Puszcza. Rozdział pierwszy

Wezbrana Ptycz lała się szeroko między leśnymi brzegami; snuła się płynną tkaniną, dzierganą z pasm i węzłów, przez kraj dziko zarośnięty, bez widoku na pola uprawne, ani na ludzkie siedziby. Woda lodowata, świeżo ze śniegów topiona, dyszała zimnym oparem. Las, nagi jeszcze, okazywał bez osłon mietliste powikłania sosny, olchy i łozy suto podlane wodą, w której mokły liczne zawały. Przez gęstwinę szarą świeciły jasne pnie brzozowe, tryskające tłumnie z kęp nawodnionych, i wszechlas osnuty był mgłą zielonawą, zapowiedzią pory wesołej, a z brzegów rzeki i z pokrewnych jej łęgów leśnych budziła się już blada ruń wodna. Ptaki rozmaite ćwierkały, bąkały i gwizdały po bezmiarach pełnych nadziei.

Aliści ku szczebiotom ptasim zbliżała się, głusząc je, pieśń większa, jęcząca akordem przewlekłym, jak zespół dud organowych. Na zakręcie rzeki ukazało się szerokie czoło ogromnego wodnego płazu o podłużnych, rudych łuskach; na łbie mu stanął pogromca w krótkim kożuchu, w siwej czapie; ciemna jego postać sunęła po wodzie bez ruchu, triumfalnie. Za dowódcą uwijało się kilku pomocników, odpychając długimi drągami boki sosnowego węża od mielizn przybrzeżnych. Suną tratwy! Niby to niesie je sama rzeka, jednak ludzie muszą pilnie dawać baczenie na prąd ujarzmiony. Zaskrzypiały wiązadła tratw na kolanie, wlały się posłusznie rude kłody we wstęgę rzeki i, połyskując w płaskich przegubach, śpieszą daleko – ku Prypeci.

Oniemiałe na chwilę sójki jęły znowu skrzeczeć rozgłośnie, że od starszych kruków słyszały o takich tratwach i ludziach, a to znaczy niechybnie powrót wiosny. Wysłuchała puszcza tych krzyków zbytecznych, bo czuła sama na zziębniętych członkach lube przypiekanie skąpego wiosennego słońca, o południu.

A tratwy posunęły się znacznie w dół rzeki i kraj się zmienił po brzegach, bardziej nad poziom wody wyniesionych. Cofnęła się puszcza wstecz i w głąb, ustąpiły jej zarośla dzikie i bezładne; twarz ziemi zabarwiła się gładką, zdrową cerą; dęby, przyjaciele i sąsiady siedzib ludzkich odwieczne, rozstawiły się paradnym, rzadkim szykiem, przez który zamigotała ruń drogocenna, ruń żytnia, karmicielka.

Janko Szlaha, flis naczelny, pomyślał, że tutaj wypadnie przystanąć i kupić, co się da na obiad: albo kartofli i słoniny, albo ryby, bo widać na brzegu rzeki rybaka przy więcierzu, a i kosz ma przy sobie, zapewne nie próżny. Ogień też przyjemnie rozłożyć na suchej polanie, uwarzyć coś ciepłego ku uciesze gęby, odpocząć od ogarniających zadumą lasów, od przenikliwych aż do duszy wyziewów rzeki i bagien.

Jakoż przybiły tratwy do brzegu, kierowane przemyślnie drągami i sterem, żeby przód nie utknął nadto w muły brzeżne, a prąd nie zawinął ogona pomostu w poprzek rzeki. Żwawo ogrodzili chłopcy tratwy drągami, zahamowali – stanęły. Ciżba falek, zbyt długo dźwigająca belkowe ciężary, wymknęła się teraz spod nich, ciurkając ulgą i jakoby śmiechem. Wam tu, pasibrzuchy, wylegiwać się i popasać – nam płynąć tylko i płynąć! I nigdy już nas nie dogonicie…

– Zdarou (1), Halimon – odezwał się Szlaha do rybaka po białorusku.

