Puszcza. Rozdział siódmy

Pan Antoni Olesza, właściciel Kurenicz i przyległego lasu, zabił swego głuszca na mokrej brzezinie i, podniecony przez tę zdobycz, podobno już dwusetną, lecz zawsze pożądaną, okazał się rozmowniejszy i mniej sztywny przy powtórnej schadzce w lesie. Może też potrzebował namysłu nad osobą nowego sąsiada i po namyśle przygarnął go do serca. Dowiódł mu łagodnie, lecz stanowczo, że polując w lasach kurenickich, powinien zajechać na śniadanie do dworu, o kilka wiorst odległego. Edward przyjął zaproszenie wypadające w porę, bo apetyt czuł wilczy, i o wschodzie słońca stanął w Kureniczach.

Olesza, jak się okazało, znał dobrze marszałka i całą rodzinę Kotowiczów, Edwarda widywał niegdyś dzieckiem, a i Edward odnalazł w zamierzchłych swych wspomnieniach dziecinnych fizjonomię dworu bardzo oryginalną, bo rodzina Oleszów mieszkała w piętrowym lamusie, zwanym „skarbcem”, przerobionym na mieszkanie główne, stary zaś, niski dwór wrastał w ziemię pod ciężarem omszałego dachu; dumały nad nim ogromne lipy i szeptem doradzały go nie tykać, aż póki umrze naturalną śmiercią razem z innymi porostami tej ziemi. Za to „skarbiec” był wyświeżony, opasany dwoma piętrami drewnianych portyków – wielki, familijny gołębnik. Był projekt postawienia nowego dworu w malowniczym miejscu nad Ptyczą, obrośniętą starymi drzewami, ale projekt nie dojrzał jeszcze przez ćwierć wieku – i Kotowicz odnalazł Kurenicze takie same, jakie je przez mgłę pamiętał. Siedziba nie była jednak wcale zaniedbana, tylko wszystkie jej ozdoby: kwietniki, gracowane ścieżki, mała fontanna – zbiegały się do zaludnionego skarbca, stroniły zaś od pustego dworu, do którego krzewy i chwasty przystępowały coraz bliżej powodzią ogarniającą.

Niepodobna było od razu nie polubić tego wiejskiego gniazda; spodobało się też Kotowiczowi z zewnątrz, a gdy przeszedł progi, objęło go serdecznie świeże ciepło dobrze wietrzonego wnętrza, zapach ziół dobrych i półcień szlacheckiego muzeum, do którego parę pokoleń dodawało swe upodobania estetyczne, w meblach i gratach. Pośród sczerniałych, kontuszowych i kometowych portretów bił w oczy jeden świeży portret młodej kobiety, zawieszony na honorowym miejscu.

– Ależ to chyba… Wyczółkowski?! – zawołał Kotowicz, pociągnięty jak ćma do ognia, do tej rozkosznej plamy świetlnej.

– Tak, tak – potwierdził Olesza – widać, że znawca… Wyczółkowski malował nieboszczkę moją żonę podczas ostatniej naszej bytności w Krakowie. Starsza córka, Marcelka, do niej podobna.

Nie ukazały się dotąd córki, co było zresztą naturalne o godzinie szóstej z rana. Jednak gospodarz zainterpelował służącą o panienki.

– Panna Marcela już ubiera się, a panna Hrenia, wiadomo, w kawiarni – odpowiedział z drugiego pokoju głos dziewczyny śpiewny, apetyczny.

Uśmiechnął się gospodarz domu, zgadując, jak te wiejskie stosunki muszą działać na Edwarda, który, pomimo myśliwskiego ubrania i zabłoconych butów, wyglądał tu, jak importowany z Paryża.

– Darujesz, panie Edwardzie? Nie trzymam w pokojach męskiej służby.

– Ależ panie! Jest tu cudownie.

Kotowicz patrzył na Oleszę, jak na sympatycznego barbarzyńcę; nie przewidywał w nim przyjaciela od serca, jednak dobrego kompana do dzikiego polowania, może doradcę w miejscowych interesach. Przyglądał się z upodobaniem jego pięknie dojrzałemu typowi, jego oczom uczciwym i poważnym, porównywał go do portretów, i wnosił, że pan Antoni, zaledwie strojem odmienny, ma zapewne pojęcie o życiu współczesnym pradziadowskie. Jego małe obeznanie z komfortem, z modą, z nowinami, choć nie oburzało Edwarda, wywoływało odruchową ocenę Oleszy, jako człowieka kategorii podrzędnej, a przynajmniej niepokrewnej i przestarzałej. Stary wprawdzie nie był, trzymał się jak dąb – tylko jakież mogą się wyrobić aspiracje w człowieku zamieszkującym puszczę? „Za to w puszczy są głuszce!” – wspomniał Kotowicz świeże wrażenia i zaczął mówić z Oleszą o polowaniu.

Rozmowę tę przerwało wejście do salonu panny Marceli, która, po zapoznaniu się z Kotowiczem, zaraz przeprowadziła gościa i ojca do jadalnego pokoju na kawę.

