Puszcza. Rozdział czwarty

Dzień łagodnie dyszał mgłą przezroczystą, która od wielkiego zbiornika ponad rzeką rozprowadzała lekką siność po okolicy. W bezbrzeżnej harmonii, która zdawała się ciszą, drgały przeróżne procesy fizycznego życia wszechświata, łacniej zrozumiałe człowiekowi, który nie mieszał tu do nich swojej drobnej roboty. Edward, przywykły do gorączki robót błahych, składających zgiełk wielkomiejski, podziwiał twórczą automatyczność wsi i czuł na sobie jej wpływ dobroczynny, bo odprężała się w nim groza powikłanych namiętności, rozpacz przechodziła w stan głuchego bólu, a nawet zaczynał wdychać coś w rodzaju spokoju. Przyzwyczajony jednak od dawna do życia między ludźmi, znosił samotność tylko do pewnych granic, jak lekarstwo – ale doza była tu stanowczo za duża – nawet głosy folwarku, dość oddalonego i nieruchliwego, nie dolatywały do dworu.

Gdy zabrakło Kamila, Edward zaczął się oglądać za Morozem, w którym przeczuwał przyjaciela. Moroz nie był potulnym sługą; nie kochał Edwarda jak pies, lecz darzył go, rzec można, czcią generalną, zasadniczą, którą otaczał z dawna Kotowiczów, dziedziców Turowicz. W ogóle stary zyskiwał przy bliższym poznaniu: powierzchowność miał zajmującą, przyjemną twarz przyjaznego satyra, a jego zalety i zdolności musiały być niezaprzeczalne, skoro miał ogólny posłuch i powagę, nieproporcjonalne nawet do skromnego stanowiska.

Kiedy chodziło o stwierdzenie ostateczne jakiegoś faktu mniej prawdopodobnego, odwoływano się do jego nieomylności: „Niech sam Moroz powie”.

Nikt nie wątpił, że mistrz to nieprześcigniony w skakaniu do głuszca, w wabieniu lub objeżdżaniu łosia. Jeżeli ktoś się ośmielił wyrazić krytykę, mówił co najwyżej, że „Moroz już nie ten, co dawniej!”. Ale znowu ta dawność i ciągle trwanie w Turowiczach, w lesie i we dworze, stanowiły także tytuły do szacunku. Kotowicz, obserwując to wszystko, przypuszczał, że w starym strzelcu mieszkać musi jakaś większa myśl, jakaś wola silniejsza, niż w innych osobach zaludniających Turowicze. Moroz stał na straży czegoś, co knował – tak mu przynajmniej patrzyło z oczu ukośnych, figlarnych, gdy opowiadał przygody, lecz chytrze mądrych w spokoju.

Kotowicz siedział na ławce przed domem, Moroz stał z rękoma skrzyżowanymi z tyłu. Rozmowa toczyła się o zajęciach wiejskich.

– Tak, jeżeli wielmożny pan sam mówisz, że nie gospodarz, zostaje druga panu u nas zabawa w lesie.

– Polowanie? Tak, lubię myślistwo.

– Sława Bogu! – ucieszył się Moroz. – Sama pora na głuszca. W ten dzień, kiedy wielmożny pan przyjechałeś, głuszce grać zaczęły, jak na wiwat panu.

– I jeszcze grają?

– Będą tak aż do Paschy.

– Dużo ich tutaj?

– Kiedy by u nas ich nie było, na świecie wymarliby.

– Hm… można by pójść. Daleko stąd?

– Blisko może być jeden, dwa. A jeżeli już na same ichnie królestwo iść, tak wiorst piętnaście, przy granicy z panem Oleszą.

– No to moglibyśmy zdążyć jeszcze przed wieczorem – rzekł Kotowicz dosyć obojętnie.

Ale Moroz utkwił zdziwione, mrugliwe spojrzenie w Kotowicza:

– Sam panoczek chcesz zasadzać?

– Jak to „zasadzać”? Nie rozumiem.

Moroz zastrzygł powiekami dwuznacznie, tak, że trudno było zgadnąć, czy drwi, czy się rozrzewnia.

– Tak wielmożny pan może i nie byłeś ni razu na tokach?

– Przyznaję się, że nie byłem – odrzekł swobodnie Edward.

– Najlepszego smaku pan nie znasz – wydeklamował Moroz z przekonaniem.

– No… zobaczymy. Więc jakże się to robi?

– A ot jak: pójdę ja w las na wieczór i dwóch, trzech głuszców panu zasadzę… znaczy się: upatrzę, gdzie one zapadły. A przed świtem ja już panoczka doprowadzę do samej tej gałęzi, gdzie on siedzieć będzie.

