Posłaniec Króla. Rozdział dziewiąty

Mała grupka jeźdźców jadących o rzut kamieniem od karawany też gwałtownie przystanęła.

Kasjusz znieruchomiał. Jego wspomnienie zatrzymało się na tej chwili w życiu, kiedy zasłona nieba rozdarła się z góry na dół, a ziemia jęknęła. Teraz błyskawica spłynie strumieniami w dół i poruszy się kamień przed grobem…

Spełniło się, ale nie do końca. Światło spłynęło w dół, lecz nie była to błyskawica, tylko wielka świetlna kula, która zatoczyła krąg nad karawaną, pochłaniając ją, i towarzyszył jej dźwięk, lecz nie grzmotu. Brzmiał jak tysiąc dzwonów, a przy tym jak głos, choć nie mógł rozróżnić słów. Potem ucichł, światło znikło i było po wszystkim.

Ktoś pociągnął go za łokieć.

– Patrz – szepnął Aszab.

Karawana była w zupełnej rozsypce. Mężczyźni i zwierzęta walczyli z trudem, by się podnieść. Strażnicy krzyczeli coś do siebie nawzajem.

Biały osioł stał bez jeźdźca.

– Nasze konie nie muszą rżeć – mruknął Aszab. – Po prostu przejedziemy.

Miał oczywiście rację. Nie mogło być lepszego momentu. Kasjusz dotknął miecza. Ręka mu zdrętwiała. Ruszył dalej, a pozostali mężczyźni za nim. Oszołomieni i niepewni, ale pojechali.

Wyciągnął miecz z pochwy i schował w fałdach płaszcza.

Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na niego i jego towarzyszy. Kiedy dotarli do niespokojnej, gorączkowo gestykulującej grupy, zobaczył Szawła.

Właśnie stawiali go na nogi. Chwiał się trochę. Twarz miał barwy popiołu.

Kasjusz zatrzymał konia. Zobaczył oczy Szawła i od razu zrozumiał, że tamten go nie widzi.

– Poprowadźcie mnie – rzekł słabym głosem Szaweł. – Jestem ślepy.

Ku osłupieniu Aszaba Kasjusz schował miecz do pochwy i pojechał dalej. Ruszył za nim wraz ze swoimi ludźmi. Teraz oddalali się od karawany po przeciwnej stronie.

– To była dobra okazja – wymamrotał Aszab.

Kasjusz spojrzał na niego, jakby go zobaczył pierwszy raz.

– Mam zabić niewidomego? – zapytał nieswoim głosem.

Aszab pokręcił głową. Wendeta jest wendetą. Prościej byłoby doprowadzić to do końca. A ślepy człowiek nie jest martwy. Poza tym mógł zostać oślepiony tylko na chwilę, przez tę kulę ognia. Czasami ludzie odzyskują wzrok…

– Ja odzyskałem – rzekł ochrypłym głosem Kasjusz.

– Ty? Nie rozumiem.

– Przez moment byłem oślepiony. Człowieku, czy ty nie rozumiesz, że to był większy myśliwy niż ja? Ten człowiek jest Jego łupem, nie moim.

Arab patrzył na niego oszołomiony.

– Nieważne, Aszabie. – Kasjusz odwrócił się w siodle. Karawana znikła z pola widzenia. Zatrzymał konia i tamci też przystanęli.

– Proszę – rzekł. – Weź pieniądze, które wam obiecałem. Polowanie się skończyło.

Aszab wziął sakiewkę, wzruszając ramionami, wysypał jej zawartość i od razu podzielił między swoich ludzi. Potem każdy z nich dotknął czoła włócznią lub sztyletem i odjechali, a ich białe szaty powiewały na wietrze jak skrzydła.

Kasjusz miał poczucie, że wraz z nimi odlatują jego własne złe myśli.

Wkrótce znikli w słonecznej mgle.

Kręciło mu się w głowie i czuł się zupełnie pusty w środku, jak naczynie, z którego wylano zawartość. Miał zdrętwiałe ciało i nie mógł jasno myśleć.

