Puszcza. Rozdział dziesiąty

Ciepła pora wybuchła tego roku i nagle przeistoczyła krainę w królestwo roślinne, w którym ludzie i zwierzęta przepadali jak rzadkie owady, a domy i wioski, jak ukryte ich gniazda. Rybak na Ptyczy widział jeszcze z jednego miejsca dwór turowicki, odsłonięty w rozwarciu wybujałej dąbrowy, ale od pocztowego traktu siedziba, ogarnięta przez ogród, miała wygląd zielonego kurhanu, i tylko wprawne oko krajowca rozróżniało ją od tych pagórków, porosłych już lasem, wielkich ziemnych pieców, rozsianych po okolicy, pozostałych po odwiecznych wyrobach smoły. Kto się jednak zbliżył do dworu, zobaczył, że starożytna osada jest natury innej, przyjemnie mieszkalnej, zaciśnięta nieprzebranymi bukietami kwitnących bzów i jaśminów, górująca nad nimi zdrowym jeszcze dachem, a tylko drzewa stare jak dom, dęby jeszcze starsze, obstąpiły ją tłumem ochronnym od wichrów i od oczu wędrownych ludzi zbyt ciekawych.

Okna, otwarte od wschodu do zachodu słońca, wpuszczały teraz do wnętrza domu powietrze, tak przesycone zapachami wiosny, że mieszkańcy oddychali bzami, pili bez lotny przy jedzeniu, lżejszy o południu, wieczorami zaś tęższy, pomieszany z wyziewami wód leśnych, łąk zarzecznych, narosłych młodą trawą, kadzielnic zewsząd rozkołysanych kwiecia, listowia i igliwia.

Powietrze to było dobroczynne; czerpał je Kotowicz w płuca dużo śmielej, niż atmosferę zaprawną piżmem i tytoniem; rzadko już kaszlał i mniej palił papierosów. Czuł popęd do ruchu i fizycznego utrudzenia, a gdy go zażył przez dzień, zasypiał wcześnie i budził się rano raźniejszy, niż kiedykolwiek. Dochodził do przekonania, że pobyt na wsi ma, oprócz innych, jeszcze jeden dobry skutek – kuracyjny.

„A zatem – powracał do swej niedostępnej myśli – i Teo, pobywszy tutaj, może by się przeistoczyła w kobietę pogodną, szczęśliwą i uszczęśliwiającą?”

Ale nie mieściło mu się to łatwo w wyobraźni: ona tutaj! Gdzie by mieszkała? W pokoju z czeczotkowymi meblami, z zielonym parawanem?! Gdzie kąpiel i gotowalnia? Gdzie pomieszczenie dla jej panny służącej, Francuzki? Mąż i Kamil musieliby się zadowolić gościnnymi pokojami, jakie są, ale ona? Ona, gdy się nawet wprowadza do Palace-hotelu, przewraca go do góry nogami dla swych indywidualnych wymagań i wstrętów.

„Czy ona tu rzeczywiście przyjedzie?” – namyślał się Edward, a miał zasadę do powątpiewania, bo odpisał na list z kilkudniową zwłoką, co razem z niedołęstwem miejscowej poczty przeciągnęło porozumienie z Teo pewno do dwu tygodni. Odpisał grzecznie, może i dosyć serdecznie, bo nie wspomniał wcale o swych udrękach – ale przesadził umyślnie prostotę i niewygody w Turowiczach. – „Sypiamy tu na sianie – pisał – jadamy tylko to, co się złowi w Ptyczy, albo upoluje w puszczy; jeżeli pani była kiedyś w bretońskiej chacie, to sobie wyobrazi moje najlepsze pokoje itd.”. Rozpisał się wprawdzie o pięknościach lasu i o dziwnym nastroju polowania na głuszce, a Kamil, który tu był, mógł zmodyfikować umiejętnie opisy nędzy turowieckiej. Ale opieszałość odpowiedzi mogła zniechęcić Teo? Ona się w przeciągu dnia zmienia z anioła w diabła, cóż dopiero dwa tygodnie!

