Radosny żebrak. Rozdział dziesiąty

A.D. 1205–1206

– Na mój honor – zawołał Ricardo Parelli – na łabędzią szyję mojej adorata; na wszystkie pieniądze, jakie mam nadzieję dostać w spadku po moich wujkach, mówię wam, że nie będę tego dłużej tolerował.

Inni młodzi mężczyźni w kącie tawerny popatrzyli na siebie.

– Przysiągł na trzy najświętsze dla niego rzeczy, zaczynając od najmniej ważnej – rzekł Paolo Spadone. – Ktoś mógłby sądzić, że naprawdę tak myśli. Gdzie jest ten przeklęty oberżysta? Powiedział, że nas pośle…

– Mniejsza z oberżystą – przerwał mu Nino Manetti. – Czego nie będziesz dłużej tolerował, Ricardo mio?

– Powiedziałem, że nie – upierał się Ricardo. – I nawet nie myślcie, że jestem pijany. Będę później. Mój kłopot w tym, że jestem trzeźwy jak arcybiskup przed Sumą. I słyszałem, jak oczerniacie największego przywódcę, jakiego kiedykolwiek mieliśmy, najlepszego i najbardziej szczodrego i co więcej, waszego żywiciela. Kto zapłacił za nasze trzy, nie, cztery spotkania w „Błękitnym Rycerzu”, „Wieży Saracenów”, „Nowym Porcie” i teraz „Pod Złotym Drzewem”? Franciszek Bernardone. Jesteście wdzięczni jak stado wróbli, zbierających… zbierających…

– Nieważne, co zbierają wróble – roześmiał się Nino. – Nikt nie powiedział, że Franciszek nie jest hojny. Jestem pewien, że ty też byś był, gdyby wszyscy twoi wujowie umarli.

– Ale tego nie zrobili – odrzekł Ricardo – i nie wywiniecie się tak łatwo. Szeptaliście o nim, chciałem powiedzieć, przeciw niemu, przez cały wieczór.

– Powiedziałem tylko, że nie jest taki, jak dawniej – bronił się Mario Luca. – Kiedyś…

– On jest wspaniały – stwierdził Ricardo. – Kto jeszcze ma takie pomysły jak on? Wy zawsze robicie to, co robicie – to znaczy nigdy nie robicie niczego niespodziewanego. Jesteście zwyczajni – wy wszyscy i ja też. Mógłbym w każdej chwili przewidzieć, co zrobicie i co ja zrobię, a czego nie zrobimy…

– Zrobię, zrobię, zrobię – zaśpiewał z werwą Mario Luca.

– …a twój głos też nie jest tak dobry jak Franciszka – powiedział mu Ricardo. – Słuchajcie, co myślę. Kiedy ten nawiedzony idiota trubadur przybył do miasta, ogłaszając wojnę przeciw Sycylii, zrobiliście dokładnie to, czego się po was spodziewano; uśmiechnęliście się głupkowato i zostaliście w domach. A co zrobił Franciszek? Zaciągnął się. Zbroja, hełm i to wszystko, a my myśleliśmy, że biedakowi pomieszało się w głowie. Ale poszedł, a wszystkie te stare dziadki wygłaszały poważne mowy: w młodych asyżanach wciąż płonie bitewny ogień, weźcie na przykład młodego Bernardone, jest dzielnym młodzieńcem, a papa Bernardone puszył się jak wielki paw. I co się dzieje? Nasz Franciszek wraca następnego dnia; przemyślał wszystko i jednak tego nie zrobi. Dobry dowcip! Ale nas nabrał! Jestem pewien, że ani przez chwilę nie myślał o tym poważnie, bo niby czemu? Iść na wojnę, by odzyskać Sycylię! Co znaczy dla niego Sycylia? Walczyć za króla Jakiegoś tam w Palermo. Śmieszne. Ale nigdy nie zapomnę twarzy tych starych grzybów, a zwłaszcza mego drogiego papy, który prawił mi kazania o męstwie młodego Franciszka i wszelkich jego cnotach, a potem wrzeszczał, że stchórzył w obliczu wroga. Powiedziałem mu: „Papa mio, najbliższy wróg jest w Apulii. Jeśli masz rację, Franciszek jest jedynym człowiekiem we Włoszech, który uciekał od wroga osiemset kilometrów. Jeśli to tchórz, musisz chociaż przyznać, że jest królem tchórzy”. To było wspaniałe.

