Puszcza. Rozdział dziewiąty

Niecierpliwy zamiar Kotowicza pozbycia się jednym zamachem długów i Turowicz ulegał stopniowym ograniczeniom. Wszelkie gwałtowne porywy były bezwładne w tym kraju, gdzie na przykład poczta dochodziła tylko dwa razy na tydzień do miasteczka, odległego o wiorst piętnaście, a kolej żelazna była odległa o pięćdziesiąt. Wymiana korespondencji choćby z Warszawą, Wilnem lub Kijowem zabierała tydzień, a sprowadzenie czegoś cięższego z tych miast do Turowicz trwało czas nieograniczony. Tak samo trudno było ściągnąć tutaj człowieka z miasta, adwokata, kupca lub technika, bo każdy, dowiedziawszy się o marszrucie, odkładał wyprawę z dnia na dzień tak, jak się zwleka z chirurgiczną operacją: poczekajmy, może się bez niej obejdzie.

Jedyny doraźny środek, popierany przez Juchniewicza, okazał się też niemożliwym. Generał Smirnow ofiarował za całe Turowicze pół miliona rubli, co, po odliczeniu długu bankowego, dałoby Kotowiczowi gotówką sumę wystarczającą zaledwie na zapłatę ćwierci długów. Edward nie godził się zasadniczo na sprzedaż Turowicz generałowi, chciał jednak poznać jego ofertę, aby z niej wziąć miarę ceny możliwej do osiągnięcia. Oferta była śmiesznie mała, jakby na żarty uczyniona, chociaż Juchniewicz był zdania, że nie wiadomo, czy kto dałby więcej, i przypominał, że Turowicze ocenione zostały w działach familijnych przed kilkudziesięciu laty na sto pięćdziesiąt tysięcy rubli. Ale już i Kotowicz znał się dostatecznie na cenach obecnych ziemi i lasu, aby wyrachować, że Turowicze warte są bez porównania więcej, tylko bardzo trudno je spieniężyć od razu. Rozpisał więc listy do kupców leśnych w Berlinie i Bydgoszczy, obliczył w przybliżeniu, co i ile najłatwiej sprzedać – i czekał.

Odosobnienie od świata znosił już trochę łatwiej; daleki był od ponęt, ale daleki i od ogniska trwającej gorączki, która mu się dotkliwie dała we znaki. Czuł się zdrowszym, lepiej sypiał i nie był tak wrażliwy na niewygody, na ciszę, na brak towarzystwa, jak w pierwszym tygodniu po przyjeździe. Doszedł nawet do wniosków zadziwiających w dziedzinie praktycznej, jak np. że na dzikiej wsi lepiej chodzić w długich butach, niż w trzewikach; w dziedzinie zaś psychologicznej, że lepiej nic nie wiedzieć o Teo, niż być informowanym o fluktuacjach jej łaski i niełaski. A przecież marzenie jego o kobiecie miało zawsze formę tej nielitościwej czarodziejki.

Od sześciu tygodni, jak tu siedział, nie odebrał od niej listu, a jeden tylko list od Werdy. Kamil donosił z Wiednia, że trafił na „wielką partię” w Warszawie, że mu się z niej trochę złota okroiło, więc pojechał do Wiednia, do swego poczciwego krawca. Że wybiera się do Paryża, gdzie pani Teo znajduje się, ale podobno très peu mondaine (1), jakby w żałobie, łatwo się domyśleć, po kim. Kończył wyrazami najczulszej przyjaźni i otuchy.

Ten list raczej rozdrażnił, niż uspokoił Kotowicza. W świeżym powietrzu tutejszym przemyły mu się oczy; jakoś inaczej, jaśniej i krytyczniej patrzył na przykład na Kamila. I Teo, choć tylko charakteryzowana w cudzym liście, wydała mu się nieszczerą, nie tylko nieobliczalną z dnia na dzień – jak o tym wiedział już dawno – ale nieszczerą w słowach i przybieranych pozorach, na przykład w tej „żałobie”.

– Niech go diabli z jego informacjami i całą misją! – wyładował Edward swą niechęć do Kamila.