Polowanie się skończyło. Ale to wcale nie było jego polowanie. Całe myślenie i planowanie, cały wysiłek ostatnich dni poszedł na marne. Nic dziwnego, że jego umysł wypełniała pustka – nie licząc niejasnego i niepokojącego uczucia, że wdarł się na tereny łowieckie Innego i nie ujdzie mu to bezkarnie.

Sam Pan uderzył… oślepił swojego wroga. Kasjusz Longinus nie miał w tym polowaniu żadnego udziału. Człowiek, który przyszedł zabić zabójcę, przemknął koło karawany jak bezpański pies, na którego nikt nie zwrócił uwagi.

Nie czuł wstydu – poddany nie wstydzi się, że Król jest większy od niego – ale poczuł się mały, jak dziecko, które weszło przypadkiem do pokoju, w którym dorośli robili rzeczy przekraczające jego zdolność pojmowania. I jeszcze ten nieokreślony niepokój…

Pojechał dalej w stronę miasta. Pustynia oddalała się. Pas zieleni rozszerzał się, przechodząc w gęste gaje z pomarańczami i cytrynami lśniącymi wśród liści jak klejnoty. Powietrze było świeże i nasycone przyjemnym zapachem. Rzeki Abana i Parpar jak wygięte srebrne miecze strzegły tego świata obfitości i urodzaju.

Kasjusz poczuł, że odrętwienie zaczyna ustępować. To był Damaszek. Tu był dom. Tu była Naomi. Spiął konia ostrogami, a ten ruszył radosnym galopem.

Wkrótce znów zobaczył karawanę, nieco dalej na lewo i poruszającą się bardzo powoli. Nie zwracał na nią uwagi. Przyciągało go miasto i galopował w jego stronę z coraz większą prędkością.

Musiał zwolnić przy bramie, przez którą przelewał się tłum wchodzący do miasta lub z niego wychodzący. Na szczęście nie miał daleko do domu – małego domku na skraju rzymskiej kolonii.

Kiedy go jednak zobaczył, ściągnął gwałtownie wodze konia. Uczucie niepokoju powróciło i tym razem nie było niejasne, tylko ostre jak sztylet. Przekroczył granicę. Ściągnął na siebie karę. Wypłynęły na powierzchnię dawne myśli, na wpół pogrzebane w dzieciństwie, kiedy modlił się do bogów, rzymskich bogów o wielu twarzach, surowych i karzących. Próbował przekonać sam siebie, że Pan jest inny, że kocha miłością o tyle większą niż ludzka, że w żaden sposób nie da się ich porównać.

Ale Pan powalił swojego wroga i oślepił go. Co mógłby zrobić Kasjuszowi, któremu już raz wybaczył w przeszłości? Kasjuszowi, który wyruszył w drogę, by zabić…

A gdyby odebrał mu Naomi?

Kasjusz jęknął i podjechał bliżej. Niewolnik przy bramie, Firmus, wyglądał na zmartwionego. Kasjusz nie potrafił się przemóc, by przystanąć i zapytać, skinął mu tylko głową, wjechał przez bramę i zsiadł z konia.

Margul, Etiopczyk, otworzył mu, uśmiechając się głupkowato, a Kasjusz znów nie był w stanie go zapytać.

– Pan wrócił – rzekł Margul – ach, ach, pan wrócił…

W sieni pojawiła się chuda stara kobieta.

– Abigail! – krzyknął Kasjusz. – Gdzie jest… jak się czuje… moja żona?

Abigail położyła kościsty palec na ustach i serce Kasjusza na moment przestało bić. Dała mu jednak znak ręką, a kiedy podszedł, cały drżąc, wzięła go pod ramię z poufałością starego domownika i poprowadziła do drzwi pokoju jego żony.

– Musisz być bardzo cicho – rzekła z powagą.

– Jest chora – szepnął.

