Posłaniec Króla. Rozdział piąty

W upalne popołudnie trzy tygodnie później jakiś człowiek wjechał do Jerozolimy na czarnym koniu. Koń był bez wątpienia arabem, z małą głową, szerokimi nozdrzami, długą grzywą i ogonem. Samego mężczyznę trudniej było przyporządkować. Miał na sobie powiewające białe szaty jak podróżni z Arabii i Syrii, ale z rysów i odcienia skóry nie przypominał ani Araba, ani Syryjczyka. Był jeszcze młody, prawdopodobnie niedawno przekroczył trzydziestkę, lecz linie w kącikach jego ust i oczu wraz z pionową zmarszczką między brwiami świadczyły o tym, że poznał, czym jest cierpienie, choć może nie fizyczne. Jechał na koniu z pewnością i swobodą wskazującą na lata treningu.

Dwaj legioniści przy bramie wpuścili go bez pytania.

– Jak myślisz, kto to jest? – zapytał jeden z nich. – Wygląda na Rzymianina, prawda?

– On jest Rzymianinem. Patrz, jak jedzie. Szkoła jazdy ze Spoletium, a może nawet pretoriańskich koszar. Jest oficerem.

– W takim razie czemu się ubiera jak miejscowy?

Legionista uśmiechnął się.

– Nie jestem wyrocznią delficką, ale jeśli mnie pytasz…

– Przecież cię pytam, mój mądry.

– No właśnie, czemu rzymski oficer miałby się ubierać jak miejscowy? Na pewno jest zwiadowcą. Postawiłbym pół amfory wina Leviego przeciw pucharowi, i to pełnemu tylko do połowy, że jedzie prosto do Antonii.

Legionista przegrałby jednak swój zakład. Jeździec nie zmierzał w stronę twierdzy. Zamiast tego wjechał w ulicę Złotników i skręcił w labirynt bocznych uliczek wokół targu owocowego. Przed wielkim domem siedział w cieniu arkady starszy mężczyzna.

Jeździec zeskoczył z konia, podszedł do drzwi i zapukał.

Nie było odpowiedzi, więc zapukał jeszcze raz.

Starszy człowiek powiedział:

– Dom jest pusty.

Jeździec odwrócił się w jego stronę.

– Pusty? Przecież to dom Jana syna Zebedeusza…

– Był.

– Czy to znaczy, że go sprzedał?

– Nie.

– Nie rozumiem cię.

Starzec roześmiał się, odsłaniając poczerniałe pieńki czterech zębów.

– Ty też należysz do nich? – zapytał.

Z ocienionego wejścia domu naprzeciwko wyszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich nosił czarną szatę, drugi, dobrze umięśnione indywiduum, z pewnością był kimś w rodzaju sługi.

– Kim jesteś? – zapytał mężczyzna w czarnej szacie. – Przyjacielem ludzi, którzy wcześniej tu mieszkali?

Jeździec spojrzał na niego spokojnym wzrokiem.

– Tak – odrzekł. – Czy wiesz, dokąd pojechali?

Mężczyzna w czerni zmarszczył brwi.

– Nie jesteś Żydem, prawda?

– Cóż, właściwie nie – odparł jeździec – choć można by o tym dyskutować. Czy to ma jakieś znaczenie?

Człowiek w czerni przyglądał mu się uważnie.

– Pewnie jesteś Rzymianinem.

– Urodziłem się w Rzymie, to prawda. Jaki jest cel tego przesłuchania?

– Wybacz – odrzekł grzecznie rozmówca. – Pomyliliśmy się. Ale ludzi, których szukasz, już tutaj nie ma. Nie wiem, dokąd pojechali. – Wycofał się, zabierając ze sobą sługę.

Starszy mężczyzna zachichotał.

– A ty coś o nich wiesz? – zapytał go jeździec.

– Nic nie wiem – odparł starzec śpiewnym głosem. – Nic a nic.

Jeździec odwrócił się gwałtownie, wsiadł na konia i odjechał. Przeciął targ owocowy, gdzie krzykliwi handlarze proponowali mu pomarańcze i kilkadziesiąt różnych rodzajów fig i daktyli, skręcił w ulicę Koszykarzy i przybył na mały plac, na którym stała synagoga Cylicjan. Zapytał młodego mężczyznę, gdzie mógłby znaleźć Jana syna Zebedeusza.

– Nie znam go.

– Często przychodził do synagogi.