I usiadł przy otwartym oknie, w miejscu już zwyczajnym, którego jeszcze nie nazywał ulubionym, ale chętnie do niego powracał. Była stąd luka widoku na Ptycz i na ciągnące się za nią mokre łąki. Maj poubierał już drzewa, a łąkę przetkał bogato złocistym kaczeńcem. Cisza była zupełna, stalowa rzeka leżała bez ruchu na jaskrawej płaszczyźnie, jak szabla na zielono-złotej makacie. Pogodne lecz blade niebo majaczyło mgiełkami, zawiązującymi się tu i ówdzie w obłoki. Brzęczało może parę pszczół w pobliżu, może tylko cisza dzwoniła w uszach.

Edward pił przez dobry kwadrans powietrze, nasycone ruchem kosmicznym wzrostu nowej wiosny; pił i leczył chciwie płuca, naddarte nerwowym kaszlem, duszę rozkołotaną nadużyciem niebezpiecznych wrażeń.

Niegłośna rozmowa wynikła w pobliżu i doszła do uszu Edwarda, nabierając wartości zgiełku; w porze porannej głos ludzki między tym oknem a Ptyczą był niezwykły, toteż Kotowicz pomyślał, że coś się stało. Przysłuchał się – rozmawiało dwoje włościan białoruskich – ale nie dosłyszał treści. Po chwili zobaczył Halimona, rybaka, zdążającego do swojej sieci, rozpiętej na kołkach przy rzece.

– A co tam, Halimon?

– A to, panoczek, Chima przyszła.

Kotowicz słyszał już raz to imię oryginalne i szukał w pamięci, z jakiego powodu? – Rybak mu przypomniał:

– Co od niej Łauren w proczki paszou (2). Szukała ona jego cały miesiąc i nie znalazłszy, powróciła. Biedna ona.

Halimon przeszedł, zabrał swą sieć i zniknął. Wieś uciszyła się znowu aż do dzwonków w uszach. A po chwili zobaczył Kotowicz bosą dziewczynę w szarej płótniance, sunącą jak cień ku rzece. Nie patrzyła na dwór, nie dostrzegła też dziedzica w oknie; stanęła nad rzeką, wpatrzona w nią, jak posąg płaczki nad mijającym bez wesela życiem. Była to bez wątpienia Chima. Edwarda wzruszyło pewne pokrewieństwo losowe z tą dziewczyną – zapisał na kartce, że ma wypytać o Chimę i dać jej coś na pociechę. Nad to poruszenie fal ciszy przez powrót Chimy nic się nie stało głośniejszego tego dnia w Turowiczach.

Za to w trzy dni później rozchwiała się doszczętnie cisza sumienia, osnuwająca już poniekąd Edwarda. Przyszły dwa listy, od Kamila i od Teo.

Jej list, pisany po francusku, był taki:

„Kochany przyjacielu!

Niech się pan przyzna, że oczekiwał listu ode mnie, bo wam, mężczyznom, zawsze się zdaje, że się wam od nas coś należy. – Jak pan wie, jestem odmiennego zdania. Więc że dzisiaj piszę, to fakt nadzwyczajny, to odstępstwo od zasad, to gwałt zadany mej miłości własnej. Mówił mi pański przyjaciel Kamil, że pan ma do mnie jakąś urazę (?) – nie zapytałam nawet jaką, tak mi się to dochodzenie wydało komicznym. Ale opowiedział mi także pan Kamil, że pan źle wygląda i że nieszczęśliwy? – To mnie szczerze boli i dlatego piszę. Bo ja także nie czuję obecnie radości życia, więc może zetknięcie się naszych niedoli przyniesie ulgę obojgu? – Po co jednak te wszystkie usprawiedliwienia? – Piszę do pana, bo taka moja wola.

Tułam się po Paryżu – nieznośnym. Wszystko, co kochałam w tym mieście jedynym: wytworność bez pedanterii, bogactwo bez dorobkiewiczostwa, dzielność bez fanfaronady – wszystko mi się dzisiaj wydaje tylko kłamliwym afiszem, obiecującym nieziszczalne widowisko. Śni mi się w Paryżu jakaś ogromna kąpiel w samotności, bez domów, ulic, ludzi, bez grobowego okrzyku: „La Presse!”. Rzeka płynąca przez dziewicze lasy, niebezpieczna łódka kierowana przez dzikich satyrów, a w łódce może nas dwoje?

