Pan Olesza nie miał zwyczaju zmuszania nowych gości do oględzin wszystkich urządzeń wewnątrz i naokoło domu. I Kotowicz nie wyrywał się do tego po pracowitej nocy.
Dobrze mu było siedzieć w tej jadalni, gdzie ściany, meble i ozdoby powleczone były harmonijną, szacowną patyną, a przy stole, zastawionym obfitością wszelką, jakoby na dwanaście osób, znajdowali się ludzie uprzejmi, bo i panna, w teorii nieco kanciasta, w postaci swej była pięknie utoczona i gościnnie zajmowała się Edwardem. Po żywej dyskusji z Marcelką gawędził z ojcem trochę sennie, poddając się przyjemnemu odprężeniu nerwów.
– Czy to Ptycz widać za drzewami? – pytał, spoglądając przez okno.
– Tak jest, ta sama Ptycz, co u pana; tylko pan oddaliłeś się od niej, jadąc przez las, a tutaj ona znowu. Rzeka łuk zatacza, a pan jechałeś po cięciwie.
– Fatalna droga przez las! – przypomniał sobie Kotowicz.
– Może pan dojechać do gościńca; dalej to, ale droga lepsza. Kałamaszką powróci Moroz, a ja panu dam swoje konie.
– Najuprzejmiej dziękuję. Chcę wracać przez las, aby obejrzeć za dnia drzewo na uroczyskach Dzierczy i Ciecierniuków.
– W takim razie trzeba jechać w jednego konia, powozem nie przejedzie. A wiesz pan co? – dodał Olesza dobrodusznie – należy się nam trochę snu po głuszcach; połóż się pan u mnie spać, potem zjemy obiad, a już kiedy wola będzie, przed wieczorem pojedziesz pan i las zdążysz obejrzeć. Po sąsiedzku, panie Edwardzie!
– Niepodobieństwo… dziękuję serdecznie… czekam w Turowiczach na kupców, którzy mają tam przyjechać o południu…
Komponował, aby się wykręcić od spania tutaj, bez swych przyborów gotowalnianych, bez zmiany ubrania, jak parobek.
– Nie, panie sąsiedzie – dodał, siląc się na ton przyjacielski – proszę łaskawie posłać po Moroza, aby zaprzągł i zajechał. Dzisiaj tylko tak… wstąpiłem do państwa z okazji polowania. Przyjadę wkrótce z wizytą regularną.
– Trzymam za słowo. Bo pan zapewne przyjechałeś do Turowicz, aby gospodarzyć?
– Ani mi się śni! – zaprotestował Edward żywiej, niż wypadało. – Nie znam się na tym. Przyjechałem dla sprzedaży części puszczy, może i całych Turowicz, gdyby się znalazł dobry kupiec.
– Czy tak?
Olesza znów zesztywniał, jak przy pierwszym spotkaniu. Nie badał dalej. Zaległo niezręczne milczenie, bo i Marcelce nie chciało się już wszczynać nowego tematu z gościem, który zaraz miał wyjechać stąd, a wkrótce z okolicy. Kotowicz powstał, udając zaciekawienie do jakiegoś obrazu wiszącego na ścianie, gdy przez drzwi otwarte do drugiego pokoju zobaczył uchodzącą szybko białą postać dziewczyny z ciemnym warkoczem. Objął ją rzutem oka, z zupełnym zadowoleniem, ocenił, że jest bardzo kształtna i sprawna w ruchach. Więc mu przez głowę przemknęło, że ojciec Olesza ładną sobie dobrał służącą – już i głos jej z drugiego pokoju był obiecujący.
Ale Olesza zawołał:
– Reniu! Czemuż tam biegasz i nie przychodzisz na kawę? Mamy gościa.
Więc z drzwi, za którymi zniknęła, musiała teraz wykonać wejście uroczyste panna Regina Oleszanka, mocno zapłoniona, w śnieżnej sukience. Zapewne przed chwilą się przebrała ze swych szatek gospodarskich, bo wiało od niej zapachem świeżej wody, a silna, choć drobna rączka, którą podała Kotowiczowi, była czerwona i zimna.
Uśmiechnęli się wszyscy do niej, każdy inaczej: ojciec po ojcowsku, siostra pobłażliwie, Kotowicz z podziwem. Ale wszyscy musieli się uśmiechnąć, jak do bukietu, który wnoszą do pokoju. Bukiet był z jednej ciemnej róży, na biało-spowitej łodydze.
Edward szukał co by powiedzieć.
– Czy pani się także wychowywała w Moskwie?
– Nie; ja tu gospodarzę z papą – od wieków.
Miała zapewne lat osiemnaście – może mniej, sądząc po niedotkniętych przez namiętność oczach i ustach. Głos jej był nie ten słyszany z drugiego pokoju – dużo piękniejszy. Kotowicz uczuł potrzebę jakiejś radosnej manifestacji. Przemknął mu przez głowę wiersz Słowackiego: „Stanąłem przed nią – i spuściłem oczy”.
