Posłaniec Króla. Rozdział siódmy

Pościg trwał. Kasjusz spędził noc w bardzo brudnej gospodzie koło Betelu.

– Czy przejeżdżała tędy karawana z Jerozolimy?

– Tak, panie, dziesięć godzin temu.

– Ilu ludzi?

– Czterdziestu, panie, może kilku więcej.

– Ilu strażników świątyni?

– Może połowa z nich, panie. To pewnie ci na wielbłądach.

Najwyżej dwudziestu pięciu. Niewolnicy się nie liczyli. Ale mieli dziesięć godzin przewagi. To straszne, że trzeba spać, tracić godziny życia, zamiast zmniejszać dystans, ale nie mógł się bez tego obyć, a tym bardziej koń potrzebował odpoczynku.

Następną noc spędził w Sychem.

– Tak, panie, karawana przejeżdżała, jakieś osiem godzin temu.

Nadrobił więc dwie godziny, tylko dwie godziny. Ten Szaweł musiał ich pędzić jak demon, sam gnany przez demona gorliwości dla sprawy, którą uważał za Bożą.

Nawet we śnie Kasjusz słyszał rytmiczny stukot kopyt araba.

W miarę zbliżania się do Galilei – i do karawany – coraz bardziej nagląca stawała się sprawa posiadania jakiejś własnej grupy ludzi. Ani przez moment nie żałował, że zostawił niewolników, i to nie tylko dlatego, że nie mieli koni. Mógł kupić dla nich konie, choć nie byłyby takie dobre jak jego arab. Jednak zdecydowanie wolał trzymać ich od tego z daleka. Byli dość lojalni, cała szóstka, wybrał ich starannie na podróż do Egiptu. Syrus nawet wierzył w Imię. Ale nie mogli się dowiedzieć, jak skończył Szaweł. Najlepiej, żeby nikt nie wiedział, kto zabił Szawła. Pustynia była pełna bandytów, płatnych zabójców, świętych i nieświętych rozbójników. Jeden z nich mógł zabić żarliwego obrońcę Prawa, a potem zniknąć bez śladu na pustyni.

Nie potrzebował własnej karawany, tylko kilku twardych, dobrze uzbrojonych osobników, którzy umieli jeździć konno i odważnie walczyć. Ludzi, dla których autorytet żydowskiego arcykapłana znaczył mało albo nic. Najlepiej Arabowie, z Basan, Nabatei albo z Trachonitis. Tuzin, nie więcej, może nawet mniej, tylko tylu, by przeprowadzili udany atak z zaskoczenia.

Nieustannie od nowa rozważał ten problem, starając się odsuwać od siebie myśl, co się stanie, jeśli mu się nie uda… i tą drugą, która sprawiła, że tak szybko opuścił pokój w domu Filasa, by nie przebywać dłużej w obecności Piotra. Czy słowa Piotra: „Pamiętaj, kto jest twoim Panem” były napomnieniem? I co miał na myśli ten poczciwy głupiec Syrus, kiedy niewinnie zaproponował, by wziął ze sobą włócznię?

Nie używał żadnej broni od tamtego dnia na strasznym wzgórzu, od pięciu… nie, od sześciu lat.

Ta myśl nie może go powstrzymać. Musi się z nią zmierzyć, pokonać ją i iść dalej. Nie wolno zabijać, Panie. Wiem, że tak mówiłeś, nie wolno zabijać, trzeba kochać nieprzyjaciół, nadstawiać drugi policzek. Ale ja nie walczę z tym Szawłem, bo coś mi zrobił albo ma taki zamiar, ale z powodu tego, co zrobił i zamierza zrobić innym, dobrym mężczyznom i kobietom, Twoim sługom, którzy wierzą w Twoje święte Imię, a pośród nich przede wszystkim mojej żonie, którą Ty mi dałeś, Panie, i za którą jestem przed Tobą odpowiedzialny. Więc zamierzam go powstrzymać. Nie chcesz chyba mieć za sługi tchórzy, prawda, Panie? Sam mógłbyś zabić tego Szawła jednym mrugnięciem oka. Ale Ty działasz przez ludzi. Jestem więc, Panie, tutaj, żebyś działał przeze mnie.

Zmierzył się z myślą. Ale nie całkiem ją pokonał. Zastanawiało go trochę, co Piotr by powiedział na jego modlitwę – o ile to była modlitwa – i to nie ułatwiało mu sprawy.

Nic jednak nie mógł na to poradzić. Musiał to zrobić. Nie było innego wyjścia.

Tymczasem jego arab znów galopował, już trzeci dzień, przez Dolinę Jordanu do jeziora, na którego brzegu Pan nauczał, zanim poszedł do Jerozolimy, by umrzeć, i gdzie był widziany po śmierci przez Piotra i syna Zebedeusza oraz przez innych. Może trzeba było być człowiekiem jak Piotr i ci inni, by zobaczyć Go takim, jaki był teraz. To im chciał się pokazać w swojej miłości. Zwykli ludzie musieli się zadowolić codziennymi staraniami, choć oczywiście Piotr mógł wcale tak nie myśleć… Musiał się uwolnić od takich myśli, odbierały mu siłę.