Abigail skinęła głową i otworzyła drzwi.

Naomi spała. Była chuda i woskowo blada, a pod oczami miała głębokie sine cienie. Jednak choroba zdawała się służyć jej delikatnej urodzie zamiast jej szkodzić. Wyglądała niemal nieziemsko pięknie. W jej ramionach…

– Sześć tygodni przed czasem – wyjaśniła cicho Abigail. – Jest słaba, ale wszystko będzie z nią dobrze i z dzieckiem też.

– Lekarz tak powiedział? – szepnął Kasjusz.

– Znam się na tym lepiej niż lekarz. Ale był dość mądry, by powiedzieć to samo.

– Kiedy… to się stało?

– Dziś rano. Lekarz wyszedł zaledwie przed godziną.

Dziś rano. Tego samego ranka.

– To tylko dziewczynka – w głosie Abigail zabrzmiał wyzywający ton.

Kasjusz spojrzał na nią. Potem wybuchnął śmiechem. Nie mógł przestać się śmiać i opanował się z trudem, widząc wzrok Abigail. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Naomi ma otwarte oczy. Patrzyła na niego z lekkim niedowierzaniem. Potem jej twarz, niewiele większa od twarzyczki dziecka, rozpromieniła się miłością.

***

Kasjusz nie wyszedł z domu ani tego, ani następnego dnia i spędził większość czasu przy łóżku Naomi. Wysłał jednak napisaną pospiesznie wiadomość do Ananiasza, ostrzegając go przed karawaną z Jerozolimy.

„Ich przywódca, Szaweł z Tarsu, może być niezdolny do działania, ale i tak lepiej przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności. Daj mi od razu znać, gdybyś potrzebował pomocy. Zawsze mogę ukryć część ludzi w moim domu, jeśli będzie trzeba”.

– Co piszesz, Kasjuszu? – usłyszał senny głos Naomi.

– Tylko parę słów do naszego starego przyjaciela Ananiasza.

– Drogi, stary Ananiasz… o czym do niego piszesz?

– Przekazuję wiadomości od Piotra. Widziałem się z nim w Jerozolimie.

– Och… musisz mi o tym opowiedzieć. Czy przesłał nam błogosławieństwo?

Kasjusz odwrócił wzrok.

– Nikt nie może myśleć o tobie, nie błogosławiąc cię – odrzekł.

Niewolnik, którego wysłał do Ananiasza, wrócił po godzinie. Kasjusz spotkał się z nim w westybulu.

– Jest odpowiedź?

– Stary pan mówi, że bardzo ci dziękuje, panie, ale już o tym wiedział.

– Dobrze. Coś jeszcze?

– Nie, panie.

To znaczyło, że przynajmniej jeden z posłańców Piotra przybył przed nim. Co mógł teraz zrobić? Stąd wszystko wyglądało inaczej. Szaweł, oczywiście, niewidomy czy nie, nadal mógł wysyłać swoich ludzi do żydowskich domów, by aresztowali ich mieszkańców. Jednak myśl, że miałby wysłać strażników świątyni tutaj, do domu Rzymianina, wydawała się wręcz absurdalna. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby Naomi poszła do synagogi posłuchać Ananiasza, który czasem tam nauczał. Tam mogłaby zostać aresztowana.

Mimo to męscy niewolnicy w domu Kasjusza byli uzbrojeni.

Niewidomy człowiek nadal mógł być niebezpieczny – mógł myśleć, że jego ślepota pochodzi od demonów i przez to stać się nawet bardziej fanatyczny niż przedtem. Albo przekazać swoje uprawnienia komuś innemu.

Nie można było stwierdzić, czy zagrożenie dla wspólnoty już minęło czy jeszcze nie.

Lekarz przychodził codziennie i był bardzo zadowolony z poprawy stanu zdrowia Naomi.