Podobno pan mieszka w takim pejzażu? Dosyć chyba powiedziałam, jak na moją dumę i na pańską domyślność? – Dodam jednak, że poszukujemy z Tomem miejsca wycieczki na lato, innego, niż umożliwione przez Żydów kurorty. Nie wątpię ani na chwilę, że pana ta wiadomość zelektryzuje, ale posądzam go o meskinerię (3): odpowie pan, że pierwotność warunków, brak zabaw i liczniejszego towarzystwa onieśmielają do zaproszenia na taką wieś mnie, kobiety rozbałamuconej przez zbytek. Może jednak zdobędzie się pan na dowcip i zgadnie, że ja właśnie szukam takiej bezludnej przestrzeni, gdzie mogłabym kąpać się naga w słońcu i w ciepłym deszczu…

Czy powiedziałam za dużo? Nie pal pan jednak tego listu, opraw go w ramki…

A teraz pozwalam panu całować… to, co jest między nami – przestrzeń”.

List był nie podpisany, ale jakiż jej! Jak przenikał powiewem jej odurzających perfum! Był zresztą poparty przez list Kamila z tej samej daty, który kontrasygnował usposobienie i zamiary pani Teo w stylu konkretniejszym, rzec można: handlowym. Jednak o dalszej zaliczce na poczet dokonanych przeobrażeń w umyśle Teo nie było mowy w liście… miał bowiem zasadę nie zostawiania na piśmie żadnych śladów swych operacji finansowych; obiecywał się tylko także na lato do Turowicz, zapewniając, że w niczym nie będzie przeszkadzał.

Niespodzianka tych nowin podziałała osobliwie na Edwarda; tak zwane „szczęście” przybywało mu burzliwym wichrem na organizującą się już znośną niedolę, rwało sieci projektów, pociągało go znowu w przyszłość zawrotnym pędem z pominięciem twardych stopni, po których drapał się od pewnego czasu do wyzwolenia.

Zbadać wartość majątku – sprzedać – zapłacić – to były stopnie obowiązujące, według sumienia. Kotowicz stał dopiero na pierwszym, gdy mu zaproponowano podróż aeroplanem w obłoki, albo w przepaść. – Teo w Turowiczach! To nie zwykła wizyta, zabierająca trochę czasu, ale zupełny przewrót nastroju i zamiarów. Przyjazd jej tutaj znaczy… przyzwolenie? Nie można tego zrozumieć inaczej; tysiąc innych miejsc znalazłaby na odpoczynek od zgiełku światowego – czyż nie mówi wyraźnie w liście o tęsknocie do tej, nie do innej sielanki? Mówi wprawdzie zawile, ponętnie i odpornie – taka już była zawsze. Co wynikłoby z jej pobytu w Turowiczach? Rzeczy nieobliczalne, jednak w żadnym razie nie pozbawione rozkoszy. Na pewno zaś wynikłoby jedno: przerwa w zabiegach materialnych, a może ich zniweczenie? Nawet wypadnie sporo wydać na przyjęcie takich gości: Teo, nie mającej wyobrażenia o cenie rzeczy i zachcianek – no i męża, i Kamila. Gdyby przynajmniej sama przyjechała.

Po nocy, w której Teo majaczyła mu jako obłaskawiona, dostępna, zdziecinniała prawie w grach sielskich, przyszły na Edwarda inne szeregi namysłów w świetle majowego poranka. Czy warto nawiązywać tę potarganą nić, która go łączy z Teo, a przez nią z systemem życia już obrzydłym, z poszukiwaniem w zgiełku i niepokoju zawodnej rozkoszy? Przypuśćmy, że uda się to lato z nią w puszczy, a potem co? Biarritz, znowu Riwiera, Paryż? Gdzież na to środki? A gdyby się znalazły, gdzież do tego przekonanie i zapał? Nie mógł się też spodziewać, że Teo zmieni swą naturę doszczętnie i stanie się odtąd miłą, kochaną i równą towarzyszką życia.

Gdzie jest źródło wszystkich moich udręczeń i zawikłań? – spytał się Kotowicz i odpowiadał matematycznie: w krańcowym przeciwieństwie naszych pojęć o szczęściu. Ona chce zawsze czegoś poza obrębem możliwości dzisiejszej. Czy to dążenie wzwyż, czy tylko gdzie indziej? Miotają nią tak zwane „aspiracje”, dla których ma kult najwyższy – ale jaka jest ich treść właściwa? Być ubóstwianą nie jako dobra kochanka, lecz jako najponętniejsze z nieszczęść. Ale znowu tajemniczość jej słów i porywów, piękność jej, taka jedyna, oczy pełne duszy niby uwięzionej i rwącej się do wyzwolenia, pozwalają przypuszczać, że ta kobieta może nareszcie odnajdzie siebie w jakimś wielkim uczuciu dla mężczyzny? Ejże? Teo miałaby kochać kogoś oprócz samej siebie?