– Nie znam go – powtórzył ponuro młody człowiek.

– Ale na pewno wiesz, gdzie jest Piotr… a może nazywasz go Kefasem? Syn Jony?

– Nie znam go – powiedział chłopak po raz trzeci i jeździec zobaczył jego rozbiegane oczy. Boi się, pomyślał. Potem powiedział cicho:

– Piotr mnie ochrzcił. Czy to wystarczy, by cię przekonać, że nie mam złych zamiarów?

Młody człowiek podniósł ręce.

– Przecież mówię, że go nie znam – rzekł głośno, po czym dodał niemal szeptem: – Spróbuj w domu Filasa przy ulicy Jubilerów. Drugi dom od placu po lewej stronie. Przyjdź po zachodzie słońca. – Wykonał jeszcze jeden przesadny gest, udający zniecierpliwienie.

– Teraz lepiej – odrzekł jeździec. Chciał zadać więcej pytań, ale młody mężczyzna odwrócił się i odszedł.

„Co się stało tym ludziom?”, pomyślał jeździec, też ruszając w dalszą drogę. To nie była atmosfera typowa dla okresu zamieszek, które tak często wybuchały w Jerozolimie. Nieraz miał z nimi do czynienia w swojej wojskowej przeszłości i rozpoznawał oznaki. Przed zamieszkami gniewne grupki, dzikie spojrzenia, ręce ukryte pod długimi szatami lub, co było jeszcze groźniejsze, puste ulice, na których same domy zdawały się wyglądać złowrogo i miało się wrażenie, że czyjeś oczy obserwują z ukrycia każdy ruch. Po zamieszkach: ponure spojrzenia, ludzie chowający się za rogiem ulicy, atmosfera ołowianego przygnębienia. Teraz tak nie było. Życie toczyło się w zasadzie zwyczajnie, ale gdy ktoś pytał o Jana syna Zebedeusza albo o Piotra, bali się mówić. Szykowało się coś niedobrego. Pamiętał, jak pięć lat temu ludzie w świątyni aresztowali Piotra i Jana, a ich przywódcą był wciąż ten sam bezwzględny stary łajdak. To musiała być jednak bardzo świeża sprawa, bo inaczej usłyszałby o niej w Peluzjum, a przynajmniej w Gazie.

Ten człowiek w czarnej szacie… wyglądał jak jastrząb czekający na swoją ofiarę. Na żydowską ofiarę. Kiedy tylko zobaczył, że podejrzany jest Rzymianinem, od razu dał mu spokój. Tu chodziło o jakiś wewnętrzny spór Żydów. Jeździec zaczął się martwić o Piotra i Jana, ale tylko trochę. Niełatwo było ich pokonać.

Postanowił zrobić krótki odpoczynek, rozejrzeć się za paszą dla konia i posiłkiem dla siebie. Znalazł to wszystko w gospodzie Iskandera, jednej z niewielu, gdzie mógł zjeść obiad w osobnym pomieszczeniu, w spokoju, którego nie zakłócała nieprzerwana paplanina i kłótnie Greków, Syryjczyków, Ormian, Fenicjan i Arabów. Żydzi nie odwiedzali takich miejsc, ponieważ nikt nie nadzorował tu rytualnej czystości przyrządzania potraw. Zamówił posiłek i poszedł sprawdzić, czy jego koń został odpowiednio zaopatrzony. Jakość paszy nie była zła jak na standardy Jerozolimy, która nie obfitowała w wodę, tak jak Aleksandria czy Antiochia. Przekazał instrukcje staremu niewolnikowi, którego tam zastał.

– Kiedy zje, wyczesz go porządnie tym zgrzebłem. Weź derkę. Musi być przykryty w nocy. A to jest dla ciebie.

– Dziękuję, dobry panie.

Wrócił zadowolony do swojego pokoju i po chwili przyszedł tam sam Iskander z tacą pełną mięsa pieczonego na rożnie, sera, chleba i owoców. Podał ją zręcznie i zwlekał z odejściem, jak właściciele zajazdów mają w zwyczaju.

– Szlachetny pan przybył z dalekiej podróży?

– Tak. Przyjechałem z Aleksandrii.

– Och, cudowne miasto. Szkoda, że mnie tam nie ma…

– Z twoją gospodą, jak sądzę.