Kasjusz opowiedział jej o swojej podróży statkiem do Aleksandrii, o wspaniałościach wielkiego miasta, rozmowach, jakie odbył z tamtejszymi kupcami. Powiedział jej też o Piotrze. Było jeszcze za wcześnie, by mówić o Szczepanie i prześladowaniach wspólnoty w Jerozolimie.

– Ale gdzie są niewolnicy, których miałeś ze sobą? Abigail mówi, że wróciłeś sam.

– Przyjadą za kilka dni. Podróżują wolniej. Mnie się spieszyło z powrotem.

Nie byłaby kobietą, gdyby nie spytała, dlaczego.

Uśmiechnął się do niej.

– Zgadnij. Możesz próbować siedem razy.

– To znaczy, że bardzo trudno będzie odgadnąć powód. Na pewno nie dziecko, bo urodziła się za wcześnie.

– Nie z powodu dziecka. Czy myślałaś już jak ją nazwiemy?

– Och, Kasjuszu, tyle o tym rozmawialiśmy.

– Nawet się prawie pokłóciliśmy.

– To prawda, ale wtedy nie wiedzieliśmy, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka. Jesteś zawiedziony? To znaczy, troszeczkę?

– Że mam drugą Naomi? Jak bym mógł! Jest bardzo podobna do ciebie!

– Mam nadzieję, że nie – odrzekła stanowczo Naomi. – To by znaczyło, że mam uszy sześć razy większe od nosa, a mój nos jest rozmiaru najmniejszego miedziaka. To by znaczyło…

– Ma twoje oczy, jak polerowany onyks, i twoje długie rzęsy.

– I duży brzuszek i tłuste krótkie nóżki i rączki. Cieszę się, że nie jesteś rozczarowany. Ja powinnam być, ale też nie jestem. Skoro to dziewczynka, możemy odrzucić dużo imion, które rozważaliśmy: Piotr, Szczepan i Jan…

– Gajusz, Lucjusz i Korneliusz.

– A ja ciągle chcę, żebyśmy ją nazwali Marią.

– Po twojej przyjaciółce, Marii z Magdali, wiem. Wolałbym dać jej na imię Naomi, bo przypomina mi kogoś, kogo znam, ale obawiam się, że w przyszłości mogłoby to prowadzić do nieporozumień.

– No właśnie. Maria jest o wiele lepsza. To również imię matki naszego Pana.

Wzgórze za murami Jerozolimy, straszne wzgórze z płaskim wierzchołkiem. Kobieta, która widziała wszystko, co tam się stało, wszystko. Kasjusz nie widział Jej twarzy, zasłaniał Ją welon. A może po prostu nie miał odwagi na Nią spojrzeć?

Dotknięcie ręki Naomi przywróciło go do rzeczywistości i zmusił się do uśmiechu.

– Nie ma piękniejszego imienia dla kobiety – zgodził się. – Ale nie sądzisz, że ja też powinienem mieć tu coś do powiedzenia?

Skinęła z powagą głową.

– Wiem, że myślisz o swojej matce. Szkoda, że jej nie poznałam. Musiała być bardzo piękna.

– Była.

– I mówiłeś mi, że była pół Rzymianką i pół Greczynką.

– Jej ojciec był Rzymianinem, matka Greczynką z Koryntu. I dostała imię po swojej matce: Akte – Podpora. Szczęśliwe imię, nie sądzisz? Była szczęśliwą kobietą, jak wiele żon żołnierzy mimo licznych trudów. Wszyscy ją kochali. Jej śmierć była pierwszym wielkim ciosem w moim życiu.

– Akte – powtórzyła w zamyśleniu Naomi.

– Czemu nie Akte i Maria? – zapytał Kasjusz. – W Rzymie często dajemy dziecku kilka imion. To zaszczyt, jakim obdarzamy naszych krewnych, który zobowiązuje ich do tego, by zrobili coś dla dziecka… najczęściej uwzględnili w swoim testamencie – zakończył sucho.

– Nie tylko Rzymianie myślą o takich rzeczach – odrzekła z uśmiechem Naomi.