– To było bardzo mądre – przyznał Paolo Spadone. – Ale to stara historia, Ricardo, śmialiśmy się z niej parę lat temu. W rzeczy samej, tamta eskapada była jednym z głównych powodów, dla których wybraliśmy go na naszego przywódcę.

– I wciąż nim jest – zawołał Ricardo. – Co chcecie, żeby zrobił? Znowu poszedł na wojnę na dwadzieścia cztery godziny?

– Dobry asyżanin nie powtarza tego samego kawału. Ale powiedz mi szczerze – nie zauważyłeś, że się zmienił?

– Nie. Jak się zmienił? Niczego nie zauważyłem.

– Na ognisty miecz archanioła Tobiasza – zaczął Paolo.

– Nigdy o nim nie słyszałem – wtrącił Mario.

– Miałem oczywiście na myśli archanioła Samsona – odrzekł Paolo. – To ten, który uśmiercił tysiąc Turków szczęką osła, prawda?

– Filipian – poprawił Mario. – Nie Turków. Filipian. Apostoł Paweł napisał potem długi list, żeby ich pocieszyć. Masz jednak rację co do szczęki osła. Ale o tym powinniście wiedzieć.

– Nie wiem dokładnie, co masz na myśli – odrzekł Paolo z cieniem podejrzliwości. – Ale wiem, co ja mam, a mianowicie, że ten tu Ricardo niczego nie dostrzega. Nie zauważyłby nawet dnia Sądu Ostatecznego w jego apogeum, a nastąpi on niedługo, jeśli słuchacie kazań w katedrze.

– Nie budź mojego sumienia – powiedział błagalnie Ricardo. – Biedactwo tak spokojnie śpi. A ja wciąż nie wiem, czego chcecie od naszego Franciszka. W jaki sposób miałby niby się zmienić? Ale uważajcie na język, gdy o nim mówicie – są na nim wciąż ślady wina Franciszka. A swoją drogą, gdzie on jest?

– Z innymi w głównej sali, oczywiście – powiedział Nino. – Dobrze, powiem ci. Ale zważ, że to niełatwe. Moja adorata…

– Czy to wciąż ta mała…

– Nigdy nie wymieniaj imienia damy publicznie. Moja adorata, nieważne, kim jest, powiedziała mi, że każda kobieta wie, kiedy jej mąż zaczyna się interesować inną kobietą.

– A co to ma wspólnego z Franciszkiem? On nie jest kobietą, ty też nie, i nie jesteście małżeństwem.

Nino wzniósł ręce.

– Ricardo! Co się stało z twoim umysłem? Chcę tylko powiedzieć: kobieta wyczuwa zmianę, mężczyzna ją spostrzega. Franciszek miał spośród nas największe wymagania w kwestii stroju i elegancji. Nigdy nie włożył dwa razy tej samej tuniki na nasze spotkania i nie zniósłby nawet najmniejszej plamki. Miał nieskazitelnie wypielęgnowane ręce. Dzisiaj włożył niebieską tunikę trzeci raz z rzędu, a jego paznokcie nie są już takie, jak kiedyś. Mówię wam, że się zmienia.

– Ba, takie drobiazgi…

– Zawsze zaczyna się od drobiazgów – odrzekł z powagą Mario. – Ale jest coś więcej. Tak naprawdę to on już nie jest z nami. Myślami przebywa gdzie indziej. Chyba wiem, co się stało. Niedawno pojechał do Rzymu i ktoś musiał tam na niego wpłynąć, więc stał się religijny, a jeśli nie będzie uważał, zostanie księdzem.

Teraz wszyscy się roześmiali.

– Co jeszcze? – rzekł Ricardo, wycierając oczy. – Franciszek księdzem? Już go widzę, jak wchodzi na ambonę z lutnią pod pachą i wygłasza rymowane kazanie. Teraz, gdy powiedziałeś, że chciał zostać trubadurem…

– Nie znasz całej historii – przerwał mu Mario. – Ja słyszałem, że widziano go w Rzymie przy wejściu do bazyliki Świętego Piotra, jak zamieniał ubrania z żebrakiem!

