Puszcza. Rozdział szósty

Edward stąpał za Morozem, starając się naśladować krok miękki i pewny, którym strzelec posuwał swą postać, niby słup gęstszego cienia po wykrętnej drodze między pniami i gałęźmi. Dobrze się szło, póki świeciły ostatnie jeszcze blaski ogniska; ale wkrótce mrok nocy nierozdartej, bezksiężycowej, zgęszczony przez nawisie cienie lasu, stał się zupełnym dla oczu Kotowicza: nie widział, ani nie słyszał przed sobą przewodniego słupa.

– Moroz… gdzie jesteś? Nie tak prędko.

– Da jaż, panoczek, pomaleńku… a koli nie widzisz, tak dzierżysia pan za mój kaftan (1).

Jakoś to nie dogadzało miłości własnej Edwarda, więc położył wyciągniętą rękę na ramieniu Moroza i szedł odtąd pewnie, wyczuwając dłonią zwroty i przechylenia niewidzialnego przewodnika.

– A Moroz widzisz drogę? – szepnął znowu Kotowicz.

– Jakaja tut daroha? (2) Na niebo panoczek pobacz (3) – widno.

Rzeczywiście na niebie czuby i zatoki drzew czerniły się już na mroku rzadszym, nieruchome, gdyż noc była bardzo cicha, ciepła sama przez się, a może też ogrzana przez wzruszenia i trud pochodu. Kotowicz wyrywał się do rozmowy, gdyż doznawał wrażeń nowych, po części niezrozumiałych. Moroz sam nie zaczynał, lecz odpowiadał przyciszonym głosem. Widać, że głuszce były jeszcze daleko. Przypomniał sobie Kotowicz zachowanie się Oleszy przy ognisku i znowu zapytał:

– Cóż to pan Olesza rządzi się w naszym lesie, jak w swoim?

Moroz nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami, a ruch ten odczuł Kotowicz dłonią.

– Zresztą wszystko mi jedno; niech sobie komenderuje – zna się na tym.

Ale zadziwiony milczeniem Moroza, dodał:

– Przecież tu mój las?

– Nie, panoczek – odrzekł strzelec niechętnie – przy ogniu my siedzieli na granicy, a tut już jego, Oleszy.

Kotowicz stanął i zatrzymał strzelca:

– Któż ci kazał głuszców szukać po cudzym lesie? Nie dosyć mamy swoich?

– Zachciał pan przez Ciecierniuki i Dzierczę jechać do granicy pana Oleszy. Gdzie głuszca popadł (4) ja, tam i zasadził.

– Nie mogłeś go u nas znaleźć? Nie zapadł żaden przed granicą?

– A sztoż, panoczek, jon-że nikaho nad saboj nie maje – szto chocze, to i robyć (5).

Argument był tak dobitny, że Kotowicz, już rozbawiony, namyślał się, stojąc, nad odpowiedzią. Aż przerwał mu Moroz z wyraźną niecierpliwością:

– Tak pójdziem już? Noc uchodzi.

Poszli więc dalej, milcząc. Trochę już brzask poświecał i pozwolił Kotowiczowi bez macania przewodnika podążać za nim. Ale grunt, dotąd suchy i elastyczny, stawał się grząskim, aż pod nogami zaczęła pluskać woda i powiało chłodem od większego jej zbiornika. Moroz zaczął czegoś szukać po ziemi; wynalazł dwa surowe drągi, przygotowane tu zapewne od dnia wczorajszego, i podał je Kotowiczowi:

– Oddaj mnie panoczek strzelbę i proszę za mną.

W mroku coraz mdlejącym ujrzał Kotowicz tuż przed sobą dwa cienkie pnie brzozowe, rzucone przez ciemne lustro bagna. Na tę kładkę wszedł Moroz i stąpał po niej biegle, balansując strzelbą i ramionami, jak linoskok. Edward próbował iść też w równowadze, lecz po kilku krokach utkwił oba drągi w lepkie błoto i stanął.

– Długo tego będzie? – zapytał Moroza.

– Bagna nie małe i nie wielmi (6) duże – sażeni trzydzieści. I wpadłszy, nie utoniesz panoczek.