– Też tak sądzę. Ale czy nie uważasz, że dwa imiona to dobry pomysł? Później, kiedy dorośnie, może sama wybrać, jak chce, by na nią mówiono. Jeśli poślubi Rzymianina lub Greka, pewnie wybierze Akte, a jeśli Żyda, może Marię.

– Pewnie zawsze będzie nosić oba – rzekła z powagą Naomi. – A ja modlę się do Pana, by przyniosły jej szczęście.

Następnego ranka czuła się na tyle dobrze, że Kasjusz pomyślał, że mógłby wyjść na chwilę z domu. Poszedł do dzielnicy żydowskiej odszukać Ananiasza. Starego człowieka nie było w domu. Jeden z jego bratanków powiedział Kasjuszowi, że poszedł do gospody przy ulicy Prostej i nie wiedzieli, kiedy wróci.

Kasjusz znał to miejsce. Należało do człowieka o imieniu Juda i było jednym z zajazdów dla żydowskich podróżnych, gdzie jedzenie przygotowywano według rytualnych zasad wymaganych przez Żydów. Pomyślał, że właśnie tam mogła się zatrzymać karawana z Jerozolimy. Ale czemu Ananiasz miałby iść prosto w paszczę lwa?

Postanowił tam zajrzeć. Miał teraz na sobie strój rzymski, białą tunikę i krótki, lekki płaszcz, który zastąpił poważną togę, noszoną tylko w sytuacjach oficjalnych, więc jeśli byli tam ludzie z karawany, prawdopodobnie go nie rozpoznają. A nawet jeśli tak, to co z tego? Byłoby inaczej, gdyby zrobił to, co zamierzał…

Ulica Prosta dobrze się prezentowała ze swoją piękną grecką kolumnadą, a gospoda Judy była jednym z jej największych i najbardziej okazałych budynków.

Kasjusz miał dość rozsądku, by tam nie wchodzić. Tylko by spowodował zamieszanie. Nawet przed poślubieniem Naomi wiedział o surowym żydowskim prawie, które zabraniało przyjmowania pogan pod swoim dachem i wchodzenia do ich domów. Pouczono go o takich sprawach, zanim mu pozwolono poślubić Naomi, a nawet potem ludzie z jej narodu czuli się niezręcznie w wielu sytuacjach.

Piotr sam rozwiązał wtedy problem, przytaczając historię innej Naomi z Pisma, która przyjęła na synową dziewczynę imieniem Ruth, choć tamta nie była Żydówką.

Stajnie znajdowały się za gospodą. Kasjusz trochę się przy nich pokręcił i zobaczył sporą liczbę wielbłądów i osłów pilnowanych przez kilku mężczyzn, którzy mogli należeć do straży Świątyni. Nie był tego pewny, ponieważ nie mieli na sobie mundurów.

Niespiesznie wrócił na ulicę, udając, że interesują go towary handlarza kością słoniową wyłożone w witrynie sklepu sąsiadującego z gospodą. Właściciel zachęcał go usilnie, by wszedł do środka – to, jak widać, nie byłoby profanacją – lecz on pozostał na zewnątrz w miejscu, z którego mógł obserwować wejście do gospody.

Po chwili wyszedł z niej młody mężczyzna, w którym Kasjusz rozpoznał Lewiego, innego z bratanków Ananiasza. Odłożył kieł, w którym hinduscy rzemieślnicy zręcznie wyrzeźbili całą karawanę słoni, i chciał podejść do Lewiego, kiedy pokazali się dwaj inni mężczyźni. Jednym był sam Ananiasz, z pięknymi białymi włosami powiewającymi spod turbanu, drugim niewysoki mężczyzna wsparty na ramieniu Ananiasza i ubrany w prostą szatę z kapturem zasłaniającym głowę.

Mężczyźni oddalili się i Lewi zamierzał iść za nimi, kiedy Kasjusz dogonił go paroma szybkimi krokami i dotknął jego ramienia. