Radosny żebrak. Rozdział czwarty

– Ciociu Bono!

Pulchna dama spała spokojnie na ogrodowej ławce. Oddychała głęboko, a obfita góra jej sukni z brązowego aksamitu wznosiła się i opadała w rytmie regularnych i dobrze kontrolowanych małych trzęsień ziemi.

– Ciociu Bo-no!

Okrągła jak księżyc w pełni twarz, z nosem jak guziczek, wyrażała całkowitą pogodę ducha, która znikła jednak, gdy kobieta otworzyła oczy – łagodne, zaniepokojone, znów udręczone przez życiowe troski.

– Co tym razem? – spytała płaczliwym głosem Bona Guelfuccio.

– A, to ty, Klaro. Czemu nie pójdziesz pobawić się z Penendą i Agnieszką?

Mała jasnowłosa dziewczynka, w wieku ośmiu lub dziewięciu lat, odpowiedziała grzecznie:

– Przepraszam, ciociu Bono, ale Penenda ma teraz lekcję muzyki, a Agnieszka chce popatrzeć, a ja pomyślałam…

– Tego się obawiałam – powiedziała ciotka, pocierając oczy. – Twoja matka nie pozwoli ci nosić włosiennicy, jeśli o to chodzi…

– Nie o to.

– Oczywiście ma rację. Za dużo się naczytałaś o mnichach i pustelnikach.

– Chodzi o więźniów.

– Co znowu? – spytała ciocia Bona. – Jakich więźniów?

– Tych w kaza… kaza…

– W kazamatach. A, masz na myśli jeńców, prawda?

– Tak. Wujek Monaldo mówi, że powinni ich trzymać w łańcuchach i chłostać. Dlaczego tak się na nich gniewa?

– Pewnie dlatego, że z nami walczą. – Zażywna dama powoli odzyskiwała pełną świadomość. – Nie wiesz, że prowadzimy wojnę z Asyżem?

– Tak, ale my jesteśmy asyżanami, prawda, ciociu Bono?

Bona Guelfuccio westchnęła.

– I szkoda, że nas tam nie ma – powiedziała. – Ty nie pamiętasz wiele z Asyżu, prawda, mała?

– Oczywiście, że pamiętam. Mieliśmy duży dom blisko Naszego Pana.

– Tak, na Placu Katedralnym. Ale go nam zabrali.

– Jeńcy?

Ciocia Bona potarła guziczkowaty nos.

– Może – powiedziała bez przekonania. – W każdym razie ci, którzy ich tu wysłali.

– Ale oni już mają nasz dom – powiedziała Klara, marszcząc czoło z wysiłku. – Czego jeszcze chcą?

– Naprawdę nie wiem, malutka.

– Dlaczego chcieli najpierw naszego domu? – zapytała Klara. – Czy nie mieli własnego?

– Tak, mieli, ale… to bardzo trudne pytanie… Sama nie bardzo to rozumiem. To po części dlatego, że jesteśmy szlachtą. Oni… oni są naszymi wrogami.

– A powinni nas kochać – powiedziała stanowczo dziewczynka – czy jesteśmy szlachtą czy nie. Takie jest przykazanie. A my powinniśmy kochać ich. Dobrze, zacznę ich kochać od razu.

– To bardzo ładnie z twojej strony – odrzekła ciocia Bona.

– Ale oni są w kazamatach.

– Tak, kochanie.

– A kto się tam o nich troszczy?

– Pewnie strażnicy.

– A są dla nich mili?

– Słuchaj, maleńka, idź się bawić. Penenda na pewno skończyła lekcję… A Agnieszka…

– Myślałam, że…

– Ty zawsze myślisz, Klaro.

– Jeśli ich kocham, muszę zrobić dla nich coś dobrego. A ksiądz Onufry mówi, że dobrze jest odwiedzać więźniów.

– Tak, ale…

– Więc chyba pójdę ich odwiedzić w kazamatach.

Bona Guelfuccio klasnęła w pulchne dłonie i uniosła brwi niemal do linii czepka.

– Klaro! To szaleństwo. Mama nigdy nie pozwoli ci pójść w takie miejsce. Jesteś jeszcze dzieckiem, małą dziewczynką…

– Tak – zgodziła się Klara – ale ty nie, ciociu Bono.

Kobieta wyprostowała się gwałtownie.

– Ja? – zapytała. – Do czego zmierzasz?

– Myślałam, że…

– Wszyscy święci, uchowajcie nas od myślenia tego dziecka!

– …jesteś taka dobra. Nawet mama tak mówi.

