plan?

– Może uda mi się wydostać ciebie w nocy. Wiem, kiedy robią obchód. Najpierw musiałbym oczywiście poradzić sobie z dwoma wartownikami.

– Niedobrze – powiedział chłopiec. – Muszę uciekać, a nie mam dokąd. Najpierw trzeba dać znać Capparonemu. To gubernator Palermo. Jest głupi, ale to dosyć proste; nawet on sobie da z tym radę. A jest jednym z tych moich wrogów, którzy nie mogą sobie pozwolić na to, bym został zabity.

– Może spróbuję się z nim spotkać…

– Nie. Na pewno cię obserwują, a to by od razu wzbudziło podejrzenia. Obawiam się, że będę musiał się wyspowiadać.

– Wyspowiadać?

– Tak. – Fryderyk uśmiechnął się kpiąco. – Nie zgodzą się na księdza z zewnątrz, ale mógłbym poprosić legata papieskiego, by wysłuchał mojej spowiedzi. Nawet Diepold nie może mi tego odmówić. A legat może pójść do Capparonego i o wszystkim mu powiedzieć.

– Myślałem, że nie ufasz księżom?

– Bo nie – odparł Fryderyk. – Ale nie powiedziałem, że ksiądz nie będzie miał na oku własnej korzyści. Papież jest kolejnym z moich wrogów, który nie może sobie pozwolić na moją śmierć. Ma roszczenie wobec Sycylii tak długo, dopóki ja żyję. Jeśli intryga się nie powiedzie, wyjdzie mu to na dobre. Powiedz biskupowi, że chcę mu wyznać swoje grzechy. Przyjdzie. Reszta jest łatwa.

– Zrobię to – odparł Roger. – Czy wolno mi powiedzieć, że nie widziałem nikogo w tak oczywisty sposób urodzonego na króla jak ty?

– To nie takie dziwne – odrzekł Fryderyk. – Takich nie ma. Almanzor mówi, że jestem zupełnie wyjątkowy, a widział tysiące horoskopów. Sprowadź biskupa. I daję ci moje królewskie słowo, że gdy dojdę do pełnoletniości, zwrócę ci Vandrię, a ty będziesz pośród pierwszych na moim dworze.

***

Książę Lanzberg, w stanie widocznego wzburzenia, wszedł, chrzęszcząc zbroją, do pokoju Diepolda, który wcześniej był gabinetem Capparonego.

– Co tu się dzieje? – zapytał. – Kiedy byłem dowódcą warty, przybyła mała armia wozów, a twoi ludzie je przepuścili, mówiąc, że to na twoje osobiste polecenie. Ale kiedy ja jestem na służbie, ja odpowiadam za wszystko, a skoro ja odpowiadam, chcę wiedzieć, co się dzieje.

– Warzywa – odparł pogodnie Diepold. – Mięso. Dziczyzna. Drób. Przyprawy. Chleb, ser, owoce i czterdzieści antałów wina. Zadowolony?

– Oho – powiedział Lanzberg – robisz zapasy na oblężenie.

– W żadnym razie. Mamy bankiet. Będą grajkowie, kuglarze, akrobaci, wszystko.

– A kobiety? – zapytał Lanzberg z nadzieją w głosie.

– Przykro mi, ale żadnych kobiet. To uroczystość państwowa, będzie tam mnóstwo biskupów i prałatów.

– Wolałbym kobiety – wyznał Lanzberg. – Widziałem w tym mieście parę piękności. Migdałowe oczy i…

– Nie bądź głupcem. – Roześmiał się Diepold. – Dziś wieczorem nie będzie zwykłej hulanki. To święto jedności, bankiet powszechnej zgody, Te Deum laudamus czy jak chcesz to nazwać. Dokonałem tego, człowieku, dokonałem.

Lanzberg podrapał się w głowę.

– Wiem, że prowadziłeś negocjacje z tymi zarozumiałymi Sycylijczykami. Czy chcesz powiedzieć…

– Chcę powiedzieć, że przyjęli wszystkie moje warunki – powiedział Diepold. – A uwierz mi, było ich trochę. Nie myślałem, że to zrobią przed przybyciem posiłków i naszym pokazem siły, a jednak. Czy wiesz, co chcę powiedzieć? Jestem dożywotnio opiekunem króla. Mogę ustanawiać i uchylać prawa. Moi ludzie obsadzą wojskiem wszystkie porty i będą je kontrolować. Kręcili trochę przy paru punktach, ale gdy nie ustępowałem, w końcu się ugięli.