„Tak i pędź ty ją do czorta!” – namawiały po grubiańsku białoruskie rozłogi.

Bo Kotowicz nie porzucił jednak rozpoczętych zajęć i dzisiaj od rana taksował drzewo w lesie, potem zaś, powracając do domu, zatrzymał się przy roli, gdzie zasiewano owies, tuż za ogrodem.

Siew odbywał się sposobem starożytnym, rzutem ręcznym. Na różowo-szarej, pulchnej roli, bosy siewca postępował rytmicznie, błogosławiąc pole co chwila błyskającą mgiełką złocistego ziarna. Wyglądał na kapłana prastarej jakiejś, lecz jeszcze żywej religii. Gdy zbliżył się do krańca uprawnej roli, Kotowicz rzekł poważnie, według obyczaju:

– Dopomóż Boże!

– Pomahaj Boh i tabie, panoczek! (4) Wszak panu siejem.

Rzewność ujęła Edwarda za serce. Po raz pierwszy uczuł wdzięk posiadania ziemi; zacna jej woń pachniała mu pochlebnie; schylił się i wziął w garść szarej próchnicy, trochę udając, że bada jej gatunek, ale właściwie chciał tylko uścisnąć ją w dłoni.

Rozsypywał grudkę powoli, dumając. Ani się spostrzegł, że za wyrostkiem kredensowym zdąża ku niemu Antoni Olesza, przyłapując go na gorącym uczynku gospodarowania.

Powitali się ukłonami z oddalenia. Kotowicz wycierał chustką rękę, aby ją podać sąsiadowi. Ale Olesza wołał:

– Uszanowanie panu i szlachetnie utrudzonej jego prawicy! Widzę, że pan jednak troszczy się o gospodarkę? No i pięknie.

– Niedługo tego będzie – odrzekł Edward niby lekko, lecz z odcieniem smutku.

– Pozwól pan wyrazić zdanie dawnemu przyjacielowi swej rodziny. Nie puszczaj pan tylko ziemi z rąk. Kochać ją, czy nie kochać? – to inna sprawa. Ale śpieszyć się ze sprzedażą – niepraktycznie. Nie ma jeszcze kupców na ziemię u nas, choć siłą warunków ogólnych cena jej rośnie szybko. Tutaj tylko zorganizuj fabrykę leśną, wyciągniesz pan w ciągu paru lat więcej z części lasu, niżbyś wziął dzisiaj za całość majątku. Obacz pan, ilu sąsiadów, którzy lat temu dwadzieścia mieli zaledwie średnią sytuację, dorobiło się milionów, zachowując ziemię i rąbiąc las umiejętnie.

– Tak… ale jeżeli komuś zbyt wielkie sumy potrzebne zaraz, trudno – oponował Kotowicz łagodnie, przeczuwając przyjazne zamiary Oleszy.

Starszy sąsiad umilkł, bo nie chciał ściągnąć na siebie podejrzenia, że ma jakieś w tym osobiste widoki.

– Jak zdrowie panny Marceli i panny Reginy? – przerwał milczenie Kotowicz.

– Dziękuję, dobrze – skrócił swą odpowiedź Olesza, zapewne z tych samych względów, co poprzednio.

Nie był błyskotliwy w rozmowie jednak rad widziany wszędzie, gdzie się ukazał, jako człowiek niezawodny w przyjaźni, w sumienności i w radzie. Kotowiczowi uśmierzał Olesza nerwy, zadowalał oczy estetyczną prostotą, działał na niego, jak ta ziemia siewna, dzisiaj pojęta – godził z dostojeństwem, a nawet wdziękiem zawodu ziemiańskiego na zapadłym Polesiu.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) (Fr.) tu: już niezbyt światowa kobieta.

(2) (Biał.) precz sobie poszedł; porzucił.

(3) Dawniej: płytkość uczuć; ubóstwo duchowe.

(4) (Biał.) Boże dopomóż i tobie, paniczu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.