Trzeba było przewidzieć wszystko na wypadek przyjazdu. Spodziewanie to rozmarzające nie uśpiło jednak rozbudzonej uprzednio energii Kotowicza. Owszem, postanowił przed tym wypadkiem zdwoić swą działalność, aby tym więcej mieć czasu dla Teo, gdy przyjedzie. Do ciężkich i nudnych starań o sprzedaż lasu przybyły inne, znacznie zabawniejsze. Meble czeczotkowe trzeba odświeżyć, na gwałt zbudować łazienkę w domu, przy rzece zaś altanę z debarkaderem (1), z którego wygodnie schodziłoby się do pięknej łodzi. Wyobrażał sobie z lubością, jak podawać będzie rękę Teo, zstępującej do łodzi, po czym łódka pomknie, płosząc na wodzie łabędzie – które także kupić wypadnie. Tylko, że popłynęłyby zapewne po Ptyczy daleko, a tam by je ktoś ustrzelił. Obejdzie się więc bez łabędzi.

W ogóle Kotowicz odsuwał od siebie pomysły zbyt wybujałe w kierunku przepychu, a pocieszał się rozumowaniem, że nie należy wprowadzać tu szczegółów pałacowych, które by tylko podkreśliły resztę prostacką i zatęchłą. Ale przecież potrzebne: wygodna sypialnia, kąpiel, choć jeden dobry powóz, łódka, konie do zaprzęgu i pod wierzch. Gdy obliczył koszt tego wszystkiego, doszedł do cyfry kilku tysięcy rubli, których nie posiadał. Trzeba je zaraz zdobyć, kupić rzeczy niezbędne, a wydatek nie będzie wyrzucony za okno, bo przecież wszystko to zostanie nadal w domu. Tak paktując chytrze ze zdrowym rozsądkiem, postanowił pewnego dnia wyjechać do Mińska. Potrzebne to dla interesów, dla zakupów, dla przyśpieszenia wszelkich robót, które przez korespondencje i przez posłów odwlekają się do nieskończoności.

Nie była to lekka wyprawa: jazda kilkadziesiąt wiorst końmi do stacji kolei, następnie koleją w przeciwnym kierunku do Homla, oczekiwanie tam przez kilka godzin pociągu do Mińska. Podróż z Turowicz do gubernialnego miasta zabierała prawie całą dobę. Jednak Edward, wypoczęty fizycznie, wybierał się w drogę ochoczo i znosił z humorem zachodniego turysty etnograficzne osobliwości podróży.

Póki jechał, z przeprzęgiem koni, krajem nieskończenie lesistym i rozkwitłym, było mu dobrze w landarze brudnej, ale kołyszącej dosyć łaskawie, aż do zachodu słońca. Ale ze światłością dnia nikła przyjemność podróży, rozpoczęła się walka z niepewnością. Powóz zabrnął w kraj bagnisty, po którym droga wiła się czarnym wężem przez mokradła i pustkowia. Kilka już mostów ominął woźnica, przejeżdżając obok nich w bród przez grząskie ruczaje; świeże ślady uprzednich przejazdów tym samym szlakiem świadczyły, że omijanie mostów nie było przypadkiem, lecz ustalonym zwyczajem. Ale przy wjeździe do jakiegoś znów lasu woźnica, dotychczas wzbudzający zaufanie przez swój spokój, odezwał się frasobliwie:

– Tylko nam przez jeden tu mostek przejechać – będzie dobrze.