Trzeba było iść dalej, i chociaż kładka nie polepszała się bynajmniej, była nawet jeszcze chwiejniejsza na połączeniach żerdzi z następnymi, Kotowicz nabierał wprawy co sekunda, z nieubłaganej konieczności, gdyż obrócić się i cofnąć w tej przeprawie byłoby jeszcze trudniej. Nauczył się więc od razu, że trzeba iść ostrożnie, ale śmiało i nie opierać się drągami o dno bagna, chyba w przypadku zupełnej utraty równowagi. Jednak te sto kroków przeprawy zagrzało Kotowicza aż do potu. Gdy wreszcie Moroz skoczył na suchy brzeg, Kotowicz pośpieszył za nim, pierwszy raz chybił nogą i ugrzązł po kolana w błocie. Strzelec podał mu rękę – wydarł się Edward z lepkich kleszczy bez wielkiego szwanku.

– Tut, panoczek, blisko już; staniem i poczujem (7) – odezwał się Moroz przejmującym szeptem.

Stanęli obaj nieruchomi i ciemni, jak dwa pnie na sążeń przycięte. Las był około nich znowu sosnowy, młody i śmigły; giętką choinę zapowiedź świtu głaskała bezdźwięcznym powiewem, czuby jej chwiały się lekuchno, jakby potakując solennemu oczekiwaniu myśliwych:

– Będzie on, będzie.

Taka była w powietrzu elektryczna pewność nadzwyczajnych wzruszeń, że, gdy Edward utkwił spojrzenie porozumiewawcze w twarzy Moroza, stary wyga leśny na nieme zapytanie skinął dwa razy głową potakująco, jak te sosny:

– Będzie on, będzie.

Krzyk przenikliwy, jakby zbudzonego ze snu kapryśnego dziecka, rozdarł ciszę. Kotowicz drgnął i zapytał wymownym gestem:

– Co to?

– So-wa – objaśnił niemym poruszeniem warg Moroz.

Stali znowu w milczeniu głębokim. Budziły się po lesie kształty: drzewa zaczęły się rozbierać ze swych czarnych burnusów i okazywać wdzięki rozkrzewień. Jakieś się ponoć otworzyły kwiaty, bo powstały wonie ich wiosenne. Przeciągła cisza zaczęła niepokoić Kotowicza; spoglądał na Moroza, który stał wciąż z półotwartymi ustami, wpatrzony w nieokreśloną przestrzeń, ogólnym pozorem wyrażając bezradną bierność; tylko powieki drgały mu ciągle, znacząc na śniadym zegarze jego twarzy nieustanną robotę wewnętrznego organizmu. Raz poruszył ramionami, raz brodę głasnął szybko, jakby odmierzał tymi ruchami upływające minuty i kwadranse.

Przyszła nareszcie chwila. Wypłynęła z oddali tak nieznacznie, że Kotowicz wcale by jej nie zauważył, gdyby nie był wpatrzony posłusznie w Moroza. Strzelec skulił się w szyi, oczyma błysnął fosforycznie, chwycił jak w kleszcze, ramię Edwarda i wyrzekł szeptem przenikliwym, rozmiłowanym:

– Hraje ! (8)

– Gdzie? – odszepnął Kotowicz, szukając uchem dźwięku po niemym lesie.

Moroz zmarszczył tylko twarz na znak milczenia, nasłuchiwał znowu chwilę – dosłyszał, nerwowym skinieniem potwierdził – i chwycił Kotowicza silnym objęciem za prawe ramię:

– Ciapier so mnoj! Raz, dwa, tri (9).

Żelazny dziad uniósł z sobą lekkiego Edwarda na trzy skoki, potem osadził go nieruchomo w pozie, w jakiej obaj zapadli. Chwila ciszy i znowu porwał go Moroz na trzy kroki posuwiste. Znowu cisza kamienna. Edward czuł elektryczne drżenie dłoni Moroza, słyszał takt serc podwójny.

Za następnym porwaniem się w skok zrozumiał Kotowicz nareszcie głos, płynący z puszczy, który dotychczas był mu jakby dalekim gadaniem starego, ochrypłego zegara:

– Tyk – tyk tykut, tykut, tykut – szcze – cze – cze – cze – cze – ta – szka…

Więc to jest słynna pieśń? Głucha, drewniana – jaka dziwna!