– O tak, szlachetny panie, człowiek musi z czegoś żyć, ludzie niskiego stanu też muszą żyć. Aleksandria… co za miasto! Ty, oczywiście, widziałeś większe rzeczy w Rzymie…

– Rzym – powtórzył jego gość. – Nie byłem tam od wielu lat. – W jego głosie nie było żalu ani tęsknoty. – Rzymianin musi umieć żyć wszędzie.

– Oczywiście – zgodził się Iskander – wymaga tego zarządzanie takim wielkim imperium. Ty jesteś wysokim urzędnikiem, panie, wysokim urzędnikiem albo oficerem wyższej rangi, nie musisz nic mówić, widzę to. Właściciele gospód muszą umieć dostrzegać takie rzeczy… i wiele innych.

– I przekazywać je… komu? – Pytanie zostało zadane przyjaznym tonem, lecz Iskander zbladł.

– Nikomu tego nie przekazuję, panie, zapewniam cię, nikomu. Jestem spokojnym człowiekiem, do niczego się nie mieszam.

– Masz dobre jedzenie – powiedział gość. – Niech ci się dalej powodzi. Nie chciałem cię przestraszyć. Jak tam sprawy w Jerozolimie? Wszędzie cicho i spokojnie?

– O tak, szlachetny panie, całkiem spokojnie. Ostatnie zajścia, o jakich słyszeliśmy, to bunt Samarytan, który został stłumiony.

– To było dawno – odparł gość, nie przerywając jedzenia. – Ale wydaje mi się, że są jakieś niesnaski między Żydami.

– Zawsze są jakieś niesnaski między Żydami – stwierdził Iskander z na wpół ironicznym, na wpół konspiratorskim wyrazem twarzy Greka rozmawiającego z Rzymianinem o Żydach. – Oni urodzili się po to, by się kłócić. My Grecy…

– …nigdy tego nie robimy, oczywiście. O co kłócą się teraz?

– Nie jestem pewien, szlachetny panie, ale coś musi być na rzeczy, gdyż całkiem sporo ludzi wyjechało z miasta z rodzinami… Jakaś ich frakcja, jak sądzę. Nie znam żadnego z nich. Zaczęło się od tego, że kogoś ukamienowali. Teraz kamienowanie jest ich karą za coś, co nazywają bluźnierstwem, choć nie wiem, co to znaczy.

Gość zmarszczył brwi.

– Ukamienowany? W zamieszkach?

– To chyba było coś w rodzaju sądu. Ten mężczyzna nauczał w synagodze. Musiał powiedzieć coś, co się nie podobało kapłanom świątyni, więc go aresztowali i…

– Kto to był? – przerwał mu gość z napiętym wyrazem twarzy.

– Nazywał się Szczepan. Pamiętam, bo to greckie imię. Ale był Żydem. Dzisiaj wielu z nich ma greckie imiona.

Szczepan. Gość pamiętał skupioną, inteligentną twarz, jasne oczy i wojowniczą elokwencję tego błyskotliwego młodego człowieka. Piotr wiązał z nim wielkie nadzieje. Powiedział kiedyś, że Szczepan ma największy umysł spośród wiernych. Szczepan ukamienowany. I całe rodziny wyjeżdżające z miasta… uciekające z niego byłoby może lepszym określeniem.

– Nie jesz, szlachetny panie. Mam nadzieję, że ten Szczepan nie był twoim przyjacielem…

– Był – odrzekł krótko gość. Po chwili dodał: – Czy jesteś pewny, że został osądzony i skazany przez Sanhedryn?

– Tak słyszałem, szlachetny panie, ale nie mogę przysiąc. Teraz krąży tyle pogłosek…

– Całkiem sporo. – Gość wstał.

– Przyniosę ci lampę, panie. Ściemnia się.

– Nie trzeba. Przejdę się na spacer. – Gość położył na stole kilka srebrnych monet. – Zostawię tu mojego konia – rzekł. – I wrócę o północy albo wcześniej. Będę potrzebował pokoju na noc. Czy ktoś mnie wpuści?

– Sam cię wpuszczę, szlachetny panie. – Iskander schował pieniądze do kieszeni, kłaniając się i uśmiechając.

– To dobrze. – Gość wyszedł. Ciemność zapadała szybko, na ciemnym niebie świeciły pierwsze gwiazdy. Nie było księżyca.

Ulica Jubilerów znajdowała się niedaleko od Antonii, pamiętał to z czasów, kiedy tu stacjonował. To było pięć lat temu. Zdawało się, że trzydzieści. Bywały momenty, kiedy czas, który spędził w tym Mieście Pokoju wydawał się nierealny jak sen, i inne, kiedy ów sen wydawał się jedyną rzeczywistością.