Odpowiedział mu wybuch śmiechu.

– Jeśli w to wierzysz, uwierzysz we wszystko, Mario – odrzekł Ricardo. – Bogowie, co za bzdura!

– Nie byłbym taki pewny – zauważył Paolo. – Mógłby dziś zamienić szaty z żebrakiem, a jutro włożyć szaty papieskie. Uwielbia się przebierać.

– Teraz widać już nie – odrzekł ze smutkiem Mario. – Pomyśl o niebieskiej tunice.

– Och, daj spokój z tą tuniką – zniecierpliwił się Nino. – Ale posłuchaj, Ricardo, on często znika i nikt nie wie gdzie. Wraca późno w nocy, ukradkiem, kiedy wszyscy już śpią.

– Naprawdę? Na świętego Amora! – wykrzyknął Ricardo. – Czemu nie powiedziałeś od razu? Teraz wszystko jest dla mnie jasne – zakochał się!

Popatrzyli na niego.

– Święty Samsonie – zawołał Paolo – on ma rację! Czemu od razu o tym nie pomyślałem? Ma wszystkie symptomy.

– Ricardo – rzekł Mario – jestem ci winien przeprosiny. Wszystko do siebie pasuje. Może historia z zamianą ubrań z żebrakiem też jest prawdziwa. Może potrzebował tego na przebranie, by spotkać się ze swoją adorata. Ale w tym wypadku ona musiałaby być rzymianką…

– Dowiedzmy się – zaproponował Nino. – Chodźcie, dołączymy do niego i innych.

W głównej sali gospody „Pod Złotym Drzewem” siedział kolejny tuzin młodych mężczyzn. Jedni grali w kości, inni opowiadali sobie najnowsze plotki.

– Proszę – powiedział Paolo. – Franciszek siedzi sam. Spójrz na niego… jest tak, jak powiedziałem, jakby go wcale z nami nie było. Jest gdzieś daleko. Hej, Franciszku!

Franciszek wyprostował się na krześle.

– Tak, oczywiście – powiedział. – Więcej wina. Zaraz wam zamówię.

– Spał głębokim snem – roześmiał się Paolo.

– Śnił z otwartymi oczami – rzekł Mario. – Ona jest jasna czy ciemna, Franciszku?

– Czy jest rzymianką?

– Jak ma na imię?

– O czym wy wszyscy mówicie? – zapytał Franciszek. Jego palce bawiły się berłem przywództwa, które mu kiedyś dali, piękną laską z hebanu ze srebrną gałką.

Wszyscy tłoczyli się teraz koło niego, nawet gracze w kości.

– No, rzuć tę starą laskę i weź lutnię – powiedział któryś z nich.

– O tak – prosił Ricardo. – Zagraj nam pieśń sławiącą damę twego serca. Nie warto się wykręcać, Franciszku. Wiemy, że się zakochałeś.

Franciszek uśmiechnął się dziwnie.

– To prawda – oznajmił z triumfem Ricardo. – Mówiłem wam. To prawda.

– Tak – odrzekł powoli Franciszek.

– Przyznał się – wykrzyknął Ricardo. – Czy to nie za wcześnie? Masz dwadzieścia dwa albo dwadzieścia trzy lata, prawda? Mógłbyś prawie zostać dziadkiem. Kim ona jest? Że jest piękna, nie podlega dyskusji. Ale czy jest również bogata? Lepiej, żeby była. Twój ojciec pożyje jeszcze ze dwadzieścia lat, a co najmniej dziesięć. Jak moi wujowie… Jaka szkoda.

– Ważniejsze jest, by pochodziła z dobrej rodziny – odezwał się Paolo. – Oczywiście, jeśli masz zamiar ją poślubić. A masz?

– Uspokójcie się – powiedział Franciszek. – Poślubię ją. I będę miał żonę piękniejszą, szlachetniejszą i bogatszą, niż którykolwiek z was widział.

– Słuchajcie go – zapiał Mario. – Ta dziewczyna musi być co najmniej księżniczką. Kim ona jest?

– Tego nie mogę wam powiedzieć – odrzekł Franciszek.