„Ładna kobieta – otaksował ją w myśli Edward – ładna, pomimo że źle ubrana”.

Panna Marcela nosiła bowiem krótkie włosy, za długą suknię kroju sportowego i niestosowne do porannego ubrania lakierowane trzewiki. Ale młody gors i piękna budowa triumfowały nad tymi niedokładnościami.

W ciągu śniadania panna podsycała bez ustanku wątek konwersacji, trzymając się uporczywie treści wyższej, filozoficzno-literackiej. Edward odpowiadał bez wielkiego nakładu pomysłowości, przez nałóg światowca. I niecierpliwiłby go może ten felietonowy przegląd wypadków znanych z gazet, spostrzeżeń dawno już ogłoszonych przez mędrców i powtarzanych przez gmin, gdyby panna nie była ładna. Podtrzymując więc jako tako rozmowę, zajmował się właściwie nie tym, co Marcelka mówi, lecz tym, jak mówi. Szczebiotała na przykład o prawach kobiety, przybierając przy tym wyraz daleko zapatrzony, co razem z artystycznym wichrem jej krótkich włosów, składało wdzięczną powierzchowność młodego wirtuoza. To znów okrągłą falą westchnienia wyginając więzy gorsetu, mówiła o wyzwoleniu z krępujących przesądów. Świeża była, zdrowa, krwista, ale z losu własnego i z porządku świata niezadowolona, wzdychała do urzeczywistnienia jakichś postępowych ideałów, nieco mglistych.

Od początku swej wyprawy przez las do Oleszów Edward czuł się oderwanym od niespokojnych, bo nieziszczalnych pragnień, przykutym do wrażeń bezpośrednich. Niewywczas (1) zdrowej nocy i radosne wiosenne słońce wywołały w nim zamierzchłą młodzieńczą beztroskę; podobał mu się świat i smakowało przednio wiejskie śniadanie. Ten optymizm przenosił i na osoby spotkane dzisiaj przygodnie. Jednak panna Marcela należała do rodzaju kobiet, które, chociaż ponętne, wyzywają mężczyznę do szermierki o poglądy, o zasady, o byle co – pobudzają go do żartobliwego zmagania się z wystawioną ciągle na pokaz niepodległością, albo i wyższością kobiecą. – Myślisz, żeś wszystkie rozumy pojadła? – Poczekaj! – Myślisz, żeś najpiękniejsza? – Zaledwie jesteś dosyć piękna.

Więc przed końcem śniadania zawrzała dyskusja między Edwardem a Marcelką. Poszło o to, że Oleszanka napadła na kulturę francuską, jako na zbiór konwencji i form bez treści; że jeżeli już coś brać z zagranicy, to z Anglii. Kotowicz zaś był nieomal patriotą francuskim, więc dobył szpady.

– Ja potrzebuję Francji – mówił. – Wszędzie, gdzie się znajdę: francuskiej książki, gazety – nie przez egzotyzm, lecz dla pokrewieństwa naszych kultur i obyczajów. Anglii?… Czasem. Cóż pani na przykład czerpie z Anglii?

– Co? – Ideały.

– O tym się dowiaduję. Ale coś dotykalniejszego: książki, mody?

– Ach, pan zaraz będzie mówił o strojach, dlatego, że z kobietą. Więc i ja zapytam: z czego pan ma ubranie? – Z angielskiego kortu. A strzelbę jaką? Pewno angielską?

– Nie; strzelam z francuskiej broni, Pirlet-Badin.

– To gorsza. Niechże ojciec powie?

– Muszę przyznać, że wolę broń angielską – rzekł poważnie Olesza.

– Widzi pan! Dlatego ojciec zabił głuszca, a pan nie.

Kotowicza mało to ubodło, jednak zauważył zamiar satyryczny i odbił to drobne pchnięcie stosowną zasłoną: – To nie wyższość broni, lecz strzelca. – Ale pani na przykład nosi dzisiaj ubranie angielskie? Czy tak?

Marcelka zarumieniła się:

– Mieszkam na Polesiu, rzadko wyjeżdżam, jednak staram się ubierać po angielsku, bo to najpraktyczniej.

– Jednak trzewiki ma pani francuskie.

– Kupione w Mińsku.

– Wszystko jedno, ale naśladujące te z Francji.

– Nie; buciki, jak wszystko inne, białoruskie… Co to ma do rzeczy?

– Więc przechodzę od butów do ideałów. Każda rzecz zresztą, nawet but, czyli pojęcie buta, ma swój ideał. Zgadza się pani na to twierdzenie?

Zawahała się nieco panna, spojrzała nieufnie na Edwarda, rzekła wreszcie:

– Przypuśćmy.

– Więc musi mi pani przyznać, że nasze ideały z zakresu życia społecznego, towarzyskiego, obyczajów, zabaw, aż do mody w mieszkaniach i ubiorach – pochodzą z Francji.

– O, przepraszam! Tak może było, ale już nie jest dzisiaj. My tu przynajmniej zaczynamy być sobą, nie chcemy nikogo naśladować.

