Puszcza. Rozdział dwunasty

Kotowicz powrócił z Mińska razem z Sasem w zupełnie przyjacielskiej komitywie, mocno ugruntowanej na sympatii wzajemnej i na poważnych już usługach ze strony Sasa, którego lewa połowa starczyła, jako podpora, za kilku ludzi. Znał się na wszystkim, udzielał rad pomysłowych i praktycznych, a posunął się jeszcze dalej w uczynności. Dobywszy z Edwarda wyznanie ogólnego stanu interesów, spostrzegł trafnie, że Edward rzuca się i spieszy nadmiernie z powodu absolutnego braku gotówki i kredytu. Po dwóch dniach drobniejszych zabiegów, przy których i Sas kuśtykał zawzięcie swą laską, spotkali się znowu przyjaciele w „Selekcie”, gdzie nagradzali sobie dzienne trudy gawędą przy skromnej, lub mniej skromnej biesiadzie.

– Tak więc zobacz, panie Edwardzie: od Żydów nie pożyczysz na możliwy procent, bo już zwiedzieli się, że twoich wekselków dużo się szasta po świecie. Z bankiem zaczynać? Formalności bez końca. A tu potrzebne zaraz dwie prolongaty, o których wczoraj mówiliśmy, zapłata zamówionych rzeczy – i trochę luźnego złota w sakiewce, żeby brzęczało na ochotę. Bo kiedy wiatr świszcze przez pustą kieszeń, tak ponuro na świecie, jakby cię kochanka zdradziła. I wszystko posyłasz do czorta, niech on za mnie gospodarzy… Cóż, nieprawda?

– Sam rdzeń prawdy – potwierdził Kotowicz.

– Wtedy ja zamyśliłem sobie połączyć mój interes z twoim, panie Edwardzie. Mam pewną sumę w papierach pięcioprocentowych. Weź pan ode mnie dziesięć tysięcy rubli, będziesz mi płacił procent półrocznie z góry, a mnie tam przypada z dołu – i ja skorzystam.

Kotowicz zajrzał wzruszony w poczciwe, romantyczne oczy sąsiada, który ofiarował tę ważną, ratunkową pożyczkę tak lekko, jak dwa dni temu fotografię ładnej Francuzki.

– Ale na jakąż ewikcję, panie Justynie? Sam mówisz, że weksel mój niewiele wart.

Sas ułatwiał Kotowiczowi jak mógł, gładkie przyjęcie oferty.

– Pomyślałem. Sprzedasz mi odpowiednią ilość drzewa. Ja jego nie potrzebuję, tak i stać sobie będzie na pniu, a kiedy pieniądze zwrócisz, podrzemy kontrakt.

– Nie ma jeszcze pozwolenia od banku na sprzedaż lasu.

– Będzie wraz, będzie. Uważałeś, jak mówił dzisiaj dyrektor tutejszego oddziału? Wszak on nie dureń i wie, że las turowicki dziesięć razy więcej wart niż pożyczka bankowa! Bogaty jesteś, panie Edwardzie, tylko uwikłałeś się… a ja to lubię: niech młody lezie w gąszcz, gdzie nimfeczki się gonią! Potem szuka odwikłać się i na powrót w gąszcz! – tylko już z nabytym doświadczeniem.

Kotowicz nie certował dłużej; przyjął pożyczkę z serdeczną wdzięcznością, bez tej przymieszki upokorzenia, którą zbyt troskliwi przyjaciele zwykli dodawać w formie zastrzeżeń moralnych i wymuszonych obietnic poprawy życia. Gdy ściskał dłoń Sasa, ten jeszcze się obruszał:

– Ot wielka rzecz! Zwyczajny szlachecki interes.

Po spisaniu nazajutrz w Mińsku obligu i kontraktu, sąsiedzi wybrali się razem w drogę powrotną na Polesie, przy czym Sas, chociaż starszy i od dawna tu osiadły, zwolnił Kotowicza z obowiązku pierwszej wizyty z tą samą łatwością obejścia, którą stosował i do czynów trudniejszych, wymagających nie taniej uprzejmości, lecz miłości bliźniego.