– Oczywiście, że nie – zgodził się Nino. – Zawsze powtarzam: nigdy nie wymieniaj imienia damy publicznie.

– Właśnie idę się z nią zobaczyć – oznajmił Franciszek i wstał.

– Niebo nad głową i płomienie w dole! – zawołał Paolo. – Jest już po północy!

– Mogę się z nią widywać o każdej godzinie – rzekł Franciszek. – Wybaczcie, proszę, że was opuszczam. Ja… nie na wiele się wam teraz przydam. „Pod Złotym Drzewem” będzie oczywiście do waszych usług, jak długo chcecie.

– Rozumiemy, Franciszku.

– Miłość ma zawsze pierwszeństwo – zacytował z powagą Nino.

Franciszek uśmiechnął się do niego, wziął płaszcz i wyszedł.

– Zapomniał swego berła przywództwa – powiedział Ricardo. – Hej, Franciszku!

Nie było jednak odpowiedzi.

– Zatrzymam je dla niego – rzekł Paolo. – Albo ty, Nino. Ja jestem trochę zmęczony. Chyba pójdę spać.

– Ja pewnie też – rzucił od niechcenia Ricardo. – Dobranoc, przyjaciele.

Na ulicy Paolo powiedział:

– Nie jesteś chyba pijany, co? Idziesz w złym kierunku.

– Idę w tym samym kierunku, co ty – powiedział Ricardo, uśmiechając się. – I obaj o tym samym myślimy.

– Chcesz powiedzieć…

– Doskonale wiesz, co mam na myśli. Jestem ciekaw tak samo, jak ty, dokąd poszedł o tej godzinie. Jest tutaj, przechodzi przez plac.

– Musimy chyba bardziej trzymać się w cieniu. Dobrze, że nie ma dziś księżyca.

Śledzili swoją ofiarę najciszej, jak umieli.

– Tutaj na pewno mieszkają Borroleone. Czy myślisz, że to Magdalena Borroleone?

– Ona nie jest księżniczką. A jej matka…

– Nie, mija ich dom. A może to hrabina Ruffaldi?

– Nie bądź głupcem. Jest od Franciszka o dziesięć lat starsza.

– A nawet, jeśli tak, to co z tego? Nie powiedział, że jest młoda, tylko…

– Pssst… usłyszy nas, jeśli będziemy tak głośno gadać.

– Jej dom też minął. Ale o kogo może chodzić? Zbliża się do bramy miejskiej.

– Za bramą nie ma żadnych domów. Nabrał nas.

– Albo tak, albo ma z nią tajną schadzkę za murami. Jestem tego pewny.

– Nie szkodzi, dowiemy się. To nie może być daleko. Nie pozwoliłby damie na długi spacer za murami.

– Ale jest strasznie ciemno.

– Nie ciemniej niż dla niego i dziewczyny. Chodź. I nie rób tyle hałasu, idioto.

– To nie moja wina. Potknąłem się. Tylko koty widzą w ciemności. Gdzie on jest?

– Ledwo go widzę. Mija kępę drzew. Chodź.

Ale gdy doszli do drzew, Franciszek zniknął.

***

Grobowiec nie był zbyt głęboki. Kilka stopni w dół i wąskim przejściem do ciemnej dziury, gdzie kiedyś, kto wie, jak dawno temu, złożono na wieczny spoczynek starego człowieka, mówiono że Etruska, który żył w czasach, gdy starożytny Rzym był bardzo młody albo wcale jeszcze nie istniał. Nie zostało z niego nic, ani jedna kość, choć ścielący się pod stopami pył mógł pochodzić z jego szczątków. Ani radość, ani groza grobowca nie miały dla Etruska żadnego znaczenia. Jego czas przeminął dawno temu.

Od tamtego wieku świat został odkupiony za najwyższą cenę i wszystko się odnowiło, chociaż większość ludzi zdawała się o tym zapominać i znów popadała w stare nawyki – dorośli ludzie, którzy woleli żyć jak dzieci.

Radość i groza grobowca miały inne źródło.

– Mogę zapomnieć o wszystkim, co widziałem i kochałem w swoim życiu – modlił się w ciemności Franciszek – ale nie Głosu ani snów, które mi zesłałeś. Kiedy znów będę śnił, Panie? Kiedy usłyszę Twój głos?