– My? – powtórzył Edward. – Czy pani mówi za jakąś grupę?… Może za całą prowincję?

– Za pewien gatunek ludzi niepodległych, których pan nie zna – odpowiedziała Marcelka zarozumiale i tajemniczo.

– Skłaniam głowę – odrzekł Edward. – Dlaczegóż więc pani mówiła przed chwilą, że naśladuje w tym i owym Anglię, a stroni od Francji?

– Mówiłam, że w ideałach… no i w szczegółach praktycznych.

– To pani zna zapewne życie angielskie i francuskie? – zapytał Kotowicz, choć wiedział, że otrzyma odpowiedź przeczącą.

– Nie osobiście, ale z książek, z wykładów…

– Z jakich wykładów, jeżeli wolno zapytać?

– Byłam słuchaczką na uniwersytecie w Moskwie.

Tu wtrącił się do rozmowy Olesza, tłumacząc z niejakim pośpiechem:

– Krewnych mamy w Moskwie, Polaków. Posłałem tam Marcelkę na naukę.

– Aa – zadziwił się Kotowicz i zwrócił się znowu do Oleszanki. – To pani może popiera kulturę wschodnią?

– Każdy powinien rozwijać kulturę, stosowną do swojej rasy i klimatu, a nie naśladować formy obce, zwłaszcza przeżyte – wydeklamowała panna.

– Zapewne. Jednak ludzie uczą się od ludzi i pokolenia od pokoleń; przerabiają to po swojemu i stosują do nowych warunków bytu. Taki preparat, wyrobiony przez wieki, nazywamy kulturą własną. Ale przecież wolno każdemu młodszemu narodowi wybierać źródła swej cywilizacji według upodobania, według pokrewieństw sympatycznych. Że zaś w naszej kulturze jest mnóstwo pierwiastków francuskich, to rzecz oczywista. Dosyć spojrzeć tu naokoło siebie: na meble, na serwis, z którego pijemy kawę; dosyć posłuchać zwrotów naszej konwersacji. A literatura nasza współczesna, czyż nie jest rodem z Francji? Przynajmniej co do sposobów pisarskich?

– Toteż literatura rosyjska jest silniejsza, bardziej z treścią życia związana. Taki Gorki, Andrejew, Arcybaszew! – zapalała się panna.

– Twierdzenie trochę pośpieszne – rozgrzał się też Kotowicz. – Jest to literatura… efektowna, bo ma formę świetną, zapożyczoną z Zachodu, i duże talenty pisarskie, ale za treść ma tylko – nie pierwotność poetycką i cenną, ale dzicz zwyrodniałą, zgniłą przed okresem dojrzałości, zdziczenie dziczy.

– Za to literatury dojrzałe są bardzo nudne, panie Kotowicz. Mnie się wydaje, kiedy czytam francuską książkę, że pisze jeszcze ten stary człowiek z osiemnastego wieku, przebrany tylko w nowy surdut.

– Bo narody zachodnie, choć się przekształcają, ewoluują z tradycji. A postęp świata jest jednak najokazalszy na Zachodzie. Wschód zaś Europy nie ma zdolności do cywilizacji: gnije, nie wydawszy z siebie nic prawie dla ludzkości – jak Bizancjum.

– A Grecja?

– To był kwiat Południa – wspaniały. Dawno jego nasiona wsiąkły w glebę europejską, we Włochy, we Francję. Szczep już nie istnieje.

– W takim razie pan nie jest wcale Słowianinem, panie Kotowicz.

– Bardzo zachodnim, proszę pani. A nawet, mówiąc po prostu, jestem Polakiem. To jest pojęcie odrębne. Grzebać się w swych protoplastach sprzed okresu ustalonych typów narodowościowych? – Moglibyśmy dojść do tego, że jesteśmy wszyscy Hindusami.

– A ja jestem wschodnia – odezwała się Marcelka przekornie.

Spojrzał na nią Edward zrazu ostro, potem, ujrzawszy jak promień słońca gra w jej złotych włosach, na zapłonionej twarzy, na oczach i ząbkach wyiskrzonych wojowniczo, uznał, że należy zakończyć dyskusję i rzekł z uśmiechem:

– Chyba dlatego, że wygląda pani, jak jutrzenka.

Uśmierzyło to pannę, chociaż odęła usta; Olesza zaś poruszył się na krześle, jakby dając znak, że dosyć tego.

– Ot masz piękny komplement!… A co do tego, czy my Słowianie, to podzielam pogląd pana Edwarda. Jacy my Słowianie?! Co nam po związku bałkańskim, po wyzwoleniu małych państw słowiańskich? Toż my z Bułgarami tyle mamy wspólnego, ile z Turkami! Mówią: odrodzenie tych tam Słowian zwraca uwagę mocarstw, że nam przede wszystkim należą się prawa narodowe. Bajki! Tamtych trzyma słaba Turcja, to się i wybiją na wolność; nas duszą silni, to i wytłumaczą nam, że inaczej być nie może.

Nikt nie oponował – więc przerwała się dyskusja.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Dawniej: niewygody; trudy; znoje.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.