– To trzeba wyjechać stąd w nocy?

– Wiadomo! Zaraz po północy – inaczej nic nie będzie.

Kotowicz namyślił się:

– Pojedziemy jutro w nocy, bo dzisiaj mam dokończyć rachunki.

Strzelec skłonił się:

– Słucham.

A potem dodał, rozglądając się po niebie i mlaszcząc ustami, jakby smakiem próbował powietrza.

– A dzisiaj miękko, noc dobra będzie! Jutro może deszcz pójść; tedy oni nie grają. Do pana Oleszy podesłać można by, że na głuszce jedziemy. Biegiem on przyskacze do kurenia – głuszec, jemu pierwsza na wiosnę robota.

– Mówiłem już Morozowi, że dzisiaj nie mogę.

– Słucham – powtórzył strzelec z odcieniem rozczarowania.

Zabawił Kotowicza upór Moroza, ale nie chciał od razu cofać postanowienia, więc zaczął wypytywać o rzeczy pokrewne projektowi:

– W jakim wieku jest pan Olesza?

– On-że młody – choć i dwie córeczki w domu chowa.

– Dzieci?

– Kudy (1) dzieci! Starsza zaręczona, mówią, a i młodsza już sławna gospodyni. Obie piękne panny.

– Więc ojciec musi mieć co najmniej pięćdziesiąt lat.

– A Boh jaho wiedaje (2) – silny on jak dzik, tak i młody. Moroz był drażliwy na punkcie wieku. Nie mówił też nigdy, ile sam miał lat. Siwy nie był, trochę wypłowiały, suchy i zręczny. Że był stary, wnoszono tylko stąd, że wspominał bardzo dawne dzieje.

Zagadał ten wywiad:

– A wielmożny pan jeśliby rozporządził, tak młodsza panna – Hrenia, takie jej imię – do ognia w lesie przyjechałaby. Ona-że i głuszce, i łosie bije – taka zuchowata!

– Broń Boże! – zaprotestował Kotowicz. – Baby w lesie na polowaniu – kłopot tylko i przeszkoda.

– Tak i ja myślę – zrejterował Moroz. – Babionki (3) dobre, tylko w swoją porę; domowa z nimi zabawa.

Zachichotał i dodał:

– Dzieuok (4) u nas w Turowiczach jest pięknych tego roku, że niektóra i za pannę stanie…

To niespodziewane ogłoszenie zadziwiło Kotowicza. Czyżby Moroz chciał mu stręczyć rozrywki, spodziewając się nagrody? Ale chciwy nie jest – odmówił przecież przyjęcia napiwku od Werdy. Chyba, że poczciwina tak usiłuje mnie zabawić? – pomyślał Edward i udał, że go zaciekawiła rozmowa.

– Tak pięknie, mówisz?

– Sławne – potwierdził Moroz z przekonaniem. – Chima… choć ta już z Łaurenem… – szukał w pamięci – ot! Hanna Hanczaryk, dziewka, jak ziaziulka (5).

– Zobaczymy, zobaczymy – rzucił niedbale Kotowicz.

I przypomniał sobie parę twarzy z folwarku, między którymi mogły być i wymienione przez Moroza piękności – samice dorodne, ale przede wszystkim brudne! W ogóle nie chciał Edward myśleć o tego rodzaju zabawach, więc zwrócił uwagę na inne przedmioty:

– Nie znam ja tych stron; bywałem tu rzadko i już dawno. Pamiętam jak przez mgłę, że przyjeżdżał do mego ojca pan Sas, wysoki, chudy…

– Jest on – odpowiedział Moroz – na naszej także granicy, niedaleko stąd żyje – wiorst trzydzieści. Tylko jemu już do głuszca nie skakać: chwaroba (6), jemu połowę ciała pakruciła (7), druga połowa po świecie chodzi – i humor u niego dobry.

Pomimo współczucia, które budził ten portret, Kotowicz uśmiechnął się.

– W domu tak on jeszcze wesoły – wypić może, istorji (8) opowiadać może, tylko już do lasu – nie ten! Nie byłby pan Olesza, tak wielmożnemu panu kompanii blisko nie ma. Las wszystko i małe ludzie w nim siedzą: leśniki i takie. Wiadomo, jadąc przez noc, do kniaziów dobierzesz się.

– Do jakich kniaziów?

– Jedne tylko nasze i są – nieświeskie i dawidgródzkie.

– Dawidgródek chyba bliżej? – kombinował mozolnie Kotowicz.