Wiedział, co zrobiłyby z nim wspomnienia, gdyby tu wrócił. Ktoś powiedział, że morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Może nie tylko morderca. Może ciężar tego, co tu zrobił tamtego wyjątkowego dnia, był większy niż morderstwa, chociaż mu przebaczono i nawet został wzięty do nowego Ciała, niezniszczalnego Ciała, którego Głowa była w wiecznej chwale – on, który najmniej na to zasługiwał.

Otrzymałem przebaczenie, pomyślał, lecz nie odpokutowałem.

Musiał zebrać całą odwagę, by wrócić do Jerozolimy, a i tak bał się spojrzeć na straszne wzgórze, na którym to się stało. Nadłożył drogi i wjechał do miasta przez jedną ze wschodnich bram.

Ulica Jubilerów… drugi dom po lewej stronie od placu, dom Filasa, kimkolwiek był.

Ulica była teraz pusta, sklepy zamknięte. Znalazł drzwi, zapukał, a po chwili jeszcze raz. Młodzieniec przy synagodze Cylicjan mógł go okłamać, podać pierwszy lepszy adres, żeby się go pozbyć. Jeżeli tak… nie, ktoś poruszał się w środku. Drzwi skrzypnęły w zawiasach i wyjrzał zza nich starszy mężczyzna. Trzymał w ręce małą lampę.

– Pokój z tobą – przywitał go niepewnym głosem. – Czego chcesz? Sklep jest teraz zamknięty.

– Jestem Kasjusz Longinus. Mam nadzieję, że znajdę tutaj paru przyjaciół.

Za starcem mignął jakiś wysoki cień i głęboki głos powiedział:

– Wpuść go, Filasie. To przyjaciel.

– Piotr! – zawołał radośnie Kasjusz. Siła tych paru słów wypowiedzianych przez niezapomniany głos wytrąciła go z równowagi i łzy napłynęły mu do oczu. W chwilę później znalazł się w silnych ramionach i, jak wiele razy przedtem, poczuł się jak syn powracający do ojca.

– Witaj – rzekł Piotr, wypuszczając go z objęć – choć wolałbym, żebyśmy się spotkali w lepszych czasach. Jak tu trafiłeś?

Kasjusz opowiedział mu o tym w drodze do dużego pomieszczenia, w którym siedziało już kilku mężczyzn.

– Brat – przedstawił go po prostu Piotr.

Oni też go uściskali, wskazali mu miejsce do siedzenia i poczęstowali winem, chlebem i owocami. Zjadł jednego daktyla i wypił łyk wina, żeby im zrobić przyjemność. Mimo dziesięciu lat spędzonych na Wschodzie wciąż denerwowało go, jako Rzymianina, zwlekanie z przechodzeniem do sedna sprawy.

– Czy to, co słyszałem o Szczepanie, jest prawdą?

Piotr w milczeniu skinął głową.

– Młodzieniec, który mi o tym opowiadał, mówił, że go sądzili… sam niewiele wiedział. Na pewno tak nie mogło być!

– To prawda. Zaprowadzili go przed Sanhedryn.

– Ale nie mieli prawa… – Kasjusz urwał w połowie zdania. Rzymscy namiestnicy zarezerwowali ius gladii, prawo do zabijania, dla siebie i pilnowali zazdrośnie, by nikt nie próbował korzystać z tego przywileju. Teraz jednak nie rozmawiał z Rzymianami.

– Nie, nie mieli prawa skazać go na śmierć – potwierdził Piotr. – Nie według porządku tego świata, bo nie doprowadzili go przed oblicze rzymskiego urzędnika, jak naszego Pana, i nie według porządku Bożej sprawiedliwości, bo nic złego nie uczynił.

– Ale dlaczego my… dlaczego prokurator się na to zgodził? – zapytał Kasjusz.

– Sądzę, że nawet o tym nie wie. Tego Piłata odesłali do domu…

– Tak, słyszałem o tym, kiedy byłem w Gazie.

Jeden z mężczyzn przy stole pochylił się do przodu.

– Nowy prokurator dopiero objął stanowisko. A Cezarea jest zbyt daleko, by słyszeć krzyk człowieka kamienowanego w Jerozolimie.

– Jest jeszcze rzymski dowódca w Antonii – nie ustępował Kasjusz.