Przyjaciele osiedli w Turowiczach na dni dziesięć. Pan Justyn mieszał się do wszystkiego: do wielkich planów i do drobiazgów, a Kotowicz otwierał przed nim zarówno chętnie swe książki rachunkowe, jak tajniki serca, wierząc w jego rozumną przenikliwość i czując pobłażanie błędom. Błędy jednak nazywali między sobą błędami, ale sądzili je i naprawiali tak zgodnie, jakby je wspólnie popełnili.

Sas nie mógł, z powodu braku sił, sam oceniać lasu, ale dał wskazówki Kotowiczowi co do wyboru pni na rozmaity użytek; jeździł do lasu i z wózka kierował robotą. Gdy zaś powracał do domu, napełniał go wesołym postukiem swej laski i dobrą wróżbą o przyszłości. Jadł mało i byle co, niezbyt nawet ulegał pokusie przedniego węgrzyna, który Edward dobył naturalnie z piwnicy.

– Kiedy robota, to robota. Jak wybrniemy, pojedziemy razem w zimie na Riwierę. Zgoda, Edwardzie?

– Z największą przyjemnością.

Edward nabierał wyrozumowanego szacunku do przyjaciela, że umiał tak zrzucić z siebie strój lekkomyślny, a nałożyć chomąto pracowite. Okazywał się też wybornym administratorem, przemyślnym spekulantem dla cudzego dobra.

– Podziwiam cię, panie Justynie. Jadasz tu i sypiasz, jak Spartańczyk, a zdajesz się lubować życiem po epikurejsku. Wszystko cię bawi, wszystko łatwo przychodzi…

– Widzisz… lekki jestem – niespełna cztery pudy (1). Pół ciała przyschło, a dusza stworzona na podwójną wagę. Ot co jest!

Powoli Edward wyśpiewał przyjacielowi wszystko i o Teo. Sas nie krytykował, słuchał z przejęciem, nawet tłumaczył czasami postępowanie pani Teo, gdy Edward wyraźnie ją obwiniał.

– Takie one miewają maniery, te kochane bestyjki. Znam to. Potem się ułaskawiają, i znowu pogoda. A u mnie tak: kiedy pogoda, śpiewam o miłości; kiedy deszcz i zimno, wracam do siebie, gwiżdżę – i ani dbam!

– Szczęśliwą masz naturę.

– Może goręcej było dawniej… przed tym moim wypadkiem, ale teraz cóż? Trzeba się zastosować i brać od życia, co się da. Et! – machnął ręką i powrócił do sercowych spraw Edwarda. – Ta twoja pani, jak rozumiem, lubi grę w kotka i myszkę, tylko ona chce być kotem. A ty zbuntuj się – Kotowicz wszak jesteś, nie Myszkowski – bądź kotem, nasróż się – ffy, ffy, kiau!

Szkicował jedną ręką i nasrożonymi wąsami bijące się koty. Edward śmiał się z cicha.

– Niektóre kobiety – ciągnął dalej Sas – wyobrażają sobie, że są jakąś osobliwością i że kiedy jedno kolano pokażą mężczyźnie, to już takie dobrodziejstwo, za które ten biedny szczęśliwiec musi zapłacić męką całego życia. Nie mówię o twojej pani Teofili, bo ją znam tylko z fotografii, ale czy trochę nie taka? Przyznaj.

– Nie, nie – to ja źle opowiadam. Ona jest, jeżeli już sądzić ostro, zależna od swych nieobliczalnych fantazji. Bo i życie, które prowadzi, w ciągłym wirze, w ciągłym balu, może rozigrać nerwy do szaleństwa. Jeżeli tu przyjedzie, zobaczymy, powinien ją nasz klimat ułaskawić.