– Choć i bliżej, a kniazie tam nie siedzą i lasu nie ma.

– Jak to? W Dawidgródku?! Przecież paręset tysięcy dziesięcin lasu, jak słyszałem.

– Taki on і las! Przewróć panoczek bronę kołkami do góry, mchu nasadź i wodą podlej – będzie las dawidgródzki.

Kotowicz mógł ocenić trafność porównania, gdyż, jadąc w te strony, mijał ciągnące się na mile spustoszone lasy wzdłuż traktów.

– I któż jeszcze mieszka w tym kraju? Moroz pewnie znasz i dalsze strony?

– Mało to ja widziałem panów u pana marszałka, kiedy zjeżdżali się! A i my jeździli daleko polować. Tylko, że kraj szeroki, rzadko prawdziwy pan popada (9) się. Ot, Wańkowicze żyją pięknie – i niejeden, Horwaty w Narowli i w Chabnie, Kieniewicze w Dereszewiczach i Bryniowe osobną drogę żelazną dla siebie w puszczy położyli i brusów (10) nie sprzedają, smoły nie pędzą, a z drzewa krobki (11) i parkietnyja podłohi (12) robią. Głuszców u nich i łosi, jeżeli nie więcej, jak u nas – tylko co nasze piękniejsze. A po Ptyczy pojechałbyś panoczek w górę skąd ona płynie, tak tam dawniej Bykowskie szmat ziemi mieli. Ciapier (13) jeszcze ostały się po nich Russakowicze i inne za Weyssenhoffem. Tak tam pani sama gospodarzy, a pan po lasach, po łąkach, włóczy się i, jak czuwać (14), karcinki (15) maluje. Jeszczeb jon (16) świętych malował, albo choć ludzi – a to błota, łosie, woron, sobak i Boh wiedaje, jakie prymiety (17). Taka już jemu ochota (18). Tamże Czapskie grafy w Stankowie i Przyłukach, Łęskie w Sule, Tatarach i w Chotowie, Wojniłłowicze w Sawiczach, Mokranach i Korytnie, Bułhaki w Dobośni, Wołodkowicze różne… Tylko do nich wszystkich jednym dniem nie dojedziesz.

Kotowiczowi niektóre z tych nazwisk przypominały znajome twarze, widywane czasem i za granicą. Ale nie nęciła go kompania o dzień jazdy odległa, a naprawdę żadna. Tylko gdy gorzkie wspomnienia obiegły go zbyt ściśle, a cisza je rozwijała w zmory, potrzebny był jakiś towarzysz wygodny, nie zobowiązujący do ceremonii. Do tego użytku coraz lepiej nadawał się Edwardowi Moroz, który dużo wiedział o świecie i o ludziach i miał swoją filozofię nieomylną w wielkich sprawach życia. Budził nawet zaufanie, jako doradca.

– Kraj strasznie pusty, Moroz! Ani tu co kupić, ani sprzedać.

– Wszystko można – odrzekł energicznie Moroz. – Raz wielmożny pan rozkazałby, ja sam przez noc do miasta podskoczę – na południe już i będzie.

– Dziękuję ci, Moroz; tymczasem nic takiego nie potrzebuję. Ale sprzedać trzeba…

Strzelec rozszerzył szpary swe oczne, drgające nieustannie, i okazał między powiekami błyski większe, ciemnożółte, jak kot, którego zbudzono uwagę.

– Potrzeba mi dużych pieniędzy zaraz – tłumaczył Kotowicz – a tu dochodów nie ma żadnych, tyle co smoły nakapie albo Żyd kupi kilkadziesiąt sążni…

– Wiadomo – dumał Moroz – smoła (19) jak była od wieku (20) rubel za wiadro, tak i została. Szpikanar (21) z drzewa pędzić – onże droższy i jego proszą…

– Widzę, że Moroz na wszystkim znasz się.

– Słyszę, widzę i w głowie po maleńku składa się – zamyślił się znowu. – Lasu można sprzedać starego na Dzierczy i na Ciecierniukach, wiorst pięć – sześć od dworu, bo i pora jemu – wali się…

– Za mało to i za długo czekać – odrzekł Kotowicz – tu trzeba dużo sprzedać… może wszystko razem?

Moroz skrzywił się i wypadł ze swej postawy spokojnie narracyjnej; podrapał się w brodę, splunął na bok i, jakby po odrzuceniu ze śliną pierwszych wyrazów zbyt gorzkich, ogłosił tylko dyplomatyczną uwagę:

– Oni wielmożnemu panu źle radzą.