– Nie mają kręgosłupa – odrzekł Lanzberg. – Nigdy nie mieli. To cud, że potrafi ą chodzić wyprostowani.

– Pełna jedność – powiedział Diepold, zacierając ręce. – Mam ich podpisy: gubernatora i kanclerza. Zesztywnieli z przerażenia. Wszystko dla cennego pokoju. Musimy więc teraz pokazać, że jesteśmy łaskawymi panami. Ugościmy ich po królewsku. Posunąłem się nawet do tego, że zapłaciłem za jedzenie i wino. Nie ma rzeczy, której nie dostaniesz w tym mieście, jeżeli za nią zapłacisz.

– A co z królem? – zapytał Lanzberg. – Czy pozwolimy mu wziąć udział w bankiecie?

Diepold potrząsnął głową.

– Za duże ryzyko. To zuchwały mały łajdak. Do tego nerwowy. Mógłby dostać ataku szału, by pomyśleli, że jest biedną ofiarą czy coś w tym rodzaju. Zostanie w swoim pokoju, dobrze strzeżony przez szlachetnego hrabiego Vandrii, chyba że potnie go na strzępy, jak biednego Bero, który go dotknął.

– Nie Vandrię – odrzekł Lanzberg. – Ten młody człowiek ma zaczarowane życie lub zaczarowaną zbroję, nie wiem, co. Uderzyłem go w głowę, gdy napadliśmy na obóz księcia Taranto. Nikt dotąd nie przeżył takiego ciosu. Ja… nie lubię tego człowieka. Skoro mówimy o ryzyku: ilu Sycylijczyków zaprosiłeś?

Diepold uśmiechnął się.

– Będzie ich pięćdziesięciu – i nas też. Zostanie trzydziestu siedmiu naszych na straży. Będą mieli swój bankiet jutro rano, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nikomu nie wolno wejść z bronią.

– Skąd wiesz, że nie będą mieli przy sobie ukrytej broni? Te ich długie płaszcze…

– Każdy zostanie sprawdzony przed wejściem do zamku. To drugi powód, dla którego nie chcę obecności kobiet. Podniosłoby się larum, gdybyśmy zaczęli je przeszukiwać. Uspokój swoje myśli, Lanzberg. Pij ile chcesz, ale uważaj na język. Wiem, co myślisz o tych Sycylijczykach…

– To samo, co ty. – Lanzberg uśmiechnął się. – Może. Ale to nie jest odpowiedni moment, by im o tym mówić. Będziemy miłymi, serdecznymi i hojnymi gospodarzami.

– To nie będzie zbyt zabawne – powiedział Lanzberg. – A… a co z królem? Kiedy…

– Jutro przybędą nasze posiłki – odrzekł twardo Diepold.

***

Diepold dotrzymał słowa. Przyjął gości w wejściu wielkiej sali bankietowej, nieuzbrojony, ubrany w obszytą futrem tunikę koloru wina, z ciężkim złotym łańcuchem na masywnej szyi i wielką twarzą całą w uśmiechach. Przywitał Capparonego szczególnie uprzejmie i posunął się nawet do tego, że przeprosił go za to, iż pełni rolę gospodarza we własnym pałacu gubernatora.

– Nie trzeba przepraszać – odrzekł Capparone równie uprzejmie. – Jesteś tu przecież jako przedstawiciel króla.

– Widzę, że współpraca z wami będzie przyjemnością – powiedział Diepold i zwrócił się do kanclerza, by go powitać.

– Posadziłem was naprzeciw legata papieskiego – powiedział. – Ekscelencja po jednej stronie środkowego stołu, a on po drugiej. W ten sposób będą pilnować nas, świeckich, jak przystoi Kościołowi świętemu.

Kanclerz uśmiechnął się słabo.

– Nie sądzę, żeby było to zbyt trudne zadanie – odrzekł i poszedł dalej.

Wysoko na galerii grali muzykanci.