Wiedział, że jeśli to ma się zdarzyć, musi być sam. Wiedział niejasno, że musi w jakiś sposób narodzić się na nowo i dlatego cofnął się do łona swojej matki, ziemi.

Ponowne narodziny, tak jak pierwsze, na pewno będą bardzo bolesne. Jego matka często opowiadała mu o bólu, jaki czuła, kiedy go rodziła, ale tym razem miał go odczuć sam.

Sądził, że jest na to gotowy. Przynajmniej miał taką nadzieję.

Czy też wciąż wracał do przyjaciół, ponieważ bał się bólu i czuł się bezpiecznie w ich towarzystwie, chroniony przed snem i Głosem przez śmiech i opary wina?

I czy przez to sam nie opóźniał zdarzenia, o które przyszedł się tutaj modlić?

Najprawdopodobniej tak właśnie było. Nie odczuwał już żadnej radości w te noce hulanek, które kończyły się zwykle szalonym i hałaśliwym przemarszem przez ciemne ulice. Dziwił się, że kiedykolwiek lubił te błyszczące cienie, te widmowe radości, które, jeśli uważnie im się przyjrzeć, okazywały się niczym.

Boję się, pomyślał Franciszek. Wiedział, że rację mieli ci, którzy łajali go za tchórzostwo – najpierw rycerz z Vandrii, potem ojciec, konsul Revini i wielu innych – pomijając fakt, że to, co wzięli za tchórzostwo, było odwagą; o jego prawdziwym tchórzostwie nie wiedzieli nic.

Hojność, szczególnie wobec biednych, w tym żebraków, to była jedna rzecz, ale przejście ciężkiej próby, która, jak czuł, nadciągała coraz bliżej, było czymś zupełnie innym.

Głos nie przemówił ponownie. Ale Franciszka ciągnęła jakaś siła, czuł gorzką tęsknotę, narastające pragnienie. Nie było przymusu i wiedział, że nigdy nie będzie. To była raczej pokusa, dobra pokusa poruszająca serce.

Wiedział, że sam musi na to pozwolić, że nic się nie stanie bez jego zgody. Nie wiedział – nie był pewny – czego się od niego oczekuje, chociaż miał świadomość, że będzie to oznaczało zmianę bardziej dogłębną, niż mógł ogarnąć umysłem.

Prawdziwym początkiem wszystkiego nie był sen, w którym zobaczył ogród i zamek oraz stosy broni, hełmów, zbroi, tarcz i mieczy – rzeczy zrodzone w jego własnym śpiącym umyśle – a zignorował krzyże zdobiące to wszystko – krzyże, które były prawdziwym przesłaniem.

Początek miał miejsce znacznie wcześniej, w dzieciństwie. To była matka ucząca go tego, co powiedział Pan: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. I ojciec, dla którego najwyższym wyrazem pogardy było słowo „żebrak”.

Wkrótce nauczył się łączyć te dwie myśli. Żebracy byli najmniejszymi braćmi Pana.

Pewnego dnia, wiele lat później, sprzedawał jedwab pani Revini, wdowie po konsulu. Lubiła u niego kupować i zawsze się przy tym uśmiechała. Stary żebrak, bardziej śmiały od innych, wszedł do sklepu, prosząc o jałmużnę, a pani Revini zebrała spódnice i zmarszczyła nos, ponieważ żebrak był brudny.

Sytuacja była bardzo kłopotliwa i pani Revini spojrzała na niego z pewną urazą, że nie zajął się tym w jedyny, słuszny jej zdaniem, sposób.

Dała więc znak żebrakowi, by zszedł jej z drogi, przepędziła go, i stary człowiek wyszedł przygnębiony. Pani Revini po zwyczajowym targowaniu się podjęła decyzję co do jedwabiu – wybrała żółty na suknię dla najstarszej córki.

A on przez cały czas nie mógł przestać myśleć, co uczynił Panu w jednym z najmniejszych jego braci; palce, którymi pakował jedwab i brał pieniądze, były drżące i wilgotne. Ledwo kobieta wyszła, wypadł ze sklepu, nie dbając nawet o zamknięcie drzwi, i pobiegł ulicą w kierunku, w którym oddalił się żebrak.