– Naprawdę? – spytała z uśmiechem Bona Guelfuccio, mile połechtana.

– Tak, naprawdę. Któregoś dnia wujek Monaldo powiedział coś o tobie, nie dosłyszałam, co, i mama powiedziała: „Tak, tak, wiem, ale to taka dobra kobieta”. Właśnie! Ciociu, czemu tak się zaczerwieniłaś?

– Nieważne. Nieważne.

– Więc jestem pewna, że chcesz robić to, co powiedział Pan, kochać więźniów i odwiedzać swoich wrogów. A ja pójdę z tobą. Mama zawsze pozwala mi chodzić z tobą.

– Ale nie do miejskich kazamatów – powiedziała z przerażeniem Bona Guelfuccio. – Nie, nie, to wykluczone. Poza tym nie wpuszczą nas tam, na pewno nie, więc po co w ogóle iść?

– Też o tym myślałam, ciociu. Mogłybyśmy wziąć trochę jedzenia – chleb, zupę, ser i wino. Giacomo i Maddalena dadzą nam wszystko, czego potrzebujemy.

– To wykluczone – stwierdziła stanowczo Bona Guelfuccio. – Nawet gdybym się zgodziła na to szaleństwo, twoja matka nigdy nie pozwoli nam tam pójść.

– Mama i tata pojechali z wizytą do hrabiny San Severino. Nie możemy ich zapytać.

– A twój wujek Monaldo będzie bardzo zły!

Klara skinęła głową.

– To możliwe, ciociu. Ale wolę, by gniewał się na mnie wujek Monaldo niż Nasz Pan. No, ciociu, chodźmy!

– Nie, nie, nie – odparła kobieta. – Nie chcę już o tym słyszeć. Wykluczone.

Klara spojrzała na nią, uśmiechając się. Ukłoniła się z wdziękiem i pocałowała ciotkę w czubek nosa. Potem pobiegła do wielkiego domu w kształcie podkowy znajdującego się za cyprysami.

– Dokąd idziesz? – zawołała ciotka.

– Do kuchni, przygotować jedzenie – rzuciła Klara przez ramię, biegnąc dalej.

***

Pułkownik Gentile da Fabriano spędził pierwszych kilka miesięcy niewoli w szpitalu w Perugii, ale kiedy uczeni lekarze stwierdzili, że jest wystarczająco zdrowy, musiał dołączyć do innych jeńców. Zgodnie ze zwyczajem rycerze, szlachta i oficerowie otrzymali osobne kwatery i pułkownik znalazł około siedemdziesięciu swoich podkomendnych w brudnych, podziemnych celach. Spoglądał na szare, lepkie od brudu ściany; stare, zakopcone lampy oliwne; rozpadające się stoły, krzesła i prycze. W powietrzu czuć było wilgoć.

– Jeżeli Perugia trzyma w takich warunkach szlachetnie urodzonych jeńców, boję się nawet myśleć, co muszą znosić prości żołnierze.

– Nie zapraszaliśmy was tutaj – powiedział szorstko strażnik, po czym zamknął za sobą i zaryglował skrzypiące drzwi.

Siedzący najbliżej oficerowie podeszli do pułkownika i pogratulowali mu powrotu do zdrowia.

– Dziękuję – odpowiedział z ponurym uśmiechem. – Może byłoby lepiej, gdybym nie wyzdrowiał. Wciąż obwiniam się o to, że nie odkryłem tej zasadzki – tak prostej, tak prymitywnej! Jeździec, który dał nam znak, że wszystko w porządku, nie był naszym człowiekiem, tylko perugianinem przebranym w hełm i zbroję jednego z naszych kopijników. Powinienem był podejrzewać podstęp, kiedy nie podjechał do nas, tylko zatrzymał się w połowie mostu…

Przerwało mu głośne i wesołe brzdęknięcie w lutnię i czysty tenor zaczął śpiewać:

„Miłość mężczyzną ni kobietą nie jest.
Nie ma ciała i duszy też nie,
Tak niepodobna do nas, ludzi,
A jednak naszym dążeniem jest”.

– Ten młody człowiek ma przyjemny głos – powiedział da Fabriano i uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu tygodni. – To Franciszek Bernardone, prawda?

– Tak, panie pułkowniku – odparł Cuomo. – Chciałbym powiedzieć, jak bardzo się cieszymy, mając pana znowu wśród nas po…

– Cicho, człowieku. Chcę posłuchać.

„Znamy imię miłości, jej istoty nie.
Zważ, że bez łaski Bożej
Zamknięta do niej droga jest,
W niewierne serce wejść nie może”.