Teraz potrzebował żołnierza Kasjusza.

Kiedy dotarł do jeziora, był najwyżej dwie godziny za karawaną i odgadł z łatwością, że pojechali na wschód wokół jeziora. Wybrali krótszą drogę, dokładnie tak, jak się spodziewał.

***

Po krótkich poszukiwaniach znalazł mężczyzn, których szukał, w Hippos, przygranicznym mieście, z którego było widać tylko pustynię, czerwonawą i jałową, zdającą się rozciągać aż po nieskończoność.

Hippos było miejscem, gdzie nomadowie pędzili swoje stada, by je sprzedać w zamian za rzeczy, których potrzebowali, a nie mogli ich wytworzyć sami, głównie broń, naczynia do gotowania i odzież.

W jednym z tych miejsc, gdzie Arabowie mogli wymienić swoje pieniądze na tanie wino, Kasjusz spotkał Aszaba. Aszab był krzepkim osobnikiem, który stracił jedno oko w jakiejś bójce. Wydawał się być dobry w traceniu wartościowych rzeczy, bo zdążył już się pozbyć większości pieniędzy, grając w kości z Syryjczykiem, którego nazywał ojcem szczęścia i dziadkiem oszustwa. Jego ludzie, w liczbie siedmiu, rzucali mu niechętne spojrzenia. Mieli pecha, próbując wesprzeć jego szczęście.

Aszab był niezwykle chętny do wejścia w służbę tego cudzoziemca, który powiedział mu, że musi dokonać wendety i potrzebuje ich sztyletów.

– Święte zadanie – zgodził się Aszab, popijając wino Kasjusza – i bardzo miłe bogom. Ile nam zapłacisz?

Mimo presji czasu Kasjusz miał dość doświadczenia, by wiedzieć, że od początku straci szacunek Aszaba, jeśli nie będzie się z nim targował, więc uczynił to i po godzinie ustalili cenę.

– Ten syn parszywego psa, którego krwi pragniesz, na pewno nie podróżuje sam?

– Nie, ma ze sobą żołnierzy z żydowskiej świątyni. Bedą walczyć, ale nieumiejętnie. Ma też niewolników, lecz oni nie będą walczyć wcale.

– Ilu żołnierzy?

– Dwudziestu kilku – odparł Kasjusz.

Aszab splunął.

– Za dużo dla nas. Jest nas tylko dziewięciu. Lepiej zróbmy to w nocy. Ci Żydzi nie są tak przyzwyczajeni do pustyni, a moi ludzie poruszają się bezgłośnie. Rano znajdą tego człowieka z poderżniętym gardłem, i nikt nie będzie wiedział, jak to się stało.

Kasjusz zmarszczył brwi. Zabicie wroga otoczonego strażą to jedno; zamordowanie go we śnie to zupełnie co innego. To już nie miało nic wspólnego z żołnierskim rzemiosłem. Nawet niewolnicy byli lepsi od tej bandy wynajętych skrytobójców.

– Zapominasz o dwóch rzeczach, Aszabie – rzekł. – Jedna, że to ja jestem mścicielem i ten człowiek musi zginąć od mojej stali. Druga: jak twoi ludzie rozpoznają go w nocy? Łatwo mogą zabić niewłaściwą osobę.

– To prawda – zgodził się Aszab. Podrapał się w głowę. – Dziewięciu przeciw dwudziestu pięciu w biały dzień – dodał bez przekonania.

– Planowanie zostaw mnie – odparł chłodno Kasjusz.

– Chętnie – odrzekł Aszab. – Ale jeśli stracimy w tej walce konie, musisz nam za nie zapłacić. Ludzie są tani, dobre konie nie.

– Pokryję każdą stratę. Na targu w Damaszku mają dobre konie. Umowa stoi?

– Stoi.

– Zawołaj swoich ludzi, bym się z nimi przywitał. Musimy ruszać.

Aszab posłuchał i Kasjusz uścisnął dłoń każdemu z jego grupy, samym Arabom z pustyni, z haczykowatymi nosami, rzadkimi brodami i chytrymi oczami. Czuć ich było potem, winem, owczą wełną i nawozem. Byli uzbrojeni w zakrzywione sztylety, włócznie i małe okrągłe tarcze. Dwaj z nich mieli też łuk i strzały. Ich konie były dobre, w większości klacze rasy, którą Kasjusz bardzo dobrze znał.

Grupa opuściła Hippos o dziewiątej. Karawana zyskała pięć godzin przewagi.