Wiedział z opisów, że pieśń ta składa się z trzech motywów: z bąkania, telękania i czyhitania; że tylko podczas ostatniego kogut doszczętnie głuchnie, i wtedy można skakać, łamać gałęzie, nawet strzelić bez zwrócenia uwagi głuszca. W przerwach i podczas bąkania trzeba się zachowywać jak pień leśny, gdyż wielki książę puszczy, na śmierć zacietrzewiony w swej pieśni miłosnej, czujny jest w przerwach i nieufny, jak żaden z mniejszych uskrzydlonych matadorów.

Po paru jeszcze wspólnych posunięciach Kotowicz oświadczył, że sam już potrafi skakać, niech tylko Moroz idzie naprzód. Kilka słów niezbędnych do tego porozumienia przekroczyło może jednak granice „pieśni”, bo umilkła na kilka minut. Ale myśliwi stali osłonięci choiną i opodal jeszcze od głuszca, więc śpiewak namyślił się po przerwie i ostrożnie przebąknął – raz.

Kotowicz już się nachylił do skoku, ale go Moroz zatrzymał groźną miną. Dopiero gdy się znowu głuszec rozczyhitał, skoczyli obaj i zbliżyli się do głuszca o kilka posunięć, teraz już nie po trzy, lecz po dwa kroki.

Wtem w rytmicznej harmonii pieśni i podkradów zgrzytnął fałsz tak maleńki, że nie obudziłby chyba czujności lisa: Kotowicz, kończąc skok, stąpił na suchą gałąź, która trzasnęła głucho między mchem a butem – już po pieśni. Moroz drgnął i skamieniał, przeczuwając nieszczęście. Jakoż zamiast nowej pieśni, spodziewanej od choiny, gdzie już czuli głuszca myśliwi, spłynął wśród igliwia cień ogromny, rozskrzydlony – i oddalił się z lekkim łopotem.

– Nie poszancowało (10) – rzekł głośno Moroz, odwracając do Kotowicza twarz mocno niezadowoloną.

– Poleciał! – stwierdził Edward żałośnie fakt oczywisty. Moroz zdjął czapkę, przetarł ręką twarz, podrapał się niecierpliwie w głowę. Po chwili znowu czapkę szybko narzucił i rzekł ochoczo:

– Poczekaj, panoczek: drugoho majem (11). Ja jego czuwał , kiedy my do tego skakali. Tylko już panoczek na haljo nie polezaj (12).

Kotowicz przyjął bez obrazy zasłużoną uwagę i stąpał odtąd ostrożniej po gruncie mszystym, w którym noga grzęzła miękko i cicho, a przeszkody coraz łatwiej było omijać, bo przybywało światła. Zaledwie uszli ze sto kroków, odezwała się wyraźnie pieśń, tym razem bliższa, bardziej jeszcze upragniona, bo już ją Edward znał i miał wyrytą w mózgu, jako formułę nowej, z niczym nieporównanej rozkoszy. Chociaż niezbyt często polował, pamiętał przecież silne łowieckie emocje, spotykał się z dzikiem w kniei, gonił konno za lisem i jeleniem. – To było co innego – dzisiejsza pieśń przypominała mu raczej śpiew słowika w romantyczną noc majową, chociaż pozbawiony melodii, szklano-drewniany ten kurant niósł tak do kochania puszczy, jak fletniowy trel słowika do kochania dziewczyny.

– Tyk – tykut, tykut… – i szmermel fałszywy, a pyszny, niby zgrzyt po szkle – skąd niektórzy nazywają z niemiecka koniec pieśni „szlifowaniem”.

Skakali z Morozem łatwo i cicho, wykręcając swą drogę na pnie grubsze i miejsca osłonięte. Znaleźli się wreszcie przed bukietem sośniny, z którego wypływał ten czar pociągający, prawie równie przygłuszony z bliska, jak z oddalenia, ten głos pełen tajemnicy i samczej zawziętości. Stanęli „pod pieśnią”.