Lanzberg podszedł do Diepolda. Jego masywny korpus wypełniał tunikę z zielonego aksamitu, obszytą białym lisim futrem.

– Mam wiadomość od legata papieskiego – powiedział. – Król posłał po niego jeszcze raz. Mamy zacząć bez niego. Dołączy do nas później.

Diepold zmarszczył brwi.

– Jakie czułe sumienie ma ten smarkacz, kto by pomyślał.

– A jakie poczucie obowiązku jego ekscelencja – rzekł Lanzberg. – Czy mam pójść i go przyprowadzić?

– Nie. To bez znaczenia. Nie będzie jednak trzeciego spotkania tych dwóch – dopilnuję tego. – Diepold dał znak muzykom. Przerwali grę na skrzypcach i fanfara sześciu trąbek oznajmiła rozpoczęcie bankietu.

Na początek wniesiono lekkie potrawy – frutti di mare, oliwki i dwanaście rodzajów mocno przyprawionych smakołyków.

– Dlaczego wy na południu zawsze zaczynacie posiłek od takich błahostek? – żalił się Lanzberg, odmawiając dań, które mu podsuwano. – Przecież na początku człowiek jest najbardziej głodny na treściwe jedzenie.

Siedzący przy nim Sycylijczycy wymienili spojrzenia.

– Te błahostki mają wam zaostrzyć apetyt, rycerzu – odpowiedział dość uprzejmie jeden z nich.

– Mój apetyt nie potrzebuje zaostrzenia – jęknął Lanzberg. – Mógłbym teraz zjeść konia z kopytami.

– Czy chcesz powiedzieć, że w Niemczech jecie konie? – zapytał Sycylijczyk z udawaną grozą. – To straszne. Jestem pewien, że nie będziesz musiał jeść czegoś tak niegodnego twego podniebienia. Spróbuj tych krewetek, rycerzu, są wyborne. Zauważysz, że większość tych potraw jest słona, aby wzmóc pragnienie i przygotować gardło na większą ilość wina.

– Moje gardło jest zawsze gotowe na większą ilość wina – odrzekł Lanzberg. – Nie potrzebuje na sprzymierzeńców ani krewetek, ani Sycylijczyków.

Diepold rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, ale Sycylijczycy nie wyglądali na obrażonych. Wszyscy się uśmiechali.

Lanzberg wypił do dna.

Capparone nachylił się.

– Krewetka ma w sobie coś z rycerza: jest cała w zbroi – powiedział. – Na pewno delektowalibyście się jedzeniem zakutych w zbroje rycerzy.

– Miałem do czynienia z wieloma rycerzami – odrzekł Lanzberg, wycierając usta wierzchem dłoni. – Wezmę na siebie każdego Niemca, każdych trzech Francuzów i każdych sześciu Sycylijczyków, czy to włoskiego, czy francuskiego czy mauryjskiego pochodzenia lub dowolną mieszankę, choć, na moją wiarę, sądzę, że nie ma pośród was żadnego, który nie byłby mieszaniną przynajmniej pół tuzina ras. – Opróżnił swój puchar i podał do napełnienia.

– Musicie wybaczyć szlachetnemu rycerzowi, ekscelencjo – powiedział Diepold. – Jest trochę nieokrzesany. Poza tym zawsze czuje się nagi, kiedy nie ma zbroi, więc chroni się toporną stroną swojego języka. – Posłał jednak Lanzbergowi następne ostrzegawcze spojrzenie.

– Och, ale jest całkiem dowcipny – powiedział Capparone z dość powściągliwym uśmiechem. – Nawet jeśli ma dość ciężki dowcip. Ale my, Sycylijczycy, wiemy, że różne są maniery wśród narodów.

Służba zaczęła podawać dziczyznę i drób.

– To już nieco lepiej – rzekł Lanzberg, biorąc z półmiska całego pieczonego zająca i odrywając mu głowę, która została tam ponownie umieszczona, wraz z futrem i wszystkim, żeby zatopieni w pucharach goście wiedzieli jeszcze, co jedzą.

– Palermo ma dla ciebie coś jeszcze lepszego, rycerzu – rzekł Capparone. – Pozwoliłem sobie dodać do bankietu specjalne danie, odpowiednie dla tak szlachetnego towarzystwa i myślę, że właśnie je wnoszą.