Rozległy się oklaski, a Franciszek ukłonił się wszystkim z niewymuszonym wdziękiem.

– Jesteście dla mnie bardzo mili, przyjaciele – powiedział – ale muszę wyznać, że nie jestem poetą, tylko skromnym tłumaczem i wykonawcą. Poetą jest wielki Niemiec Walter von der Vogelveide.

– Niemcy i poezja – powiedział jeden z oficerów. – Nie myślałem, że ten naród może wydać cokolwiek prócz żołnierzy. I cesarzy, oczywiście.

– Poezja nie zna rasy ani granic – odrzekł Franciszek. – Zwróćcie uwagę, że szlachetny Walter jest także kimś w rodzaju żołnierza i na pewno bardzo odważnym człowiekiem. Pisze poematy krytykujące możnych tego świata, nie wyłączając książąt i cesarzy. Czasami posuwa się za daleko…

– W tym nie można się posunąć za daleko, jak sądzę – roześmiał się oficer. – Poza tym, oczywiście, że może wpędzić się w kłopoty.

– Ach, ale on atakował też Ojca Świętego – rzekł Franciszek. – Musi być bardzo porywczym człowiekiem. Kiedy papież wstąpił na tron, Walter nie dał mu czasu, by się wykazał. Napisał od razu: „Niestety, niestety, papież jest za młody – cóż za nieszczęście dla chrześcijaństwa”. A teraz już wiemy, że Ojciec Święty jest wielkim człowiekiem.

– Na pewno ma bardzo silną wolę – powiedział ktoś oschłym tonem.

– Zostawmy papieża – zawołał rycerz z obandażowanym ramieniem.

– On nam nie pomoże i cesarz też nie. Zaśpiewaj coś jeszcze, Panie Aksamitny.

Rozległy się śmiechy, a da Fabriano spytał Cuomo:

– Czemu on go tak nazywa?

Prefekt policji uśmiechnął się.

– Gdy nas wtrącili do więzienia, strażnik nie wiedział, gdzie ma przydzielić Bernardone. Więc kapitan powiedział: „Do celi rycerskiej, oczywiście. Patrz tylko, jest cały w aksamitach”.

Da Fabriano skinął głową.

– Wydaje się podtrzymywać ich na duchu.

– To prawda, panie pułkowniku. Zawsze jest wesoły. Najpierw myśleli, że trochę dostał w głowę, gdy tak się śmiał i śpiewał, jakby więzienie było pałacem, a on jego właścicielem. Spytali go o to, a on odpowiedział: „Nie jestem szalony. Jestem pogodny, bo widzę dzień, kiedy cały świat pokłoni mi się w hołdzie”.

Da Fabriano roześmiał się.

– Cały świat, co? Tylko tyle? A kim on chce zostać, sławnym trubadurem?

Cuomo wzruszył ramionami.

– O ile mogę sądzić, myśli o karierze wojskowej.

Pułkownik pokręcił głową.

– W tej chwili wydaje się to mało prawdopodobne, czyż nie? Cóż, może naprawdę jest trochę szalony. Jednak to szaleństwo wydaje się być pożyteczne.

Podszedł do Franciszka, który ukłonił się mu z szacunkiem. Twarz chłopca promieniała.

W odległym kącie celi Roger z Vandrii opierał się o wilgotną ścianę, patrząc, jak inni witają swego dowódcę.

Doszedł już do siebie po ciosie, który go powalił – niemal ostatnim zadanym w bitwie pod Ponte San Giovanni. Hełm ocalił mu życie, ale musiał leżeć przez dwa tygodnie i minął prawie miesiąc, nim uwolnił się od bólu głowy – tak silnego, że uniemożliwiał myślenie – oprócz przykrego uczucia, że jest największym osłem w całym świecie chrześcijańskim. Kiedy wreszcie mógł zrobić użytek ze swojej głowy, poczucie to zmieniło się w pewność. Pochopnie odrzucił wolność – i po co? By przyjąć cios za tego fircyka Bernardone.

Co u licha go do tego skłoniło? To prawda, że matka chłopca prosiła go, by zaopiekował się jej synem, a on jej to obiecał. Co więcej, jakiś perugiański osiłek naprawdę próbował wrazić pikę w grzbiet młodego Franciszka.

Idiotyzm. Pierwszym idiotyzmem było przyłączenie się do tej absurdalnej wyprawy. Powinien był o tym wiedzieć. Mógł poprosić konsula, by okazał swą wdzięczność wobec Sycylii w inny sposób.