Ale, że byłoby niewłaściwością coś podobnego powiedzieć temu ślicznemu, nieznanemu dziewczęciu, podchwycił tylko po namyśle ostatnie słowa Reni z nieproporcjonalnym zadowoleniem:
– Więc mówi pani: od wieków? To wyborne!
– A pan co myśli! Że ja dziecko? Mam lat osiemnaście.
– Reniu! – oburknęła ją starsza o cztery lata siostra. – Któż cię pyta o legitymację?
– Bo pan tak jakoś do mnie z góry…
Urwała i, spostrzegła strzelbę Kotowicza stojącą w kącie, skoczyła do niej posuwiście, wzięła w ręce, przyłożyła do ramienia.
– Składna i lekka, lżejsza niż nasze.
Obejrzała ją dokładnie i technicznie. Potem orzekła poważnie, patrząc na Edwarda dobrymi oczyma:
– Panu podobno nie udało się z głuszcem? Ale to dlatego, że pan nie ma białej muszki na lufach. Papa zakłada białą muszkę, kiedy idzie na głuszce.
– Sądzi pani, że dlatego chybiłem? – pytał Kotowicz, ujęty przez uprzejmość dziewczęcia.
– Naturalnie, bo białą muszkę łatwiej zobaczyć w ciemności, a po lufie mierzyć na pamięć bardzo niepewnie – odrzekła Renia, biorąc zupełnie na serio wątpliwość Kotowicza.
Jemu zaś cisnęła się do ust inna uwaga: „Ach, ty biała muszko z czarnym łebkiem!”.
Wtem w drzwiach pokoju ukazała się służąca:
– Kałamaszka podjechawszy.
Dosyć ładna dziewczyna wydała się Kotowiczowi nieznośną – i głos miała śmieszny. Po uprzednich wymówkach nie pozostawało nic, jak tylko pożegnać się i wyjechać. Uczynił to Kotowicz; odprowadziła go rodzina Oleszów aż na próg i patrzyła jak niknął na drodze. On też się odwrócił parę razy, z wesołymi ukłonami. Przy ostatnim zdało mu się, że dostrzegł biały rękaw Reni wzniesiony wysoko, dający znak „do widzenia”.
Ale pan Olesza, zanim spać się położył, miał do starszej córki przemowę.
– Dałabyś już spokój, Marcelko, z tą Moskwą, z tą kulturą wschodnią! Kotowicz jeszcze Bóg wie co o nas pomyśli.
– Czy ojcu tak chodzi o zdanie tego pana?
– Chodzi mi o naszą opinię. Kotowicz ma wielu znajomych, może opowiedzieć, że tu, w Kureniczach, mieszkają nie Oleszowie, stara polska szlachta, ale jacyś… wschodni ludzie. No, zdrzemnę się trochę. Póki jesteście w domu, musicie już uszanować starą modę.
Poszedł do swego pokoju, a siostry pozostały w jadalni.
– Ach, doprawdy, wytrzymać tu trudno! – wybuchła Marcelka, szarpiąc serwetę. – Pojadę chyba do ciotki, do Moskwy – ucieknę!
Głaskała ją Renia, przykładając czarną główkę do płowej czuprynki siostry:
– Ojciec taki zły, kiedy nie wyspany…
– Niechby sobie był zły, ale on nie toleruje obok siebie cudzej indywidualności!
Renia po krótkim namyśle przetłumaczyła zdanie siostry na polski język:
– A może ten twój… Dymitr Arkadjewicz… przeszedł na katolicyzm?
– Gdzież tam! Dziecko jesteś! On tak samo dba o swoje tradycje, jak ojciec o swoje. Ale to przecież nie nacjonalista rosyjski, wielu ma przyjaciół Polaków; jak brat żyje z Ksawerym Szafrańcem… służy w gwardii, gdzie sama wysoka szlachta…
Renia słuchała tych pochwał przez uprzejmość dla siostry – niech się Marcelka wygada na pociechę.
– On na Wielkanoc zostanie rotmistrzem, a potem może i służbę porzuci, ale pójdzie w „odstawkę” z mundurem. On tak dobrze nosi mundur. Widziałaś go przecież raz w Mińsku?
– Widziałam – zgrabny.
– To nie dosyć: zgrabny. Wygląda na bohatera! Nawet trochę podobny do księcia Józefa Poniatowskiego. Nie uważałaś, Reniu?
– Nadzwyczaj waleczny; dostał żołnierski Krzyż św. Jerzego za Cuszimę.
– Za Cuszimę? Przecież tam nikt się nie odznaczył, oprócz Japończyków.
– To może pomieszałam? – Za Mukden. – Ty go nie lubisz, Reniu?