Nie zagniewał się Kotowicz, owszem chciał zbadać, o ile Moroz jest wtajemniczony.

– No? Bo co?

– Żydy w miastach tylko kręcą się za tym, kto sprzeda, kto kupi – niechaj pieniądze przelewają się, tak coś i do ich łap przylipnie (22).

– Słyszałeś, Moroz, o generale Smirnowie?

– Dlaczego miałbym nie słyszeć? Żydy kiedy krzyk podejmą, za pięćdziesiąt wiorst słyszno. A generał może i bogaty, tylko takie przywykli darmo brać…

– Ile myślisz, Moroz, że warte Turowicze?

– Tego ja, panoczku, nie powiem – odrzekł stary sumiennie – tylko że bogactwo w nich jest, kiedy ludzie ciapier na drzewo takie łakome, jak na chleb. A u nas i rzeka, i drzewa pięknego…

– Toteż ja nie chcę sprzedać generałowi… Ale w tej głuszy gdzie znaleźć kupca?

– I nie trzeba – rzekł Moroz szybko, niby żartobliwie, lecz stanowczo – od wieków tu pany Kotowicze siedzieli, daj Boh wiek jeszcze posiedzą.

Nie odpowiedział nic Kotowicz; nie miał zamiaru spowiadać się Morozowi z liczby swych długów, ani z pociągu do innego życia, niż trwanie przez pokolenia wśród puszczy. Że jednak nie okazywał zniecierpliwienia, strzelec wdzierał się dalej w sprawy pana:

– Kiedy panoczku płacić pilno, tak zadatek na dwa – trzy tysiące pni wziąć można… albo ot! – samym fabrykę w lesie zaprowadzić, jak w Bryniowie. Te, którym przychodzi się płacić, do zimy, albo rok jeden i drugi poczekają, tylko im wielmożny pan taki rozkaz wyda…

– Nie znasz, Moroz, moich interesów, dlatego tak mówisz.

Strzelec nie zmieszał się, choć niby uderzył w pokorę:

– Gdzie mnie, leśnemu człowiekowi, pańskie dzieła znać? – A tak i bywało i u nas. Czy jednego Żydy zajadali? To i postraszył ich gubernatorem, drugiemu pod drogę żelazną ziemię drogo wykupili, a innemu da Bóg dobrze ożenić się. Wszystkich ja wiem. A ciapier żyją, jak trzeba.

Kotowicz słuchał tych nauk mądrego i wiernego sługi cierpliwiej, niżby je zniósł nawet od równouprawnionego przyjaciela. Pomyślał, że trzeba zaraz obejrzeć przynajmniej te lasy, które w całości lub części miały być ratunkiem sytuacji – i zapytał żwawiej, niż dotychczas:

– Czy do granicy pana Oleszy jedzie się na Ciecierniuki i Dzierczę?

Moroz wskazał wyciągniętą ręką niezbyt daleki punkt za polami:

– A won tam, kiedy droga przepada, tak wiorst piętnaście lasem wielmożnego pana jechać trzeba.

– I po drodze jest las dobry? Budulec?

– Przy Ciecierniukach sam najpiękniejszy.

– To „zasadź” mi głuszca, jak tam mówiłeś; pojedziemy na niego dzisiaj w nocy.

– Słucham – odrzekł Moroz ochoczo i zwycięsko. – A panu Oleszy przykażesz (23) panoczek podać wiadomość?

– Daj znać i panu Oleszy.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) (Biał.) skąd.

(2) (Biał.) tu: kto to wie.

(3) (Ros.) kobietki.

(4) (Biał.) dziewczyn.

(5) (Biał.) kukułka.

(6) (Biał.) choroba.

(7) (Biał.) pokręciła.

(8) (Ros.) historie.

(9) (Ros.) tu: można spotkać.

(10) (Biał.) kloców.

(11) Statki do przewożenia lnu i konopi.

(12) (Biał.) posadzki.

(13) (Biał.) teraz.

(14) (Biał.) słychać.

(15) (Biał.) obrazki.

(16) (Biał.) on by jeszcze.

(17) (Biał.) wrony, psy i Bóg wie jakie osobliwości.

(18) Mowa o kuzynie autora, Henryku Weyssenhoffie (1859–1922), wybitnym polskim malarzu, grafiku, rzeźbiarzu i ilustratorze.

(19) (Biał.) żywica.

(20) (Biał.) od zawsze.

(21) (Biał.) terpentynę.

(22) Dawniej: przywrze; przyklei się.

(23) (Ros.) tu: polecisz.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.