Puszcza. Rozdział piąty

Kotowicz miał zwyczaj kłaść się do łóżka dopiero po północy, nietrudno mu było zatem doczekać się godziny, umówionej na wyjazd z Morozem. Nie przestraszyła go też wcale perspektywa spędzenia na wózku jednej nocy – ileż ich spędzał przy zabawach dużo bardziej wyczerpujących.

Gdy wybiła północ, wstał od biurka i zawołał służącego Karola, który podał mu z gracją ubranie do sportów zimowych, jasnoszare z brązową kamizelką, zielone pończochy i żółte trzewiki. Skoro tylko ubrał się Edward, w przyległym pokoju ukazał się Moroz.

Nie można było od razu określić, co się zmieniło w powierzchowności starego strzelca. Jeszcze bardziej szary, niż zazwyczaj, był przecież przepasany w biodrach, smuklejszy, prostszy w karku, stanowczo młodszy. Ze szpar ocznych błyskała mu dzika radość, ochota leśna. Skłonił się i rzekł:

– Pora już wielmożnemu panu ubierać się.

Kotowicz spojrzał zdziwiony na Moroza, potem po sobie:

– Jestem przecież ubrany.

– Nie – zaprzeczył Moroz bez wahania – w domu, jak wola pańska, ale do lasu, na głuszca, tak nie można. Nie doskoczysz panoczek – on czujny, jak jastrząb.

– Więc jakże mam się ubrać? – zapytał Edward, poddając się oczywistej wyższości strzelca w tej materii.

– A ot, jak ja: szareńko, ciemnieńko, jak las.

– No, więc daj mi to ciemnoszare ubranie wiedeńskie – zwrócił się Kotowicz do Karola, który z majestatyczną pogardą oglądał Moroza.

– I buty trzeba długie.

– Daj, Karolu, buty od konnej jazdy, bez sztylpów.

– Nie kazał jaśnie pan na wieczór… muszę buty trochę lakierem przeciągnąć.

– Nie rusz! – zawołał Moroz rozkazująco. – Jeżeli one zapylone, tak i lepiej.

Karol może byłby nawymyślał Morozowi, którego już nienawidził za brak względów, ale wysoka jego kultura zapanowała nad temperamentem. Nie patrząc na strzelca, zwrócił się do pana:

– Oczekuję pańskich rozkazów.

– Słuchajmy już dziś obaj Moroza – roześmiał się Kotowicz.

Strzelec skontrolował cały ubiór Kotowicza, zalecił mu zrzucić barwny krawat, schować biały kołnierzyk, wybrał najniklejszy z przyniesionych kapeluszy i, gdy wreszcie przebrał swego pana od stóp do głów, wyprowadził go z domu w noc świeżą, jak rzeczna kąpiel, a tym ciemniejszą, że rozdartą w jednym punkcie przez buchający płomień naftowego kagańca.

– Skądże to macie taki kaganiec? Dobry – rzekł Kotowicz, biorąc z rąk parobka drąg, na którym kołysała się w widłach zapalona blaszanka.

– Po panu marszałku dwanaście takich ostało się w skarbcu pod moim kluczem – objaśnił Moroz.

Parsknięcie konia pociągnęło oczy Kotowicza w mrok zamglony, z którego wyłaniała się maleńka bryczka.

– Panoczek wolisz na prawo, czy na lewo? – zapytał Moroz, wskazując jedyne siedzenie kałamaszki (1).

– Siadaj, Moroz, na prawo, bo będziesz powoził; ja wezmę w rękę kaganiec; futerał ze strzelbą możemy wsunąć pod nogi.

– Może jaśnie pan rozkaże futro na tę… ekspedycję? – zapytał Karol.

– Jak myślisz, Moroz? – zwrócił się do strzelca Kotowicz.

– Można, póki jedziemy. Jak pójdziemy, zostawimy przy koniu.

– Karol! Daj też i burkę moją dla Moroza.

– Ej nie! – odrzekł wesoło strzelec. – Las nie poznałby mnie, gdybym ja w pańskiej skórze jemu pokazał się.

Zaskrzypiał żwir przed domem – zadudniły bruki podwórza. Tu i ówdzie drzewa przydrożne przekreślały na chwilę mroki oboczne i górne kirem twardszym, rozczapierzonym. Kotowicz schylał instynktownie głowę, aby nie dostać w twarz gałęziami, które wyskakiwały z ciemności przed oczyma w nieobliczalnym oddaleniu i mijały w lot, jak przyśnione.

Wkrótce kałamaszka wypłynęła na drogę miękką i cichą, niewidoczną wśród zadymionego mrokiem przestworza. Koń widział jednak snać drogę przed sobą, bo dzielnie posuwał tucznym zadem, lśniącym pod rozczochraną poświatą kagańca.

Kotowicz przywarty do ramienia Moroza, razem z nim kołysany i podrzucany przygodą fali niewidzialnej, po której sunęła kałamaszka poczuł się, pierwszy raz od dawna, zupełnie zdrowym. Pachnący chłód nocy ożywiał w nim przygasłe zalety młodości; nie doznawał dotkliwego naprężenia nerwów, które mu przeszkadzały odpoczywać, nawet w nocy; chłostany po grzbiecie przez drobne, twarde uderzenia bryczki, skąpany oczyma i ustami w dzikiej świeżości, czuł się nadzwyczaj dobrze, bezmyślnie i silnie.

– Już las? – szepnął pytająco, jakby się bał spłoszyć milczący nastrój oczekiwania czegoś w spisku z nocą.

– Taki on i ostanie się z nami aż do miejsca – odpowiedział Moroz.

Bo ciemność zwarła się i przystąpiła bliżej do drogi. W ruchomej sferze zadymionego światła błyskały różowe pnie bliższych sosen, albo w przestrzeni, zaledwie na sążeń (2) prześwietlonej, występowały wielkie, ciężkie plamy – drzewa, czy słupy dymu? – i mijały, aby zlać się znowu w gęstwę ogarniającą ze wszystkich stron, w której tylko wyobraźnia torowała sobie tysiączne ujścia w głąb i w dal. Ustał wśród puszczy wszelki powiew, mgła, nasycona żywiczną wonią wydawała się teraz letnią i poiła pierś dobrobytem. Edward, który zaziębiał się łatwo w ostatnich czasach i kaszlał, czuł, że mu ta dzika inhalacja uzdrawia i pokrzepia płuca.

Jechali tak długo, milcząc, coraz wolniej, bo bryczka zaczęła skakać po korzeniach, a droga zacieśniła się tak bardzo, że zdawała się tylko krętym tunelem, przebitym wśród nieprzejrzanej gęstwiny przemysłem grubego zwierza. Koń zaczynał stąpać ostrożniej i kierować się chwiejniej, aż go Moroz wziął na krótsze lejce, a czasem strofował:

– Na jakuju chwarobu ty tam ulez? Kab’ ciabie wouk zarezau! (3)

Poczuł Kotowicz potrzebę jakichś słów otuchy wśród tego mroku, rozdartego jednym tylko mętnym płomieniem, wśród tej ciszy, na której tle ogromnym zaledwie głucho postukiwały kopyta konia po zadarnionym śladzie.

– Cóż, Moroz? Zasadziłeś głuszca? Bom nawet jeszcze nie zapytał.

– Jażby panoczka nie wiózł, gdybym nie zasadził. Trzech majem (4), czwarty tylko niepewny.

– O której godzinie one grać zaczynają?

– Nieprędko jeszcze – ot, kiedy noc maleńko przetrze się. A jeszcze nam jechać godzinę i więcej; w nocy nie pośpieszysz.

Podróż stawała się rzeczywiście trudną na uroczysku zwanym Dzierczą, niższym i bagnistym. Teraz inne porosty występowały z mroku i stawały w poprzek drogi, niby zrujnowane przeploty z grubszych i cieńszych drągów olszowych, osinowych, grabowych. Czasem prosto przed koniem wytryskał wał dębu, albo jesionu, czasem kilka takich, między którymi kałamaszka przeciskała się mozolnie, utykając na boki, jak karzeł kulawy przez nieustępliwy tłum olbrzymów. I pod kołami zaczęły chlapać rozgłośnie szerokie kałuże o dnach podejrzanych.