„Ładna perspektywa!” – pomyślał Kotowicz i wkrótce przy dogasającym świetle dziennym ujrzał taki krajobraz: w poprzek drogi leśnej płynęła rzeczka, rozlewając się na drodze w małe jeziorko. Do tego jeziorka wpadała czarna grobla i wychodziła z niego o kilkadziesiąt kroków dalej, ale na przerwie ginęła zupełnie pod wodą –. tylko pośrodku przypuszczalnego kierunku drogi pływał na drodze most, jak tratwa; zdawało się nawet, że kołysze się z lekka na fali.

Cztery konie, idące w poręcz, stanęły przed wodą chrapiąc. Kotowicz pomyślał o wyskoczeniu z powozu i przejściu pieszo – ale jakże tu przebrnąć i kto wie, jak głęboko? Więc tylko oburącz chwycił za brzegi budy powozowej, a woźnica, przeżegnawszy się, zaciął konie. Skoczyły w wodę, orczykowe przyciśnięte do dyszlowych, i landara brnęła coraz głębiej, celując w most, pływający na środku rozlewu. Wśród ogłuszającego plusku i tupotu zadudnił grzmot drewniany – dosięgnięto mostu. Chlust znowu, jeszcze trochę głębiej, aż się wody nabrało do wasągu (2) – Kotowicz zadarł nogi do góry – wreszcie konie i ludzie odsapnęli na lądzie stałym.

– Tak teraz już, panoczek, bajki! – rzekł wesoło woźnica. – Dojedziemy!

– Cóż się tutaj stało? – pytał Kotowicz, oglądając się na piekielną przeprawę – jechałem przecież tędy w przeszłym miesiącu i nie pamiętam tej grobli.

– Tak ja-że, panoczek, na cianki (3) pojechał. Pocztową drogą sześć wiorst dalej.

Nie strofował już Kotowicz woźnicy po zwycięskim przebyciu ostatniej przeszkody, w imię zasady, że się zwycięzców nie karze. Dalsza droga okazała się przynajmniej suchą i dojechano do stacji na godzinę przed odjazdem pociągu.

Drewniany budynek stacyjny pogrążony był w mroku zupełnym. Kotowicz wszedł w korytarz, namacał klamkę, otworzył drzwi do nieokreślonej przestrzeni, woniejącej kopciem, juchtem i mokrym łykiem.

– Jest tu kto? – zawołał niecierpliwie, krztusząc się. Przy mdłej latarce, postawionej na podłodze, spał posługacz na ławce. Zbudził się, zamruczał, zapalił, powoli naftową lampę bez klosza, wziął ją do rąk i prowadził pasażera, ocenionego po głosie, do sali pierwszej і drugiej klasy. Zaduch tutaj był podobny, pomnożony przez woń farby olejnej i kilku ciał ludzkich, które poruszyły się z różnych kątów na grom otwierania drzwi spaczonych i pod wtargnięciem lampy. Jakiś rozczochrany pasażer w długich butach zmartwychwstał z kanapy, zmarszczył się, zaklął do czorta i wyszedł z izby; snać nie należał do tej klasy, którą sobie obrał na nocleg. Na innej kanapie otworzyła oczy kobieta drzemiąca między trojgiem dzieci, jednym w pieluchach, i nieruchoma patrzyła, co się z nią teraz stanie? Ale dano jej spokój przez wzgląd na oczywiste macierzyństwo i przypuszczalne wdowieństwo.

Posługacz, rozczmychany ze snu, przyjrzawszy się bogatym szatom i walizie Kotowicza, wyprężył się przed nim służbiście:

– Samowar prikażete, wasze sijatelstwo? (4)

– Można… a czy jest bufet na stacji?

– Nie ma. Ale arbate (5) i cukier u stróża można dostać. Chyba że jasny pan masz swoje?

– Co swoje?

– Arbate i cukier.

– Gdzież tam! Daj mi herbaty, naturalnie z cukrem – i bułką, jeżeli znajdziesz.

– Słucham.