Nic, nic na świecie nie było ważniejsze niż odnalezienie tego człowieka. Przebiegł przez plac katedralny, rozglądając się niespokojnie dookoła; biegał po ulicach, łkając z emocji i napięcia. Modlił się, by było mu dane odnaleźć tego żebraka; zapytał pół tuzina ludzi, którzy odpowiadali mu wzruszeniem ramion. Jeden mężczyzna powiedział: „Musisz być głupcem nad głupcami, młody człowieku, skoro biegasz za jednym z tych, którzy aż nadto chętnie biegają za tobą i mną”. Inny spytał: „Czy ten nikczemnik coś ci ukradł?” A on biegł i biegł, aż znalazł wreszcie żebraka, który wyciągał do kogoś swój zniszczony kapelusz. Chciał go przeprosić, ale nie mógł złapać tchu. Ręce jednak nadal go słuchały, więc wsypał do kapelusza żebraka wszystkie monety, jakie miał w kieszeni i uciekł, nim zaskoczony człowiek zdołał wyjąkać podziękowanie.

Gdy wrócił do sklepu, przysiągł uroczyście, że nigdy więcej nie odmówi pomocy najmniejszemu z braci Pana.

Potem nastąpił ten moment w Rzymie, kiedy nagle uświadomił sobie, że dawanie pieniędzy biednym kalekom siedzącym w wejściu do bazyliki Świętego Piotra to za mało, że trzeba również samemu doświadczyć poniżenia. Włożenie brudnych łachmanów nie było przyjemne. A jeszcze mniej przyjemne zachowanie młodego oficera, który odtrącił go nogą, wchodząc do kościoła ze swoją damą. Ale wtedy – gdy wciąż jeszcze czuł ból od kopnięcia – nastąpiła jedna, przelotna chwila, w której zrozumiał, że uczynił swoje ciało tarczą i nie dopuścił do poniżenia Ciała Najświętszego, i w tej samej chwili wytrysnął w jego sercu biały gejzer radości i mógł śpiewać głośno, chwaląc Boga.

A teraz – nie sposób było dłużej wątpić – wiedział, że to również był tylko mały krok na drodze i że wielkie sprawdziany, wielkie zagrożenia, prawdziwy znój, praca i cierpienie są jeszcze przed nim.

Było tyle rzeczy, których nie mógł robić. Niektórzy odważni mężczyźni, jak lazaryści, opiekowali się trędowatymi. On nie mógł znieść samego widoku tych nieszczęśników, którzy rozkładali się za życia. A trąd był zaraźliwy; wiedziało o tym każde dziecko i uciekało, gdy w pobliżu pojawiał się trędowaty. Trędowatym nie wolno było oczywiście wchodzić do miasta, ale czasami włóczyli się po okolicy w poszukiwaniu jedzenia.

Myśl o tym, by stać się takim, jak oni, była nie do zniesienia. Wystarczająco źle być biednym, nosić łachmany i żywić się odpadkami zostawionymi przez innych. Tylu biedaków również brzydło z nędzy. W mieście żyła kobieta, której brzydota była wprost monstrualna. Nikt nie mógł na nią patrzeć bez uczucia wstrętu. Jeśli on musi tak wyglądać…

Jęknął. Dlaczego Pan chce, by ktokolwiek tak wyglądał? Dlaczego on, Franciszek, nie miałby cieszyć się tym, co dostał od Pana? Gardzenie dobrem, jakie się otrzymało, było na pewno niewdzięcznością.

Powstrzymał łańcuch nieszczęsnych myśli wielkim wysiłkiem woli. Ich podłożem był strach, strach przebrany za trędowatego i tę odrażającą starą kobietę.

Znów zaczął się modlić i od razu nawiedziła go myśl o zupełnie innej kobiecie, pięknej, wieczyście pięknej młodej kobiecie w prostej szarej sukni, którą widział w swoim śnie. To ona, nie ta okropna staruszka w Asyżu, była Biedą. Ona była jego adorata, jego oblubienicą. O niej myślał, kiedy młodzi mężczyźni „Pod Złotym Drzewem” dokuczali mu, że jest zakochany.

Pani Bieda, wielka dama, której nie uwiodą podarki ze złota i drogich kamieni.