Moroz zatrzymał naraz konia, którego z cicha wciąż przeklinał, wysiadł i wziął swą ofiarę za lejce przy pysku.

– Co tam? – zapytał Kotowicz.

– Tut, panoczek, kiepskowato…(5)

Strzelec sprowadził konia na bok, Kotowicz zaś opuścił kaganiec, aby dojrzeć, co tam zawadzało. W zniżonej łunie dojrzał ślad, zwany drogą, spadający w czarną studnię nieodgadnionej głębokości, która jednak na pewno mogła pomieścić w sobie kałamaszkę razem z koniem i podróżnymi. Dla otuchy, widać, nazywał Moroz drogę w tym miejscu „kiepskowatą”, zamiast karkołomną. Jeżeli dalej gorsza, albo choćby taka?… – pomyślał Edward z pewnym niepokojem. Ale pokrzepił go widok Moroza, który, brnąc po kolana, prowadził konia pewnie przez szczerą puszczę, jakby znał po omacku każdą stopę nieprzejrzanej powierzchni dołów i garbów, każdą lukę wybujałego przestworu pni i rozkrzewień.

Jakoż wydobył wkrótce furmankę z manowców; przestała szlochać beznadziejnie przez kałuże, koń parskał, poczuwszy mech pod kopytami, ucichło – i Moroz jednym gimnastycznym skokiem usiadł na swym miejscu obok Edwarda.

– Tak już ciapier droga widna i niczego sobie.

Widna była dla rysich oczu; zapewne szersza, bo gałęzie mniej chłostały po twarzy – zapewne suchsza, bo gdy koń przechodził w kłusa, dudniło spodem i po kościach, czasem zaś kałamaszka wyskoczyła w górę czterema kołami i znowu opadła na grunt złośliwy, który zdawał się mocno gniewać za to, że go depce jakiś przyrząd końsko-ludzki nieudolny, zamiast polotnej racicy łosia lub ostrożnej łapy zwierzęcia puszystego.

Podróżni milczeli z paru względów: pochłaniała obu walka z puszczą, wymagająca ciągłego naprężenia uwagi; niebezpiecznie też mleć językiem, gdy go co chwila można przyciąć na jakimś wyboju drogi. Coraz bardziej wygładzały się jednak przeszkody, wreszcie bryczka zaczęła sunąć mszystym szlakiem cicho i równo. Po gruntownym skołataniu ciała w ciągu ubiegłej godziny Edward poczuł dobroczynne uspokojenie; ogarnął go sen czujny zdrożonego jeźdźca, który bezwiednie już utrzymuje równowagę na siodle, lecz daje się zarazem kołysać wizjom niezupełnie realnym. Pamiętał, że jedzie ogromnym, bezkresnym lasem, lecz dokąd i po co? – zaczęło się to plątać po mózgu rozkosznie utrudzonym.

Nie dźwięk żaden, lecz zapach go ocucił: niespodziewana woń sosnowego dymu. Spojrzał na Moroza i ujrzał twarz jego drgającą satyrycznie w blaskach kagańca, który teraz był w ręku strzelca. Widocznie przezorny woźnica zabrał po cichu kaganiec z rąk drzemiącego towarzysza.

– A ot pan Olesza już lulkę kurzy (6) przy ogniu – odezwał się Moroz wesoło. – Nie sztuka jemu stawić się tu raniej; trzy wiorsty tylko od jego domu i lekkiej drogi.

Przez zwarty częstokół lasu nie widać jeszcze było ogniska, tylko powiew dymu dolatywał coraz wyraźniejszy, pociągający do miejsca, gdzie wśród niezmiernego pustkowia zapadł człowiek. Błyskała przez drzewa oświetlona półsfera, niby różowy namiot rozpięty na zaróżowionych też słupach sosen – i wkrótce odsłonił się obraz oczekiwany. Przy buchającym ognisku stał wysoki mężczyzna pięknego, myśliwskiego pozoru i pilnie wiercił oczyma ciemność, z której dochodził go turkot kałamaszki. W pobliżu Oleszy stała jego kałamaszka, rodzona siostra turowickiej.

Edward zeskoczył i podszedł do Oleszy:

– Jestem Kotowicz, sąsiad pański. Moroz, tu obecny, urządził nam tę leśną schadzkę – bardzo rad jestem.