Po chwili stanął na stole ogromny przyrząd do jednej szklanki herbaty, którą Kotowicz wypił z przyjemnością po utrudzeniu podróży. Pierwszy raz wieczerzał w tych warunkach i bawił się nowością.

Jednak dalsza podróż, z wylądowaniem w środku nocy w Homlu, czekaniem tam znów paru godzin z przejściem do nowego wagonu, gdzie „kontrola biletów” przez panów w okularach i bez okularów, z brodami i bez bród, z pojedynczym lub pomnożonym galonem, budziła go co godzina, aż do świtu – była mniej zabawna. Zasnął wreszcie przy świetle dziennym i skołatany dojechał po południu do Mińska.

Pierwszy raz tu był i, przecierając oczy, wypatrywał mozolnie śladów starożytnej kultury tego miasta. Pozostała w kilku murach kościelnych z epoki zygmuntowskiej, odradzała się w paru okazałych gmachach, świeżo wzniesionych przez okolicznych obywateli Woyniłłowicza, Uniechowskich, Obrąpalskich. Ale reszta śródmieścia głosiła triumf panowania i rozkwitu żydowskiego i zapewne Żydzi wynaleźli te nowe nazwy ulic dla pochlebienia miejscowym potęgom: Gubernatorska, Zacharjewska, Policyjna… Stały przy nich domy pstrokate, jedne z muru nie tynkowanego, inne z drzewa, w stylu miasteczkowych karczem. Fronty kamienic i domków ogłaszały nazwiska i powołania właścicieli na swych sercach kramarskich, szyldy skombinowane oryginalne, na przykład: „Bakalie i żelazo”, „Skóry i samowary”. W większych sklepach zgromadzone było wszystko razem: towary łokciowe i galanteryjne (6), oclone i szwarcowane (7), artykuły spożywcze i womitoria (8). Kotowiczowi, choć był głodny, odechciało się jeść na czas dłuższy.

„Skakał na jamszczyku”, który, pomimo że targał konia, zmuszając go do wyścigowego kłusa dzikimi okrzykami, pomimo że nosił sarafan i kaszkiet rosyjski, a siedzenie miał wypchane do rozmiarów nadprzyrodzonych, gdy się zapoznał z Kotowiczem, mówił po polsku i dawał żądane objaśnienia.

Kotowicz nie pożądał tymczasem niczego ze sklepów, szukał według zanotowanych adresów technika leśnego, stolarza i fabrykanta robót cementowych. Ci ludzie, coś produkujący, nie mieszkali w kramarskim śródmieściu. Z uczuciem ulgi wjechał w uliczkę szerokości zaledwie jednego powozu, w pobliżu Placu Katedralnego; rynsztok biegł środkiem tego stromego zaułka między wysokimi, ślepymi murami; w rozstępach murów błyskał widok wesoły na rzekę Świsłocz i zielone, niższe miasto.

Ale technika leśnego nie było w domu.

Więc znowu przeleciał Edward górne miasto wyciągniętym kłusem – już go poznawali Żydzi i czapkowali mu, zapraszając do swych kramów. Zabrnął teraz w ulicę szeroką, wiejską, niebrukowaną, między dwa rzędy przyciętych topoli i drewnianych dworków drzemiących. Ale stolarza, który mieszkał w jednym z nich bez szyldu, nie było przy warsztacie; nie można było nawet dowiedzieć się na pewno, kiedy powróci.

Mimowolnie porównał Edward beztroskę chrześcijan z zawziętym czyhaniem Żydów na klienta.

Szukał teraz fabrykanta cementu, gdy zaczął padać deszcz rzęsisty. Woźnica podniósł budkę dorożki, tak niską, że Edward mógł pod nią siedzieć tylko skulony. Tymczasem nadciągnęła burza wiosenna, żądna pohulania jak sfora ogarów, trzymana przez całą zimę na uwięzi. Ulewa zasunęła od razu zewsząd widownię mętno-kryształową tkaniną; zabębniła po brukach i dachach, zatrąbiła ochryple w rynny, polała się potokami przez rynsztoki.