– Zdarou, Januk (2) – odpowiedział rybak, nie powstając, podnosząc tylko przyjaźnie oczy na flisaka.

Znali się od dawna, ale widywali się ponoć raz tylko na rok, kiedy wezbrana Ptycz przynosiła razem z kłodami – Janka. Patrzyli teraz na siebie uważnie i wesoło, miarkując, że nie zmienili się od przeszłego roku. Halimon był płowy i chuderlawy, mało upasiony przez skąpą ziemię i przemysł swój rybacki; za to „Janko” wyglądał raczej na rozrosłe wodne Janisko, dumny w chytrych oczach, przysłoniętych ściągniętymi ku policzkom powiekami, ukłaczony na twarzy czarnym zarostem, jakby zawsze obmokłym.

– Jakże tego roku? Ryba jest?

– Idzie pomaleńku, idzie…

– Ta w koszu pańska, czy twoja?

– A już tak, jak wszystko teraz u nas – niczyje.

Szlaha bystro wpatrzył się w zatęsknioną twarz rybaka, zamyślił się, przypomniał – zrozumiał. Rzekł wreszcie, ni to pytając, ni twierdząc:

– Stary Kotowicz umarł…

– Kiedy to! – westchnął Halimon. – Pięć lat!

– A młodemu nasz chleb nadto czarny – sarknął flisak pogardliwie.

– Bój się ty Boga, Januk – rozgadał się rybak – jaki tu czarny chleb?! Za nieboszczyka marszałka kucharze co dzień wołowinę w rosole gotowali, a od limonów (3) aż się w kuchni złociło – ot jak było! I cóż to? Turowicze nie starczą na pańskie jedzenie? Przy samym tym folwarku dwieście dziesięcin (4) ziemi ornej i jeszcze ze dwieście wykarczowane w puszczy… Aa?…

Halimon przerwał, miarkując, czy pognębił flisaka wyliczeniem bogactw dziedziców, którym służył od dziecka. Ale Janko nie dziwił się, bo, wędrując po świecie, widywał znacznie jeszcze większe państwa (5). Zapytał znowu:

– A lasu dużo u was?

– Lasu… jest – odpowiedział rybak niedbale – jedni mówią: piętnaście tysięcy dziesięcin, drudzy: dwadzieścia pięć. Dawniej tego nie liczyli, ale dzisiaj już i drzewo swoją cenę ma…

– Ho, ho! – zaśmiał się Janko, obeznany z ceną towaru. – Tylko by te dęby spuścić, byłyby grosze.

– Nawet i nie rąbią – objaśnił dalej Halimon – smołę pędzą; cała to u nas w lesie robota. I komu tu dobra przysparzać? Nikt u nas nie mieszka!

– Tak on durny chyba, wasz dziedzic?

– Bóg jego wie, jaki. I nie znamy jego. Dwa, trzy razy ja jego na oczy widział; człowiek do naszych niepodobny, chudzieńki, jak łuczywo; butów porządnych nie obuje, tylko po lesie w pończochach ryska, jak baba. Taki on!

Ogień, podsadzony pod kupę chrustu, zaczynał prażyć surowe gałęzie, skarżące się bolesnym trzaskiem; dym siny, obfity, wystrzelił obłokiem i powlókł się z wiatrem, przekreślając pnie dębów mgłą wonną i gorącą, do której pokwapili się z tratwy zziębnięci flisacy.

– Chleb majesz (6), Halimon? A suchy?

– Suchy, suchoputny (7) – chwalił się rybak – wraz przyniosę.

– No i sława (8) Bogu!