– Tu ma przyjechać?! Nie mówiłeś!

– Zapowiedziała się do Turowicz.

– Na kiedy?

– Nie wiem dokładnie – oczekuję depeszy.

– Awantura!

– Cóż w tym tak dziwnego? Znamy się od dawna, przyjedzie z mężem…

– Nic… tylko ta wizyta nie posłuży ci, Edwardzie. Sam potrzebujesz uspokojenia i odpoczynku. Jesteś mizerny.

– Od czasu, jak tu siedzę, przybyło mi piętnaście funtów wagi (2).

– Znowu schudniesz. Już ja to widzę… Jej się tu na przykład zechce jeździć po kraju samochodem. Kupuj samochód i buduj szosę!

– Nic takiego nie zrobię; wystawię ją na próbę naszego powszedniego życia; jeżeli ją wytrzyma, będzie kobietą wyższego gatunku; albo – wyjedzie.

– A ty za nią?

– Wątpię.

– Ach, to więc tak?… To tak? – powtarzał Sas, teraz dopiero rozumiejąc całą psychologię Kotowicza. – Trzyma cię jeszcze gorączka. Dobra to rzecz, pamiętam. Nie myślę cię powstrzymywać. Pokaż-że ją i mnie, kiedy się zjawi.

– Może się jej tu doczekasz, panie Justynie.

– A nie! Muszę wracać do domu, przeczytać kilka nowych książek francuskich, odświeżyć garderobę. Bo ja chcę oczarować tę panią; taka ekscentryczka! Może się we mnie zakochać – co?

– Kto wie – odrzekł Kotowicz z uśmiechem. – Ale naprawdę warto by urządzić dla nich jakieś zebranie, gdy przyjadą. Na ciebie liczę przede wszystkim. Może by ściągnąć jakoś Oleszów z Kurenicz?

– Daj spokój! Antoni Olesza, Katon obrzydły, choć kochany człowiek. Jeżeli ta pani ubiera się tak, jak widziałem na fotografii, pan Antoni drapaka da, odżegnując się jak od diabła. A panny tu w ogóle niepotrzebne.

– Dlaczego?

– Bo… za ładne. Przyjezdna pani wścieknie się, gdy je zobaczy; ona musi nienawidzić kobiet piękniejszych od siebie.

– Co też opowiadasz, panie Justynie! Oleszanki wyglądałyby przy Teo, jak… no, znikłyby przy niej zupełnie. Starsza jakaś „instytutka” z krótkimi włosami, źle ubrana.

– Aa, jeżeli chodzi o porównanie toalet, to nie wątpię, że nasze sąsiadeczki będą pobite. Ale jeżeli o owocyk bez łupinki… No, starsza trochę teraz nadto utyła, ale Renia! Toż-to cud-dziewczyna!

– Bardzo ładna – nie mógł zaprzeczyć Kotowicz – ale bez manier, surowa…

– Surowa?! Jak wiśnia, jak truskawka na wiosnę. A ty wolisz to wszystko smażone? Nie przyjrzałeś się jej, panie Edwardzie.

– Rzeczywiście, widziałem ją tylko przez kwadrans.

– Otóż to. Mnie, kiedy ją spotkam, chce się płakać.

– A to znów dlaczego?

– Żem nie młodszy i nie zdrów, co tu gadać! To jedyna żona, jaką spotkałem w długiej mojej karierze kawalerskiej – niestety za późno!

Kotowicza zastanowił jednak ten zapał Sasa.

– Bardzo ładna, powtarzam. Ale cóż w niej znowu tak osobliwego, jako zalety na żonę dla człowieka wymagającego?

– Co? – zapalał się Sas. – To najpierw piękność szczęśliwie urodzona – bez skazy; potem – to pewność szczęścia, to zaufanie, pomoc, pogoda w życiu… Et, śmiejesz się? Nie dla mnie, uspokój się. Życzę tylko Reni jakiegoś wyjątkowo porządnego męża. A co do zapoznania Reni z ową panią to – daruj szczerość – ja bym tego nie zrobił przez wzgląd na naszą Oleszankę.