– Do kawiarni „Select”! – wrzasnął Kotowicz, starając się przekrzyczeć grzmoty i szumy.

Nie dosłyszał odpowiedzi woźnicy, który pochylił się nad zadem konia, zaciął kańczugiem po szyi i puścił szalonym pędem dorożkę po nawodnionym bruku. Silnie i dziko grzmiała ta jazda: koń, woźnica i wóz kryty – pędzili na dół po pochyłości, w oberwanej chmurze na wyścigi z potokiem, rwącym już całą szerokością ulicy. Można by tak pojąć posągowe uosobienie wodospadu.

Gdy wpadli na główną ulicę, ulewa już zelżała i w prześwietlonym bardziej powietrzu widok był niepospolity. Od ściany domów do ściany przeciwległej przewalała się woda żółta po karbach bruku; były w niej prądy żywsze wzdłuż chodników i małe Charybdy (9) przy zlewach, wciągające w przepaść słomę, papiery, różne śmieci. W otwartych drzwiach sklepów, pod łukami niektórych bram ukazywały się twarze rozweselone tym opatrznościowym obmyciem miasta; wysoko podkasane, bose wyrostki ośmielały się już do przeskakiwania w bród ulicy.

Z pluskiem i trzaskiem zatrzymała się wreszcie dorożka przed restauracją „Select”. Kotowicz skulił się jeszcze bardziej i ze stopnia powozu wykonał szczęśliwie duży skok na schody kawiarni, przez powódź zajmującą chodnik. Odpiął płaszcz przemokły, otarł chustką twarz ociekającą wodą jak po kąpieli, i przede wszystkim pomyślał o tym, że jest bardzo głodny, bo właściwie nie jadł nic porządnego od dwudziestu czterech godzin – poszedł więc do smakowicie zastawionego bufetu. Dwa miesiące temu nigdy by się nie pokazał przy obiedzie w ubraniu podróżnym w pomiętej bieliźnie, zabłoconych trzewikach. Ale tutaj Mińsk – głód dokucza – i przy pracy trochę się już zdziczało.

Zdziwiła go przyjemnie duża sala restauracyjna, o której słyszał cuda od Juchniewicza, i dlatego właśnie spodziewał się jakiejś ohydy. Sala była owszem czysta, gustowna, banalna, jak na Paryż, ale zadziwiająca w Mińsku. Starka korkozowiczowska, której skosztował, była przednia, przekąski smaczne. Z wilczym apetytem oczekiwał zamówionego obiadu, rozglądając się po sali, gdzie zajęte były przez gości tylko dwa stoły: przy jednym rodzina żydowska, potwornie wystrojona, rozmawiała po rosyjsku. Edward odwrócił się od tej kompanii i spojrzał w przeciwległy kąt, gdzie siedział samotnie chudy mężczyzna, z romantycznie uśmiechniętymi oczyma, swojskiego typu.

– Gdzieś go już widziałem… – pomyślał Kotowicz, gdy ów pan ruszył się od stołu, ujął laskę w lewą rękę i z widoczną trudnością zaczął przystępować do Edwarda, powiewając prawą stroną ciała obezwładnioną.

„To na pewno Sas? – uderzyło Kotowicza nagle jasnowidzenie z lat dziecięcych. – Nic się nie zmienił…”

– Wszak się nie mylę? Pan Edward Kotowicz? – rzekł kulawy pan serdecznie.

– Witam pana Justyna Sasa… Ale jakże mnie pan poznał?

– Intuicja! Zresztą widziałem pańską fotografię. Pozwoli pan?

– Ależ bardzo proszę!

Sas usunął na bok laskę i upadł lekko na sam środek krzesła; radził sobie w ogóle bardzo zgrabnie ze swoim kalectwem. Przypomniał Edward malownicze określenie Moroza: „chwaroba jemu połowę ciała pakruciła, a druga połowa po świecie chodzi”.