Jeszcze nie powrócił rybak z niedalekiej chaty, jeszcze ogień nie zwyciężył surowizny chrustu, kiedy wszyscy flisacy zastanowili się nad niepospolitością dźwięku, który ich trącił lekuchno, wypływając z ogromnej ciszy okólnej, bo i ptaki umilkły na południe. To jeden, to drugi flisak mrugnął przebiegle, palec wzniósł do góry na znak baczności… aż słuchali już wszyscy… I bez słów porozumieli się łatwo, że w oddali jęczy dzwonek poczty konnej. Skoczył jeden młody do wizówki, przerzedzonej między dębami i dającej widok w głąb kraju, na przypuszczalną drogę – wypatrywał długo i nie mógł nic dopatrzeć. Aż Janko-dowódca przypadł do ziemi, przyłożył do niej ucho i, wysłuchawszy pilnie podziemnego telegrafu, oznajmił:

– Czwórką albo i szóstką jadą – ziemia dudni jak pod tabunem.

Dzwonek zbliżył się nieco, siekał teraz wyraźnie taktem kłusa; kierunek pojazdu miał ukośne ciążenie ku Ptyczy, zdążał widocznie główną drogą do Turowicz.

Wtem Halimon, zdyszany od pośpiechu i wzruszenia, z bochenkiem chleba i garnkiem w ręku, dopadł flisaków.

– Jadą do nas! Pocztową kolasą pany jadą!

– A kto taki? Wiesz? Widziałeś?

Halimon głowę wtulił w ramiona, rozczapierzonymi rękami tłumaczył się z niewiadomości, ale twarz jaśniała mu radością i nadzieją.

– Tak czegóż ty cieszysz się, koli nie znajesz? (9)

– Zawsze to ludzie… i do nas!

***

Pocztowa landara (10), umorusana w błocie, najeżona tu i ówdzie zadrami, jak dzik, który dopiero co przedarł się przez gąszczary, stanęła przed podjazdem dużego, drewnianego domu. Czwórka koni zdrożona zatrzymała się bez wszelkiego wysiłku woźnicy, bez parsknięcia na dobrą wróżbę. Nikt też nie witał od progu, żaden nawet pachołek nie pośpieszył z pomocą gościom przy wysiadaniu. Jeden z podróżnych powodził zmęczonymi i gorączkowo błyszczącymi oczyma po ciemnym froncie dworu, po trawniku nie oczyszczonym z zimowych nawałów… wreszcie westchnął, a raczej parsknął pogardliwie. Od gorzkiego namysłu oderwało go spostrzeżenie, że jego towarzysz drzemie, zsunięty w kąt powozu i, znęcony spokojem, układa się jeszcze wygodniej do snu na dobre.

– Kamil!… Dojechaliśmy…

Spod daszka czapki błysnęły oczy niebieskie, mętne, niby pijane – Kamil wyprostował się szybko i ochoczo.

– Patrzcie! Myślałem, że to dużo dalej…

– Kto ma takie, jak ty zdrowie, dojechałby drzemiąc aż na Syberię.

– Nie dogaduj mi do zdrowia, Edziu, bo gotów jestem zachorować. I cóż? Wysiadamy?

– Nie widzę nic lepszego do zrobienia, chociaż nikt się nie rzuca na nasze przyjęcie. Uprzedziłem cię, że to dzicz odludna.

Edward Kotowicz, siedzący od strony dworu, zaczął otwierać drzwiczki landary, których klamkę obluzowaną umacniał dla pewności sznurek dodatkowy. Sznurek był gdzieś tak misternie przyczepiony, że Edward, po chwili poszukiwania, wywalił drzwiczki nogą i wysiadł. Podążył za nim Kamil Werda, ostrożnie stąpając po niegracowanej ziemi, aby nie zabłocić żółtych trzewików, do połowy przykrytych jasnym suknem.

Przystanęli na schodach przed zamkniętymi drzwiami. Kamil rozejrzał się po froncie domu i rzekł wesoło:

– Styl niby… szwajcarski. Czy to dawno budowane?