Przerwał wylew uprzejmości, gdyż okazały myśliwy stał przed nim sztywno, nazwał się tylko nawzajem, uchylił kapelusza i milczał, przypatrując się poważnie młodszemu sąsiadowi.

Przystąpiono więc zaraz do łowieckiej treści wyprawy. Olesza zwrócił się do Moroza:

– Gdzie masz głuszce, Moroz? Wszak sam zasadzałeś?

– A won za toju hradkoj (7) na suchym: dwa – wskazał strzelec w jednym kierunku, potem w przeciwnym – na berezie (8) tam jeden pewny, drugi – Boh jaho wiedaje.

– To niech pan idzie na te dwa, bo i dostęp łatwiejszy; ja polezę w brzezinę – zakomenderował Olesza.

– I dobrze tak – zgodził się Moroz.

Kotowicz uznał, że należy się poddać w tym wypadku przeważającemu doświadczeniu sąsiada i strzelca. Czwarty towarzysz był to młody pachołek, wzięty przez Oleszę do lasu tylko do noszenia broni lub zwierzyny.

Myśliwi wyjęli strzelby z futerałów i złożyli je. Wypalili po parę papierosów na zapas, gdyż przy dochodzeniu do głuszca nie będzie już wolno palić. Rzadkie padały już słowa, wszystkie zmierzające do jednego celu, do którego i Kotowicz nabierał uszanowania i zapału.

– Głuszec w brzezinie po tej stronie brodu, czy po tamtej? – pytał Olesza Moroza.

– Po hetoj (9), po hetoj – i drugi, jeśli jest, tak po hetoj – dojdziesz pan lekko. Dobierz się pan do wysokiej osiny, potem na dub wielki, suchy, od duba do berezy, od berezy do czarnego brodu; tylko w jego pan nie leź, a ostawaj się wszystko po jednej stronie – poczujesz.

– Dobrze, dobrze, rozumiem.

Kotowicz winszował sobie, że pójdzie w las za Morozem, nie tylko za jego trasą hieroglificzną, którą jednak rozumiał Olesza, bywalec, widać, niepospolity.

Olesza oddalił się nieco od ognia, zadarł głowę i oglądał wierzchołki drzew, pośród których cień nocy może już mdlał w swym natężeniu – może się tylko tak zdawało? – Spojrzał na zegarek:

– Zaraz trzecia, pora już nam rozejść się.

Po czym wszyscy wyprostowali się, przejęci doniosłością chwili i, wobec rozpoczęcia misteriów podkradów, zaczęli mówić instynktownie ciszej. Moroz podrzucił chrustu do ognia.

– A to na co, kiedy odchodzimy? – zapytał Kotowicz.

– Koniom będzie weselej.

– I słusznie – potwierdził Olesza.

Kotowicz, widząc, że i pachołek wybiera się w las za swoim panem, furmanki zaś pozostają bez opieki przy ognisku, zapytał jeszcze:

– Nie boicie się tak ich zostawiać pośród lasu? Mógłby przecież ktoś ukraść?

– Da tut, panoczek, nichto i nie jeździć (10).

Olesza ukłonił się Kotowiczowi w milczeniu; oddał mu podobny ukłon Edward, znał bowiem niektóre myśliwskie przesądy i wiedział, że nie należy głośno życzyć powodzenia przed wyprawą. Czterej mężczyźni rozeszli się parami po puszczy, powoli i cicho, jak mary.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Kałamaszka – zniekształcone rosyjskie kołymaga – odkryty jednokonny pojazd czterokołowy bez resorów.

(2) Rosyjska niemetryczna miara długości równa 213,36 centymetra.

(3) (Biał.) po jakie licho ty tam wlazłeś? Żeby cię wilk zarżnął!

(4) (Biał.) mamy.

(5) (Biał.) tutaj, paniczu, jest niedobrze.

(6) (Ros.) fajkę (biał.) pali.

(7) „Hradka” (po polsku nazywana tam „grządką”) – pas gruntu suchego między błotnistymi łęgami.

(8) (Biał.) brzegu.

(9) (Biał.) tej.

(10) (Biał.) tutaj, paniczu, nikt nie jeździ.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.