– Na długo pan do Mińska? – rozpoczął sąsiad.

– Wyjechałbym już na noc z powrotem, tylko mi ulewa przeszkodziła; nie mogłem odszukać ludzi potrzebnych.

– A można się i w Mińsku zabawić – mignął Sas wesoło oczyma, które zresztą ciągle mu się śmiały.

– Ej-że? – powątpiewał Edward. – Miasto niesympatyczne.

– Niczego sobie. Naturalnie, że nie Paryż. Wracam właśnie z Paryża.

Nie spodziewał się tego Kotowicz i zapytał żywiej:

– Niedawno pan tam był? To byliśmy zapewne razem?

– Byłem przez marzec i kwiecień.

– W takim razie byliśmy jednocześnie.

– Tam i znając się, trudno spotkać… Babilep!

– Jak to? – Babilon?

– Ja jego nazywam Babi-lep – no: lep babi.

– Ach tak! – zaśmiał się Kotowicz przez grzeczność i zanotował, że Sas powraca chętnie do tematów erotycznych.

Wtem kelner przyniósł na tacy dwa kielichy szampana, postawił na stole butelkę otwartą i przykrył ją serwetą.

– Co to? – zapytał Edward. – Mamy pić szampana? Tak za dnia?

– Owacja gospodarza restauracji dla dostojnego gościa – odrzekł Sas żartobliwie. – Zdrowie pańskie, panie Edwardzie.

Wychylił kielich duszkiem i mlasnął:

– Lubię to wino!

– Ja także – odpowiedział Kotowicz, podniecony przez uprzejmość sąsiada. – Dla mnie istnieją dwa tylko wina: szampan i czerwone bordeaux, tak zwane „l’ami de l’homme” (10).

– A nie – zaprotestował wesoło Sas – to burgund nazywa się „l’ami de l’homme”.

– Dlaczego burgund koniecznie?

– Bo dodaje męskiego animuszu… do figielków… rozumiesz pan?

I przebierał figlarnie palcami lewej ręki, jedynej żywej.

– Tak, tak, słyszałem. Mnie zaś dzisiaj smakuje wyjątkowo szampan, bo go nie piłem od dwóch miesięcy, od czasu jak jestem w Turowiczach.

– Pracuje się trochę? – zapytał Sas przyjaźnie.

– Muszę urządzić interesy.

– Zupełnie jak ja. Siedzę na wsi przez lato, jesień i część zimy. Dłubie się w roli, wyhoduje trochę koni – mam niezłą stadninkę – pociągnie się za warkocz trochę sosenek do Ptyczy – i pod wiosnę jest woreczek złota na za granicę. Co roku wyjeżdżam.

– Co roku? – powtórzył machinalnie Kotowicz.

– Sądzisz pan, że to niemoralnie? Cóż? Sam jestem, dzieciuk (11) jeszcze, jak u nas powiadają. A lubię życie.

Zwykle rwanie się do życia ludzi chorych pobudza zdrowych do śmiechu. Ale Sas był wcale nieśmieszny, owszem – sympatycznie rozrzewniający; zapał jego do uciech musiał być przemożny, skoro przetrwał młodość i zwyciężył kalectwo. Przy tym miał rzadki rodzaj humoru, lekko podrwiwający z siebie, pobłażliwy zaś dla całego zewnętrznego świata. Wszystko było mu dobre: i Paryż, i Mińsk; zasadniczo kochał każdego napotkanego człowieka, z predylekcją jednak dla kobiet.

– Mam tu kilka paryżanek – dobył z kieszeni fotografie i pokazał Kotowiczowi. – Pikantne? Co?

Edward przeglądał z uśmiechem:

– Czy to wszystko pańskie… ofiary?