– Owszem… to jest: nie znam go. Muszę ci wierzyć, Marcelko.
Marcela nie znajdowała sprzymierzeńca dla swych zapałów nawet w siostrze, serdecznej przyjaciółce, nawet w ciotce, która choć mieszkała w Moskwie dla interesów, trzymała się tam z polskim towarzystwem. Jednak mówiono, że Marcelka zaręczyła się potajemnie z oficerem.
Renia zmieniła obcesowo rozmowę:
– A ten, który tu dziś był, jak ci się podoba, Marcelko?
– Zarozumialec! Rozmawia z kobietami, jak z dziećmi albo niewolnicami.
– Bo nas nie zna – objaśniła Renia bez wahania.
– Nas nie zna, ale kobiety w ogóle… No, już ja coś o nim słyszałam.
– Co? No co, Marcelko?
– Kocha się w jakiejś mężatce.
– Doprawdy?! Ach te mężatki! – Skąd wiesz?
– Ma służącego przy sobie; służący gadał z Abramkiem, a Abramek z naszą Józią.
– Gdzie ona jest, ta… pani? Za granicą?
– Nie dopytywałam się; mało mnie to obchodzi.
Renia zamyśliła się głęboko, po czym rzekła:
– Więc to jest taki „Don Żuan”, jak się to czyta?…
– Nie ma po temu warunków – odrzekła Marcelka z wyższością uświadomienia.
– I może się poprawić – dodała Renia, idąc za swoją myślą.
– Naprzód musiałby się poprawić fizycznie – ciągnęła Marcelka. – Chudy jest, zmęczony, znudzony…
– To pewno wina tej małpy! – zawołała Renia porywczo. Starsza zaś siostra wybuchnęła śmiechem:
– Skądże ty możesz wiedzieć, jaka ona jest?! Może właśnie jego wina, że nastaje na nią, a ona nie chce, jest wierna mężowi… Może wreszcie trudności rozwodowe? – dodała przez wzgląd na naiwność Reni.
– A ja jestem pewna – mówiła Renia zapalczywie – że to zła baba. Ja już takie widziałam.
– Gdzież to na przykład?
– A na przykład żona ogrodnika, Wasilisa – do wszystkich się śmieje, ze wszystkimi gada po kątach, a ogrodnik chudy, smutny, jak pan Kotowicz.
– To mąż. A pan Kotowicz przecież nieżonaty.
– Wszystko jedno. Tak wygląda ten, co chce większego kochania.
– Może masz rację, Reniu – westchnęła Marcelka, stosując to do siebie.
Ale nie miała tej pociechy, że schudła z zawodów miłosnych: owszem przybrała trochę tuszy w ostatnich czasach, wbrew teorii, a dbała bardzo o swą piękną figurę.
Wtem Renia znalazła w gąszczu swych pomysłów projekt niespodziewany:
– Wiesz co, Marcelko? Pan Kotowicz byłby doskonałym mężem dla ciebie: ty trochę pełna, on chudy – mielibyście dzieci w samą miarę!
– Co ty pleciesz, Reniu!
– No, bo dzieci są zawsze podobne trochę do ojca, trochę do matki.
– Ależ nie wychodzi się za mąż tylko dla dzieci! Przecież życie całe we dwoje… Et, komik z ciebie, Reniu! – roześmiała się i ucałowała siostrę.
Nie zgadła jednak, że Renia doszła do tego pomysłu, tłumiąc swoją gwałtowną zachciankę, że ofiarowała siostrze to, co miała najdroższego w tym poranku – Edwarda Kotowicza.
Bo ten wytworny, grzeczny, chudy (właśnie chudy! – wychudzony przez złą kobietę) sąsiad zajął ją nadzwyczajnie. Nie wiedziała od razu, co ma począć z nim i dla niego? Najpierw go trochę podpasie, potem zabawi, pójdzie z nim na polowanie, potem… zatrzyma go koniecznie przy sobie. Ale Marcelka musi przecież pierwsza wyjść za mąż – i nie za Moskala! Więc z popędu szlachetnego serca Renia już swatała Marcelkę z Kotowiczem. Dowiedziała się jednak od siostry, że:
– Najpierw Kotowicz wcale mi się nie podoba, potem – wiesz przecież, że myślę o kimś innym, a nareszcie – czy ty myślisz, że on by się z jedną z nas ożenił? Bogaty, zna świat szeroki, tutejszych stron nie lubi.
– Co ty mówisz! Naprawdę? Nawet wiosny u nas? I lata? I polowań?!
– Tak mi się wydało z paru szczegółów rozmowy. A jeszcze zapominam! Przecież sam powiedział, że przyjechał tu, aby sprzedać Turowicze.
Renia załamała ręce. Plan tak piękny, wystrzelony z wyobraźni z całą tęczą barw i ponęt, miałby się rozsypać w nicość?
cdn.
Józef Weyssenhoff
Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.