Ale gdzie on jest? Moroz go już widzi, bo nie skacze dalej, choć głuszec tnie pieśń za pieśnią; bada spojrzeniem Kotowicza, czy i on go widzi? – Nie. Coś w tej choinie siedzi niepojętego, co gra, ale ptaka, wielkości indora, nie widać.

Moroz wznosi podczas pieśni rękę i palcem wskazuje w jedno miejsce; za kierunkiem tego palca Edward zapuszcza spojrzenie w zagmatwaną choinę, wypatruje, ślepi. – Jakieś zgrubienie gałęzi… To byłby on? Nie, to kiść igliwia. – Ale Moroz trzyma wciąż rękę wyciągniętą, nieruchomą jak drogowskaz. Powtórnie spoziera Kotowicz w to miejsce… – Może to i głuszec?… Taki mały, jak ciemny gołąb z wyciągniętą szyją? O! Ruszył się! Zmienił pozycję – siedzi teraz jak jastrząb w poprzek gałęzi… I znowu pieśń – to on!

Kotowicz podniósł strzelbę, złożył się – nie widział w półmroku ani lufy, ani muszki, ale przecież strzelba znajoma – palnął.

Wielki cień rozskrzydlony zsunął się z gałęzi, uciekając z wyraźniejszym tylko łopotem niż poprzedni.

– No i cóż?! – zawołał Moroz prawie groźnie, a twarz miał znękaną i zgorszoną.

– No i nic – poleciał. Nie rozumiem.

Edward poczuł, że nie może śliny przełknąć, tak mu zaschło w gardle, i ogarnęło go dotkliwe rozczarowanie, podobne do żalu za snem pięknym, niedośnionym. Świt się rozwidniał, głuszca już dzisiaj nie będzie. – Jak on cudownie grał!

Moroz odpowiedział tęsknym echem na nie wyrażoną myśl Kotowicza:

– Piean (13) był sławny!

Таk – śpiewak był niezrównany! Objawiciel tajemnic życia wiecznego, zapomnianych przez człowieka pośród zabiegów o stanowisko, o pieniądze, o rozkosz niestworzoną przez przyrodę. Edward dałby wiele, aby zatrzymać noc, która uciekała, cofnąć się wstecz poza chwilę strzału, która spłoszyła marzenie jedyne, takie skrzydlate, a zdrowe i realne, marzenie namacalne…

Spowszedniało na świecie: dzień jasny zaczynał oblewać całe niebo i wykrawać z mroku nieprzeliczone leśne profile – świt nienawistny, bez nadziei, bez głuszca…

Kotowicz i Moroz powracali do furmanek niedbale, zrazu milcząc. Potem zaczęli się pocieszać i tłumaczyć sobie niepowodzenie.

– Głuszec może i dostał – mówił Moroz – ale żeby go zwalić, trzeba mu kości połamać. Sztuka twarda.

– Ale ja muszę koniecznie zabić głuszca! – twierdził Edward zapalczywie. – Dzisiaj już za późno – co?

– Ciapier już oni z kurami na tokach bawią się; nie pańska rzecz ich tedy strzelać. Jutro, ile chcesz panoczek, zasadzę.

– Byle nie znowu na gruncie pana Oleszy!

– A cóż, panoczek – wielkiej krzywdy panu Oleszy my nie zrobili – wtrącił Moroz nieco szyderczo.

Różne ptaki, obudzone, gwiżdżąc i plotkując, śmiały się z myśliwych, powracających z próżnymi rękami.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) (Biał.) ja, paniczu, ostrożnie. Jak pan nie widzi, to proszę trzymać się mego kaftana.

(2) (Biał.) gdzież tutaj jest droga?

(3) (Biał.) przyjrzyj się.

(4) (Ros.) znalazłem.

(5) (Biał.) on, paniczu, nie ma żadnego zwierzchnika, dlatego co chce, to i robi.

(6) (Biał.) bardzo.

(7) (Biał.) posłuchamy.

(8) (Biał.) gra.

(9) (Biał.) teraz za mną! Raz, dwa, trzy.

(10) (Biał.) nie poszczęściło się.

(11) (Biał.) mamy innego.

(12) (Biał.) nie właź na chrust (suche gałęzie).

(13) (Biał.) gwarowo: śpiewak albo kogut.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.