– Kiedyś… mój pradziad. Rudera niemożliwa. I tu mi radzą mieszkać!

– No tak… domek potrzebuje trochę… tego. Ale co tu za powietrze! Czujesz?

– Co mi tam! Nie samym powietrzem żyje człowiek…

Tymczasem drzwi wejściowe otworzyły się powoli i w progu ukazał się człowiek stary, lecz mocny, oszyty sprawnie szarym samodziałem z zieloną wypustką, w wysokich butach. Nie wypatrywał długo, poznał od razu pana bystrymi, przymkniętymi oczyma i w pas się ukłonił.

– No, przecież znajoma dusza! – poznał go i Kotowicz. – Moroz! Jak się masz?

– Pomaleńku… a wielmożny panoczek zdrów?

Stary ujął dłoń Kotowicza i do ust przycisnął namiętnie. Na Werdę rzucił tylko okiem, jak na przedmiot dodatkowy i obojętny.

– Prowadź-że nas, Moroz, do naszych pokojów. Pan Juchniewicz odebrał przecie mój list?

– O wysokim przyjeździe nastąpiła wiadomość, ale godziny my nie wiedzieli. Tak jednak wszystko gotowe. Obiad wielmożny pan każe sobie podać?

– Owszem, mój przyjaciel, pan Werda, pewnie także głodny? – zwrócił się Edward do towarzysza, chcąc go ubocznie przedstawić staremu strzelcowi.

Ale Moroz kiwnął tylko głową pobieżnie, jakby chciał powiedzieć, że może być i taki dopuszczony do pańskiego stołu. Po czym rzucił się do zdejmowania płaszcza z ramion Edwarda, ale gdy i Kamil nadstawił mu swe plecy, Moroz nie ruszył nawet ręką, tak, że płaszcz Kamila, strząśnięty z ramion, a nie przytrzymany, upadł na podłogę. Gładki zawsze Werda sam go podniósł i powiesił na kołku.

Przyjaciele weszli do pokojów, ciekawych, jak każde stare gniazdo ludzkie, ale niczym nie przypominających miejsc, które jeszcze trzy dni temu zamieszkiwali ci wytworni panowie, wspólnicy różnych uciech, a nawet dramatów, od lat co najmniej dziesięciu. Teraz jechali prosto z wybrzeży Morza Śródziemnego przez Paryż. Nagle przenieśli się w kraj i wrażenia, które nie były im wprawdzie obce, bo urodzili się na Litwie i czasem do niej wracali, ale te zapadłe, odludne strony przejmowały ich odrazą, jak obowiązek, wbrew przeciwny pokusom i upodobaniom. Każdy po swojemu utyskiwali na los, Edward tragicznie, Kamil żartobliwie.

– Jaki tu zapach pleśni w całym domu – narzekał Edward.

– Nie powiem – pocieszał go Kamil – pachnie trochę spichrzem, jak stara wódka. Pewno jest gdzieś starka (11) w pobliżu?

– Poczekaj… pamiętam, że chwalono starkę mojego ojca. Może jej całej starzy nie wytrąbili?

Trzeba było odszukać Moroza, który się oddalił. O dzwonieniu na służbę nie mogło być mowy, bo starożytne dzwonki nie działały. Wołali, klaskali w dłonie, aż nareszcie poszli do kuchni, gdzie znalazł się Moroz i – co ważniejsze – klucze przy nim od piwnicy, gdzie dojrzewały pękate beczki i omszałe butle złotego pyłu.

Gdy Moroz przyniósł butelkę, czarny chleb i masło, Kamilowi zabłysły oczy weselem życia, a gdy skosztował, zaszły mu rosą rozrzewnienia.

– Cudowność, słowo honoru! Przypominają się najlepsze koniaki. W Paryżu sprzedawaliby to po pięć franków kieliszek. Spróbuj tylko Edziu.