– At, ofiary! Ja jestem ich ofiarą – ale nie skarżę się – miłe bestyjki. Któraż się panu najlepiej podoba?

– Chyba ta wysmukła brunetka – ma bardzo piękną linię pleców.

– To niechże ją pan przy sobie zatrzyma, proszę.

– A na cóż mi ona, drogi panie?

– Tak… myślałem, że dobrze mieć przy sobie piękną kobietę… choć w kieszeni – dodał ze swym pogodnie drwiącym uśmiechem.

– Nie chcę pana jej pozbawiać, panie Justynie.

Zaczęli drugą butelkę, którą teraz Edward poczuł się do obowiązku postawić. Ale przyszło mu nagle do głowy pomiarkowanie:

– Źle robimy, panie Justynie. Mnie wino szkodzi, pewnie i panu?

– Szkodzi – odrzekł Sas butnie – życie: nadgryza co dzień człowieka, aż go zje i przetrawi. Ale po co się umartwiać, aby trwać dłużej w umartwieniu? Lepiej chyba łowić słodycz życia, póki się da – i bez ludzkiej krzywdy?

– Poprawne wydanie nauki epikurejskiej – odrzekł Kotowicz. – Ale bardzo to pięknie, tylko ja mam w Mińsku parę interesów.

– No, powiedz pan, jakie? Ja w Mińsku jestem, jak w domu, mogę pomóc.

– Potrzebny mi na przykład ktoś do robót cementowych; chcę mieć posadzkę w łazience.

– Toż u mnie taki pracuje przy schodach! Za dwa dni kończy – przyślę go do Turowicz. Oszczędzi pan koszt jego podróży. No i co dalej potrzebne?

– Szukam dobrego stolarza.

– To pan lepszego w całej Mińszczyźnie nie znajdziesz, jak ten, który jest u mnie na pensji rocznej. Meble robi na wystawę, umie inkrustować – wszystko, co pan pomyślisz! Przyślę go panu zaraz; nie ma teraz u mnie pilnej roboty.

– Bardzo jestem panu wdzięczny – ale mam jeszcze czynności, na które pan nie poradzi, pomimo swej nadzwyczajnej sąsiedzkiej uczynności. Muszę taksować las, więc udałem się do technika, który tu mieszka – nazywa się Petryszcze…

– Petryszcze?! – zawołał Sas. – Łajdak!… To jest nie wiem, jaki on tam, bo go znam za mało, ale widziałem jego robotę. Fuszerka! Są inni lepsi. A prawdę mam panu powiedzieć? To ja sam najlepiej znam się na lesie. Co roku drzewo na kubiki sprzedaję, sam obliczam, znam ceny kijowskie i odeskie. Zapytaj pan, kogo chcesz, czy Sas nie umie cenić i sprzedawać? Przyjadę do Turowicz i ocenię.

– Doprawdy nie wiem, jak mam panu dziękować. Ale przecież nie mogę go tak wyzyskiwać!

– Żartujesz, panie Edwardzie? Stary przyjaciel rodziny! Ośmielam się ufać, że nie obcy i panu?

Wyciągnął do niego zdrową swą rękę i przyłożył jeszcze biedne palce chorej. – Serdecznie oddał mu uścisk dłoni Kotowicz i pomyślał, że są dobrzy ludzie w tych stronach, stali w przyjaźni, przenoszonej aż z pokolenia w pokolenie.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Tu: przystanią.

(2) Tu: wnętrza pojazdu.

(3) (Biał.) na przełaj; gdzie oczy poniosą.

(4) (Ros.) czy podać samowar, jaśnie wielmożny panie.

(5) (Biał.) herbatę.

(6) Tu: towary masowe i drobne.

(7) Dawniej: szmuglowane, przemycone.

(8) Tu: kubły na wymioty.

(9) Tu: wiry.

(10) (Fr.) przyjaciel człowieka.

(11) (Biał.) nieżonaty; kawaler.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.