Kasjusz uśmiechnął się krzywo na myśl o powodach, jakie podał Aszabowi, by uzasadnić konieczność ataku w dzień. Sam będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by się dowiedzieć, jak ten Szaweł wygląda, zanim w ogóle zaatakują. Tylko wtedy może myśleć o przeprowadzeniu planu. Nigdy nie jechał tą drogą. Sporo zależało od tego, na jaki teren trafią. Zapytał o to Aszaba.

– Piasek, nic oprócz piasku, Mścicielu Krwi. Trochę później kamienie, które demony przyniosły tu ze stoków góry Hermon. Góry miniemy potem, po naszej lewej stronie. Jest tam wiele grot, w których karawana może odpocząć w cieniu. Dalej będzie już prosta droga. Ale gdy zobaczysz z daleka miasto, będziesz miał do niego jeszcze dwie godziny jazdy. To zielone miasto, otoczone przez ogrody i pola…

– Znam je.

Pierwszego dnia nie zrobili dużych postępów. Teren rzeczywiście był piaszczysty, jak powiedział Aszab, piasek i kamienie, które same w sobie były przeszkodą, i droga prowadziła przez cały czas pod górę. Różnica wysokości między Jeziorem Tyberiadzkim – leżącym niżej niż Morze Śródziemne – a wysokim płaskowyżem Basan wynosiła około tysiąc metrów. Wielbłądy i osły jerozolimskiej karawany były lepiej wyposażone do radzenia sobie z takim podłożem niż najlepsze konie, co niosło ze sobą ryzyko, że dzieląca ich odległość będzie się raczej zwiększać niż zmniejszać.

Kasjusz pocieszał się myślą, że atak na takim terenie jest wykluczony. Całą nadzieję pokładał w taktyce „uderz i uciekaj”, w której celowali arabscy jeźdźcy, a tutaj było to raczej niemożliwe.

Rozbili obóz w grocie, sprawdzając najpierw dokładnie, czy nie ma w niej węży i innych niebezpiecznych zwierząt. Jeden z ludzi Aszaba znalazł i zabił żmiję – węża, o którym mówiono, że pozbawił życia Kleopatrę – i małego skorpiona. Noc była zaskakująco chłodna.

Drugiego dnia zdobyli wysoki płaskowyż po stromym i trudnym podejściu, na ostatnim odcinku po raz pierwszy musieli z całej siły ściągać koniom wodze. Galopowali po czerwonawym piasku szerokim frontem, w odległości stu metrów między jeźdźcami. Aszab na to nalegał i miał rację. Wkrótce jeden z mężczyzn wydał długi, przenikliwy okrzyk i wszyscy skupili się wokół niego. Triumfalnym gestem wskazał ośle łajno.

– Przejeżdżała tędy karawana – powiedział Aszab do Kasjusza. – To jedyne, po czym możemy to poznać. Później będą ślady, ale dopiero wtedy, gdy zmniejszymy dystans. Wiatr zasypuje je piaskiem w ciągu paru godzin.

Tego dnia kilka razy znaleźli kilka razy ośle i wielbłądzie łajno, ostatnia porcja była dość świeża mimo wysuszającego gorąca.

– Ma trzy godziny, nie więcej – zawyrokował Ashab. – Jutro rano zobaczymy po raz pierwszy ich ślady, a niedługo potem ich samych.

Był już wieczór, lecz Kasjusz nalegał, by jechali jeszcze przez godzinę, nim zapadnie ciemność. Kiedy rozbijali obóz, góra Hermon, wielka, masywna, wysoka na prawie trzy tysiące metrów, była już za nimi.

– Teraz nie mogą nam uciec – stwierdził Aszab. – Dogonimy ich na długo przed południem, kiedy wciąż będą mieli przed sobą kilka godzin jazdy do miasta. – Uśmiechnął się, widząc błysk w oczach Kasjusza. – Zemsta jest potrawą odważnych – zacytował.

Kasjusz nie odpowiedział. Jeszcze raz uważnie przeszukali z pochodniami miejsce na obóz i znów znaleźli skorpiona, tym razem dużego, ukrytego pod kamieniem. Arab, który go zabił, zostawił zmiażdżony brązowy zewłok tam, gdzie był.

Zemsta jest potrawą odważnych. Kasjusz pomyślał o tym, czego nauczył go Piotr: zemsta należy do Pana. „Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan”. Ale to nie była kwestia zemsty. Musi powstrzymać tego człowieka przed dalszym okrutnym dziełem zniszczenia. Chrystus nie umarł za skorpiony, pomyślał ponuro.

Ta noc też była zimna, więc owinął się w płaszcz i okrył również swojego konia ku cichemu rozbawieniu Arabów. Długo nie mógł zasnąć i ledwo gwiazdy zbladły o pierwszym szarym świcie, był już na nogach i obudził pozostałych. Wypili wodę zmieszaną z winem, zjedli parę daktyli i ruszyli dalej.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Posłaniec Króla.