– Nie, wódki nie pijam; rozdrażnia mi nerwy.

– Mnie także, ale tymczasem miło się napić na frasunek.

Nalał sobie drugi kieliszek i cedził wódkę przez przymknięte wargi, jakby ją całował.

Tymczasem nadjechał z kuframi służący Karol, któremu zaraz polecono nakrywać stół do obiadu. Jednak obiad nie udał się tak dobrze, jak starka: kwaśna zupka z kaczki za tłusta, ale jadalna, ryba rozgotowana doszczętnie i ptaki jakieś pieczone.

– To chyba wrony? – sarkał Kotowicz. – Nigdy nie jadłem takiej ptasiej spalenizny!

– Nie, to muszą być gołębie. Naturalnie! Zakochane gołąbki; dlatego trochę schudły.

Służącego zaś, Karola, srodze gorszyło tutejsze barbarzyństwo, zwłaszcza w kuchni. Był to służący prawie z łaski, bywalec po wielkich domach i zagranicą; miał zdanie wyrobione w sprawach komfortu. Pozwolił sobie wmieszać się do rozmowy panów przy obiedzie, a żeby nie być zrozumiany przez chłopca, pomagającego w usłudze, przemówił, po francusku:

– „Ci panowie” nie będą mogli jadać z tutejszej kuchni, jeżeli nie sprowadzi się kucharza, albo przynajmniej inteligentnej kucharki. Gotuje ten sam stary strzelec, który wszystko robi, w kuchni nie ma stosownych urządzeń, a przypraw nie znają żadnych, oprócz masła, soli i traw miejscowych. Mięsa tu nikt nie kupuje; jedzą tylko rybę i zwierzynę… – odetchnął i zakończył tragicznie: – Kawy nie ma w domu!

Edward, aby przerwać tę jeremiadę, zwrócił się do Kamila:

– Nie będziesz mógł mi podziękować, jak ten stary sybaryta, którego zaproszono na zły obiad. Milczał przez cały czas, aż gdy podano kawę, spróbował jej i odezwał się: „No, obiadek się udał, bo i kawa pod psem!”.

Kamil zaledwie na śmiech się zdobył, bo liczył na kawę poobiednią, a już dotkliwie odczuwał brak czerwonego wina francuskiego. W piwnicy, oprócz starej wódki, był tylko węgrzyn i jakieś wina nieokreślone, deserowe. Jednak, aby smakował deser, trzeba uprzednio zjeść porządnie.

Pomimo to dzień upływał jako tako. Przyjaciele przestali oglądać dom, aby nie stwierdzać dalszych braków wygody i cywilizacji; wyszli na powietrze.

Było im chłodno tej wiosny, bo skóra ich nawykła już tego roku do zaperfumowanych, odurzających pocałunków wiosny nicejskiej. Ale kraj był po swojemu dosyć wspaniały i mógł nawet uraczyć zdrowe zmysły. Skoro tylko wyszli za parkan ogrodu, przyjęło ich kwietniowe słońce, nieśmiałe i różowe, dziewiczym swym urokiem. Na blady jeszcze kobierzec runi żytniej szykowna dąbrowa wystawiła pikietę – dęby co najtęższe, nieszumne, radujące oczy doskonałością swych rozgałęzień. A przez pnie ich rzadko rozstawione, za polem, połyskiwała płynna wstęga Ptyczy, nabrzmiałej wiosną, bujnej kochanicy kraju. Sięgał aż do dworu bachiczny zapach jej fal rozhulanych; ona jedyna żyła tu dzisiaj w powietrzu nieruchomym, w krainie próżnej ludzi, wśród milczenia zwierząt zaczajonych lub zaspanych po jej brzegach lesistych.