– Cóż znowu? – zaprotestował Kotowicz nieco urażony. – Pani Teo jest doskonale wychowana…

– Może nawet kunsztowniej niż Renia – cofał się Sas – ale wiesz? Ja, stary zbereźnik, a nie lubię takich zestawień. Sam ten niepokój, o którym mówiłeś, że wieje od pani Teofili, jest zaraźliwy. Niech go nasza Renia nie poczuje.

– Widzę, że ją otaczasz wyjątkową opieką – rzekł Edward z przekąsem – musi być diablo krucha ta niewinność, jeżeli się boi otarcia o kobietę trochę bardziej… skomplikowaną.

– Gniewasz się, mój drogi?! – zawołał Sas i tak rozpaczliwy przybrał wyraz twarzy, że Kotowicz wyciągnął prędko dłoń do niego.

– Nie, mój drogi?! I powiem ci więcej: masz słuszność.

– Jak to?… To jest niby co?

– W tym, co mówisz ubocznie o Teo; to straszna kobieta! Lepiej, aby nie przyjeżdżała tutaj i – lepiej – nawet dla mnie.

– Szczerze mówisz?

– Jak przed sobą samym, Justynie. Ta kobieta weszła mi w krew, w mózg… pragnę jej, a czasem nienawidzę, jak nieszczęścia. I nie szanuję jej ani trochę. Powiedz o niej, że jest ostatnią łajdaczką, to ci przyznam. Bronię jej z nałogu, bo tak pragnę, aby była inna.

– To już nieźle – uspokoił się Sas – będzie dobrze. Tylko ten przyjazd potrzebny, jak Piłat w Credo.

– Konsekwencja, mój drogi! Cóż miałem odpowiedzieć na propozycję, którą ona sobie poczytuje za poświęcenie i dobrodziejstwo dla mnie? Zaprosiłem.

– Czasem lepiej być chamem, niż niewolnikiem swego wychowania – mruknął Justyn.

– Sam byś tak zrobił, Justynie.

– Pewnie… ciało jest mdłe.

I Sas zaczął opowiadać swe wspomnienia sprzed ćwierci wieku, gdy go opętała pewna dama „uczciwa”, a najprzewrotniejsza ze wszystkich, jakie znał. Dotąd jej nie darował tych szamotań moralnych, tego zaprzątnięcia części życia niczym, oprócz udręki, niedosytu i upokorzeń. I taki wysunął wniosek:

– Wszystkie te bestyjki, które się znało, można ocenić dopiero z oddalenia. Po jednych pozostaje smak miodu, po drugich żółć w gębie. Póki jesteś młody, nie zgadniesz z góry, co ci przyniesie taki lub inny kwiatek – lecisz do miodu. Ale po licznych doświadczeniach nauczysz się. Jedna bieda, że wtedy już za późno na smakowanie.

Kotowicz rozpogodził znowu myśli pod wpływem humoru przyjaciela:

– A jednak jeszcze się kochasz, panie Justynie, nie tylko w swoich tam fotografiach, ale i w młodszej Oleszance.

– Wymyślił też! – odrzekł Sas z dobrodusznym oburzeniem. – Toż mówiłem, że gdybym taką spotkał był w swoją porę, inaczej poszło by całe życie. Nie byłoby w nim tyle tam… fotografii, jak mówisz, tylko jedna – kobieta. A takie życie, póki jest, dobre.

Powstał lekko i szybko, jakby za sprawą cichej sprężyny, i pokulał aż do otwartego okna.

– Ot, zobacz – lipy kwitną! Jaki zapach miodu.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Pud – dawna rosyjska jednostka ciężaru równa czterdziestu funtom, czyli 16,38 kilograma.

(2) Ponad sześć kilogramów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.