Aby stać się jej godnym, rycerz musi dokonać czynów wielkiej odwagi, znacznie większej niż szarża w bitwie przeciw liczniejszemu przeciwnikowi. Rycerz musi odważyć się na to, na co inni nie…

Wciąż się modlił, sam nie wiedział, jak długo. Ale po jakimś czasie zauważył, że grobowiec nie jest już ciemny, tylko szary. Nadchodził świt, a on musi wrócić do domu rodziców, zanim zbudzi się ojciec.

Kiedy wyszedł z grobowca, gwiazdy już bladły i pierwsze promienie dnia rozjaśniały miejskie mury.

Gdy szedł w stronę bramy, podeszła do niego wolno jakaś samotna postać. Był to mężczyzna w długiej szacie.

Franciszek przystanął z zapartym tchem. Postać jaśniała. Czy to możliwe, że jego modlitwy zostały wysłuchane tak szybko i z tak przemożną łaską?

Ale gdy mężczyzna podszedł bliżej, Franciszka ogarnęło uczucie, jakiego czasem doznaje się we śnie, z tym, że po stokroć silniejsze: straszny, mdlący ucisk w żołądku, kiedy piękny sen nagle zmienia się w koszmar. Był to zupełny rozkład, gwałtowny spadek z nieba do piekła.

Mężczyzna był trędowaty. Bijący od niego blask był efektem gry porannego światła na wielkich, białawych plamach, jakie zostawiała ta straszna choroba.

Jak w koszmarze sennym Franciszek chciał uciekać, ale nie mógł.

Ohydna zjawa podeszła bliżej. Zobaczył, że mężczyzna nie ma już ludzkiej twarzy. Jego oczy niemal nikły w nabrzmiałej, pokrytej wrzodami masie. Zamiast nosa miał ziejącą dziurę, usta też były zżarte, a zęby wystawały jak w szkielecie czaszki. Był teraz tak blisko, że Franciszek czuł odór rozkładu i zgnilizny.

Może to ten zapach przywrócił Franciszkowi zdolność poruszania się. Przemknęła mu przez głowę myśl, że jeśli teraz odwróci się i ucieknie, ten nieszczęśnik nigdy go nie dogoni na krwawiących kikutach stóp. Ale w tej samej chwili zobaczył, że człowiek wyciąga do niego dłoń, na której zostały tylko dwa palce. Trędowaty żebrał. Franciszek opanował się. Całą siłą woli zmusił swoje drżące nogi, by pewnie stały w miejscu. Sięgnął ręką do pasa i wyciągnął z sakiewki kilka monet. Musi tylko rzucić je trędowatemu pod nogi, a dotrzyma przysięgi i będzie mógł uciec.

Zamiast tego położył pieniądze na nabrzmiałą, okaleczoną dłoń o dwóch palcach, schylił się i lekko ją ucałował.

Gdy się wyprostował, okropna twarz znalazła się tak blisko, że widział pojedyncze włoski wystające spomiędzy owrzodziałych plam. Odór zgnilizny był trudny do zniesienia.

Trędowaty stał zupełnie nieruchomo.

A Franciszek objął go ramieniem i złożył na jego policzku pocałunek pokoju. Poczuł, jak zęby trędowatego dotykają w odpowiedzi jego policzka.

Dopiero wtedy cofnął się, ukłonił i poszedł w stronę bramy miejskiej.

Zastanawiał się niezbyt sensownie, dlaczego ani on, ani żebrak nie wypowiedzieli ani słowa i czy mężczyzna mógł to uznać za brak uprzejmości. Po kilku krokach odwrócił się więc, by pomachać mu ręką na pożegnanie.

Żebrak znikł.

W najbliższej okolicy nie było ani drzewa, ani groty, ani niczego, co mogłoby służyć za kryjówkę.

Jednak wciąż czuł dotknięcie zębów trędowatego na policzku.

Idąc dalej, usłyszał głos skowronka, któremu zawtórował drugi, a potem trzeci. Chór szczebiotu, ćwierkania i treli słychać było ze wszystkich stron, tak jak szum niezliczonych skrzydeł wzbijających się w górę, aż powietrze wypełniła pieśń radości i triumfu, jakiej nigdy wcześniej nie słyszał.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.