Towarzysze milczeli także, postępując wolno ku rzece. Powaga przyrody oniemiła zgryźliwą krytykę Edwarda i żarty Kamila. Ale obaj nie dosyć byli prości i zdrowi, aby się tu czuć silnie, jak te dęby, nadziejnie, jak ta ruń, ochoczo do dzikiej gonitwy, jak ta rwąca rzeka.

Gdy do niej doszli i napili się odurzającej woni leśnej wody, Kamil przypomniał sobie, że wypadałoby coś stosownego powiedzieć.

– Ca a du cachet, cependant (12) – rzekł magistralnie.

Edward nic nie odpowiedział. Wietrzyk się tylko obruszył na takie gadanie, zaszeleścił w gałęziach, chudo jeszcze i gdzieniegdzie tylko omglonych zielenią, a razem przyniósł z daleka gruby głos gderliwy, nawalny.

– Czy tu jest gdzie wodospad? – zapytał Kamil.

– Zdaje się, że to młyn o parę wiorst (13) stąd; już nie pamiętam.

Niebo miedziane za żywopłotem lasów zwiastowało bliski zachód. Chłód się zaostrzył, zatęskniła się kraina. Gdziekolwiek spojrzeć – za rzeką i za osadą dworską – taką maleńką – od krańca do krańca widnokręgu świat był zamknięty murem lasów. Kamil rozglądał się wokoło i nic już stosownego nie mówił, tylko rozmyślał, jak tu długo jechało się przez te lasy i koleją, i pocztą, aby dotrzeć do siedziby w Turowiczach, gdzie nie ma nawet butelki francuskiego wina, a Bóg wie jeszcze czego tam brakować może człowiekowi kulturalnemu?…

Edward zaś patrzył na rzekę. Nurt jej mętno-zielony sprawiał dziką świeżość i głuchą muzykę; groza i spokój lały się wezbraną powodzią. Edward uśmiechnął się smutnie:

– Tak muszą wyglądać zaświatowe rzeki, Styks i Lete…

– Sądzisz? – odbąknął Kamil.

I skrzywił się, bo nie lubił przypomnień o śmierci, na ziemi zaś wybierał sobie miejsca najpełniejsze słońca i gwaru życia. Ale Edward brnął dalej w melancholię:

– Lekko się zapewne umiera w tym kraju?

– Daj spokój, Edziu! Mieliśmy wcale nie wracać do gawędy o… ostatnich wypadkach, przynajmniej przez miesiąc.

Chwycił się Kamil obiema rękami za wyłogi wierzchniego ubrania i obciągnął je ruchem energicznym, swoim własnym, wyrażającym niby gotowość do wszelkich uciech życia strojnego, balowego, do zapomnienia o wszelkich mącących radość namysłach.

– Powróciłbym chętnie do twojej „marszałkowskiej” starki, Edziu. Chłodno przy rzece.

– To wracajmy.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) (Biał.) cześć.

(2) Wyrazy lub zdania po białorusku [i w innych językach obcych] oznaczone są kursywą. Nadto w odezwach ludzi miejscowych pozostawiono umyślnie dużo zwrotów niepolskich. Autor odpowiada za czystość polszczyzny tam tylko, gdzie przemawia od siebie – przyp. aut.

(3) (Ros.) cytryn.

(4) Powierzchnia gruntu wynosząca 1,0925 hektara.

(5) Tu: własności ziemskie.

(6) (Biał.) masz.

(7) (Ros.) naziemny, tu: nie wilgotny.

(8) (Ros.) chwała.

(9) (Ros.) jak nie wiesz.

(10) Dawniej: rodzaj powozu, stosunkowo duża i ciężka kareta podróżna.

(11) Tradycyjna, wytrawna wódka zbożowa, dojrzewająca w wiekowych dębowych beczkach, o długim okresie leżakowania.

(12) (Fr.) tu: o, kurczę, nieźle.

(13) Wiorsta – rosyjska niemetryczna miara długości równa jednej siódmej mili rosyjskiej (7467,6 metra), czyli 1066,8 metra.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.