– Legat Semproniusz – potwierdził Piotr, a Kasjusz na próżno czekał na dalsze wyjaśnienia. Znał Semproniusza, całkiem zdolnego oficera, lecz zarazem człowieka należącego do wielkiej rzeszy tych, których naczelna zasada brzmi: „W razie wątpliwości nic nie robić”. Stosował ją zwłaszcza podczas zmiany na najwyższym urzędzie, kiedy nie wiedział, jaki kurs obierze nowy namiestnik. Semproniusz zamykał oczy i uszy i udawał, że o niczym nie wie.

– Jesteśmy Żydami. Czy mamy się skarżyć Rzymianinowi na to, co Żydzi zrobili Żydowi? – mruknął inny z obecnych.

– Mówisz to w obecności Rzymianina – przypomniał mu łagodnie Kasjusz.

– Śmierć naszego brata Szczepana była tylko początkiem – podjął Piotr. – Od tego czasu aresztowano wielu z nas, mężczyzn i kobiety. Tylu, że reszta zaczęła przeczuwać, że ich kolej może nadejść w każdej chwili. Wyjechali więc z miasta najszybciej, jak mogli. Rozproszyli się w różnych kierunkach, a wielu z nich w ogóle opuściło Judeę i wyruszyło do Samarii albo do miast portowych. – Westchnął głęboko. – Gdyby nasz Pan przyszedł dzisiaj i zapytał mnie: „Kefasie, gdzie są moje owce, gdzie moje stado w mieście, które tak kochałem”, musiałbym mu odpowiedzieć: „Panie, została tylko garstka i ich życie też jest zagrożone”.

Nastąpiła chwila ciszy. Potem Kasjusz powiedział:

– Wykorzystali zmianę namiestnika. Piłat był złym prokuratorem, ale nie odważyliby się zrobić czegoś takiego, dopóki był na stanowisku. Wydaje mi się też, że nie odważyliby się aresztować ciebie. Co z Janem? I z Judą, synem Alfeusza?

– Jan jeszcze tu jest – odrzekł Piotr – ale w domu swojego brata Jakuba i dotąd go nie aresztowali ani nikogo z jego rodziny. Wydaje się, że z jakiegoś powodu chcą oszczędzić apostołów naszego Pana. Może liczą na to, że w ten sposób wbiją klin między nas i nasze stado. Ale nasza kolej może oczywiście przyjść w każdej chwili. I aresztowali wielu przyjaciół Jana w jego domu, zanim go zamknął.

– Rozumiem. I z tego, co wiem, nadal go obserwują.

– Wysłałem Filipa do Samarii – ciągnął Piotr. – Joel, ten tutaj, pojedzie tam jutro, a Tomasz i Mateusz wyruszą do Galilei.

– Ty też powinieneś wyjechać – rzekł ostrzegawczym tonem Joel.

– Zostanę – odparł Piotr.

– A nas wysyłasz…

– To co innego. W tej chwili nie możecie tu zdziałać wiele dobrego. Możliwe, że nasz Pan to dopuszcza, bo chce, żebyśmy się rozproszyli i zanieśli Jego przesłanie do wielu miejsc w świecie.

– Ale dlaczego my? Czemu nie ty? – nie ustępował Joel.

– Bo wy go wcześniej nie zawiedliście tu w Jerozolimie, a ja tak. Nie ruszę się stąd, jeżeli Pan mi tego nie rozkaże.

– Przyczyną tego wszystkiego jest pewnie znowu Kajfasz – rzekł z goryczą w głosie Kasjusz. – Ten sam teraz co… wtedy.

– Tak – potwierdził spokojnie Piotr. – On i jeszcze jeden. Młody człowiek. Jakiś Szaweł z Tarsu.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Ja też nie, zanim to się nie stało. To on aresztował Szczepana i przez wiele tygodni wdzierał się do domów naszych braci i sióstr i kazał ich zabierać do więzienia. Mówią, że nie ma litości.

– Jeśli tak jest – odparł Kasjusz – to nie może mieć Boga w sercu.

Uśmiech Piotra był zaszczytem, nagrodą i wyrazem miłości, wszystkim naraz.

– Szaweł z Tarsu – wtrącił Joel – myśli, że jest narzędziem wybranym przez Boga, by utrzymać stare Prawo. I myśli, że Bóg jest Prawem. Widziałem, jak aresztował wdowę po moim bracie z jej dwiema córkami i starego Jozjasza, który ma prawie osiemdziesiąt lat.