Spora grupa służby niosła dwie olbrzymie tusze na rożnie.

– Na brodę świętego Bonifacego, całe dwa pieczone woły – powiedział Diepold. – Starałem się, jak mogłem, ale mnie prześcignęliście.

– Przynajmniej się staramy – odrzekł Capparone. – Chciałem powiedzieć, staramy się przyczynić do świetności tej uczty.

– Nareszcie to, co nazywam jedzeniem – powiedział Lanzberg ustami pełnymi pieczeni z zająca. – I nie omieszkam powiedzieć wam, że to pierwsza rzecz, jaką mi naprawdę zaimponowaliście.

– Zamknij się, Lanzberg – warknął Diepold, ale nikt go nie usłyszał, bo muzykanci zaczęli właśnie grać bardzo głośny utwór. Trąbki i bębny zagłuszyły nie tylko flety i skrzypce, ale również rozmowy między najbliższymi sąsiadami.

– Co się stało tym głupcom? – mruknął Diepold i wtedy zobaczył kilku Sycylijczyków śmiejących się do muzyków i kiwających głowami, jak gdyby chcieli ich zachęcić do jeszcze większego wysiłku. Cóż, jeśli lubią hałas, niech go sobie robią. Oczywiście, byli pijani. Tym małym wyspiarzom niewiele trzeba. Kilku leżało już pod stołem, a paru zaczęło tańczyć.

Nie było sensu wygłaszać mowy, którą przygotował na tę okazję. Powinien był to zrobić na samym początku, ale nie chciał, zanim… zanim co? Racja, zanim pojawi się papieski legat.

Spojrzał na koniec stołu. Krzesło legata wciąż było puste.

Oczy Diepolda zwęziły się nieco. Sporo już wypił, ale nadal jeszcze był w stanie myśleć. Czy coś było nie tak?

Siedzący obok niego Capparone wstał.

– Teraz, panie hrabio – niemal krzyknął mu do ucha – pokroję, za waszym pozwoleniem, najlepsze mięso na Sycylii. Pierwsza porcja będzie dla was, a druga dla waszego szlachetnego i dowcipnego przyjaciela, rycerza Lanzberga.

– Zaczekaj – powiedział Diepold, ale piekielna muzyka zdławiła jego słowa, a Capparone już zaczął. Paru innych Sycylijczyków zdawało się mieć ten sam pomysł co gubernator; spora grupa zbliżała się do dwóch wielkich cielsk na rożnie.

– Rozsieczcie ich! – krzyknął Capparone. – Rozsieczcie ich na chwałę Sycylii!

– Miecze! – ryknął jakiś głos po niemiecku. – Ukryli miecze w tych przeklętych wołach!

Diepold zerwał się z miejsca, ale natychmiast chwyciło go dwóch służących. Strząsnął ich z siebie jak niedźwiedź sforę ogarów. Wytrzeźwiał w ułamku sekundy. Zobaczył, że wszyscy jego rycerze mocują się ze służbą i pachołkami; widział dostojników Kościoła uciekających w najdalszy kąt sali; widział Sycylijczyków przy dwóch wołach, rzucających miecze i sztylety tym, którzy stali dalej.

Znowu chwyciło go pół tuzina rąk i musiał rozdawać ciosy na prawo i lewo. Udało mu się położyć dwóch pachołków, ale wiedział instynktownie, że nie ma do czynienia ze zwykłymi służącymi. Byli mocno zbudowani i umieli walczyć. Żołnierze, pomyślał, przemycili żołnierzy przebranych za służbę, a teraz wszyscy są uzbrojeni.

Kątem oka zobaczył, jak przewrócili krzesło Lanzberga; leżał teraz, przykryty stosem Sycylijczyków.

Jego rycerzy zapędzono mieczami w róg sali. Stawiali mały opór.

A muzykanci wciąż trąbili – trudno było to już nazwać muzyką. To były sygnały i dawali je już od jakiegoś czasu. Zatem oni też brali w tym udział.

Capparone podszedł wraz z sześcioma mężczyznami uzbrojonymi w miecze.

– Poddaję się, gubernatorze – krzyknął Diepold z całej mocy swoich płuc, odpychając służącego. – Ale ostrzegam cię, twoje zwycięstwo nie potrwa długo. Moi ludzie…

Capparone dał znak muzykom. Trąbki natychmiast ucichły.