A teraz siedział zamknięty w wielkiej celi wraz z siedemdziesięcioma kilkoma innymi więźniami. Nienawidził ich wszystkich. Byli głupimi, brudnymi nieudacznikami i mogli zapłacić za swoją głupotę latami uwięzienia. Tak jak on. Byli jak siedemdziesiąt cieni jego samego i za to właśnie ich nienawidził.

Kiedy próbowali z nim rozmawiać, patrzył na nich lodowato i nie odpowiadał. Więc zostawili go w spokoju – z wyjątkiem małego Bernardone, który chyba nigdy się nie poddawał. Po prostu dalej był miły i grzeczny, niech go diabli. Gdyby nie on, Roger byłby teraz wolny i wędrował do Vandrii.

Młody Bernardone oczywiście o tym nie wiedział. Nikt nie mógł mu o tym powiedzieć, z wyjątkiem człowieka, który ocalił mu życie. A to oznaczało, że nigdy się nie dowie. To była jedyna satysfakcja. Ale utracić wolność na lata, może na zawsze, po to, by ten zepsuty dzieciak kupca bławatnego, ten kapryśny motylek, mógł sobie dalej żyć, było największym bezsensem.

– A tutaj – dobiegł go znienawidzony głos Cuomo – jest nasz cudzoziemski ochotnik, panie pułkowniku. Wielki rycerz z Vandrii. Nie sądzę, by w ogóle walczył. Gdy widziałem go po raz ostatni, trzymał się w bezpiecznej odległości na jakiejś górce.

Da Fabriano zmarszczył brwi.

Roger milczał.

– Moim zdaniem – ciągnął Cuomo – ten człowiek nie był niczym więcej niż perugiańskim szpiegiem.

Roger przemówił lodowatym głosem.

– Gdyby ten strach na wróble był szlachcicem, drogo by zapłacił za taką obrazę. A tak mogę mu tylko doradzić, by zamknął swą parszywą gębę.

Ale Cuomo też żywił do niego urazę. Gdyby nie ten sycylijski nicpoń, siedziałby teraz w swoim wygodnym biurze w Asyżu, bezpieczny i wolny, i zjadał dziennie trzy posiłki, popijając je bez ograniczeń winem. Poza tym wiedział, że nikt nie lubi zgorzkniałych młodych rycerzy, którzy uważają siebie za zbyt dobrych dla reszty towarzystwa.

Cuomo wziął się pod boki i zadrwił:

– Dobrze być szlachcicem! Zawsze można uniknąć walki, kryjąc się za czteropolową tarczą.

Roger uderzył go prosto w twarz, chwycił oliwną lampę i byłby nią cisnął w oszołomionego przeciwnika, gdyby da Fabriano nie stanął między nimi.

– Spokojnie, rycerzu – powiedział. – To nikomu dobrze nie zrobi. – Zwrócił się do Cuomo: – Nie podobają mi się twoje uwagi o szlachetnie urodzonych – rzekł – i nie lubię głupich oskarżeń. Gdyby ten rycerz był perugiańskim szpiegiem, nie byłoby go teraz wśród nas.

– Uderzył mnie – wymamrotał Cuomo. – Uderzył mnie…

– I uderzę znowu, jeśli będzie trzeba – odparował Roger. Przekroczył już granice swej wytrzymałości. – Wystarczająco źle być w piekle nawet bez twoich złośliwości.

Cuomo popatrzył na tłoczących się za nim więźniów.

– Mamy to znosić? – ryknął. – Chodźcie, damy mu nauczkę.

Były prefekt policji nie cieszył się specjalną popularnością, ale Roger jeszcze mniejszą. Rozległy się wrzaski i przekleństwa.

Da Fabriano daremnie próbował ich przekrzyczeć.

Ponad tuzin mężczyzn zbliżał się do Rogera, który wciąż trzymał oliwną lampę.

Wtem napastnicy zamarli. Usłyszeli za sobą skrzypnięcie drzwi.

Strażnicy, pomyślał z ulgą da Fabriano. W samą porę.

Wszyscy zwrócili się w stronę drzwi. I zapadła całkowita, porażająca cisza.

W wejściu do lochu stała dziewczynka, dziecko niezwykłej urody zrodzonej z ducha i czystości, mogącej wzbudzać jedynie czyste, radosne uwielbienie. Snop słonecznego światła wpadł przez wąskie okno i załamał się na ścianie, jak gdyby słońce nie chciało jej pozwolić wejść do kazamat bez eskorty. Widok był tak nieziemski, że kilku jeńców się przeżegnało.

Z kąta wielkiej celi dobiegł triumfalny akord lutni. Młody Franciszek Bernardone miał swój sposób na okazanie radości.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.