– Dziś wyjechał z miasta – dodał Piotr.

– Dlatego, że nie ma tu już wielu, których może prześladować – podchwycił Joel. – W całej Jerozolimie zostało nas najwyżej kilkudziesięciu. Teraz tropi inne wspólnoty.

– Mógłbym pójść do Semproniusza – zaproponował bez przekonania Kasjusz.

Piotr potrząsnął głową.

– Rzymski dowódca nie może się wtrącać do wyroków więzienia. Tylko do wyroku śmierci.

– Bardzo wątpię, czy zrobi cokolwiek w sprawie zamordowania Szczepana – rzekł Kasjusz. – Na pewno nie teraz. Musiałbym się zobaczyć z nowym prokuratorem. Nazywa się Marcellus. Nic więcej o nim nie wiem, pewnie dopiero przybył z Rzymu.

– Nawet cesarz w całej swojej chwale nie może przywrócić naszego brata Szczepana do życia – odparł Piotr. – Tylko nasz Pan może i uczyni to, gdy nadejdzie czas. – Jego szeroka pierś uniosła się w kolejnym westchnieniu. – Teraz wiesz, co się dzieje u nas, synu. A co u ciebie? Ostatni raz widziałem cię, gdy udzielałem ślubu tobie i twojej młodej żonie.

– Naomi czuje się dobrze – odpowiedział Kasjusz. – Przynajmniej tak było, kiedy wyruszałem w drogę. Nie wiedziałem, ile szczęścia Bóg może nam dać tu na ziemi, zanim jej nie poślubiłem. Spodziewamy się wkrótce dziecka. Miałem nadzieję, że zastanę list od niej w domu Jana.

– Obawiam się, że nie dostaniesz go nigdy – odrzekł Joel. – Żaden z naszych braci nie dostał listu od kilku tygodni. Jest tu sieć szpiegów pilnujących poczty. W ten sposób zdobywają nowe adresy.

Kasjusz spurpurowiał.

– Czy to zaszło aż tak daleko? – wychrypiał.

– Nie powiedziałeś nam nic o sobie, prócz tego, że znalazłeś szczęście ze swoją młodą żoną – podjął Piotr. – Czy nadal mieszkasz w Tyrze?

– Nie, przestałem współpracować z tamtejszymi kupcami. Robienie tego dalej oznaczałoby udział w ich fortelach i sztuczkach. Bardzo ich zaskoczyłem wyjeżdżając.

Piotr uśmiechnął się.

– Takich ludzi nic nie zdumiewa bardziej niż uczciwy człowiek. Nie potrafią go rozszyfrować.

– Właśnie – zgodził się z nim Kasjusz. – Sądzę, że wciąż próbują wytropić, kto zaproponował mi wyższy procent. Nie wyobrażają sobie innego powodu, dla którego miałbym zaprzestać współpracy. Teraz wracam z rozpoznawczej podróży do Egiptu, chodzi o wymianę towarów drogą morską – przez Gazę, Cezareę i Tyr. Nie jestem tak naprawdę stworzony na kupca – jak wiesz, zajmowałem się rzemiosłem żołnierskim – ale znam się trochę na organizacji.

– Ale powiedziałeś, że nie mieszkacie już w Tyrze?

– Nie, przenieśliśmy się do Damaszku. Jest nas tam przynajmniej sześciuset ochrzczonych, którzy wyznajemy wiarę w naszego Pana.

– Damaszku… – powtórzył Piotr. – Ty i twoja żona mieszkacie w Damaszku. – Wymienił spojrzenia z pozostałymi. – Wysłałem tam dwóch posłańców – jednego wczoraj i jednego dziś rano. Do starszego gminy, Ananiasza.

– Jestem mu bardzo oddany – rzekł ciepłym głosem Kasjusz. – Często bywa w naszym domu. Ale czemu wydajesz się taki zmartwiony? Jest chory?

– Musiałem mu przekazać złe wieści – odrzekł Piotr – a teraz muszę to powtórzyć także tobie. Ten Szaweł z Tarsu wyjechał dziś rano z miasta…

– Już mi to mówiłeś.

– Ma ze sobą dokumenty podpisane przez samego arcykapłana, upoważniające go do aresztowania i uwięzienia wszystkich, którzy wzywają imienia Jeszui. I najpierw jedzie do Damaszku.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Posłaniec Króla.