– Jeśli myślisz o trzydziestu siedmiu rycerzach, których postawiłeś na warcie – powiedział z uśmiechem – ktoś już się nimi zajął. Posłuchaj…

Z dworu dobiegł odgłos jakby głuchego grzmotu.

– Tysiąc dwustu żołnierzy to zbyt wielu na trzydziestu siedmiu, nawet wielkich i odważnych – powiedział Capparone. – A jeśli chodzi tobie o dwustu rycerzy, którzy mieli przybyć jutro, wpadli dziś wieczorem w zasadzkę koło Monreale.

– To otwarta rebelia przeciw papieżowi i królowi – warknął Diepold.

Capparone roześmiał się głośno.

Zasłony głównego wejścia do sali rozsunęły się i do środka wtargnęła gromada uzbrojonych po zęby sycylijskich rycerzy. Niektóre miecze były czerwone. A zatem wartownicy nie poddali się bez walki…

Powitał ich wybuch entuzjazmu. Odpowiedzieli salutem mieczy i uformowali podwójny szereg po prawej i lewej stronie wejścia.

Okrzyki przeszły w ryk, gdy do sali wszedł mały król, chroniony z jednej strony przez legata papieskiego, a z drugiej przez rycerza w pełnej zbroi.

– Niech żyje król! – zawołał Capparone. Potem zwrócił się do Diepolda: – A my dopilnujemy, by nikt nie skrócił mu życia.

– Co masz na myśli? – wybuchnął Diepold.

– Cicho, morderco – odciął się Capparone. – Czy nadal myślisz, że nie poznaliśmy całego twego planu?

Diepold patrzył na rycerza u boku króla i jego twarz wykrzywiła się z wściekłości.

Lanzberga pchnięto w róg, gdzie stali inni niemieccy rycerze, oszołomieni i zgnębieni.

– To ten parszywy zdrajca! – ryknął. – Co ci mówiłem, Diepold? – Szaleńczym wysiłkiem strząsnął tych, którzy go trzymali, wyciągnął sztylet zza pasa jednego z nich i cisnął z całej siły.

Roger podniósł szybko tarczę, by zasłonić króla. Sztylet przeleciał ze świstem obok chłopca i utkwił w napierśniku Rogera.

Pół tuzina mieczy zagłębiło się w ciele Lanzberga. Upadł, ale oczy miał utkwione w Rogera, który wyciągnął sztylet i odrzucił. Nie było na nim krwi.

– Przeklęty czarownik – szepnął Lanzberg. Potem osunął się i umarł.

Mały król szedł niewzruszony do głównego stołu. Usiadł na honorowym miejscu Diepolda.

– Mój panie Capparone – powiedział swoim czystym, chłopięcym głosem. – Niech zabiorą tych cudzoziemców w bezpieczne miejsce i zakują w łańcuchy.

Diepold otoczony wymierzonymi w niego mieczami dołączył do swoich rycerzy. Zakuci w zbroje Sycylijczycy wyprowadzali ich kolejno na zewnątrz.

– To jest bankiet tylko dla Sycylijczyków – powiedział król – z wyjątkiem mego świątobliwego przyjaciela, legata papieskiego. Ekscelencjo, zajmij, proszę, miejsce po mojej prawicy. Hrabio Rogerze z Vandrii?

– Tak, królu mój i panie?

– Ty usiądziesz po mojej lewej stronie.

Głos małego króla był spokojny. Jego zielone oczy jastrzębia błyszczały nienaturalnie jasno. Patrzył, nie mrugając, jak wynoszą z sali martwego Lanzberga.

– Mój panie Capparone – powiedział król – dlaczego nie gra muzyka?

Gubernator zwrócił się w stronę balkonu i dał znak.

Roger zadrżał mimo woli. Jedenaście lat, pomyślał. Kim będzie kiedyś? Geniuszem? Szaleńcem? Demonem? Czy wszystkim po trochu? Wiedział, że znalazł pana, a może pana Sycylii – i świata – jakiego potrzebowano.

Nagle król czarująco się uśmiechnął.

– Czy ktoś poda mi coś do zjedzenia? – zapytał. – Jestem głodny.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.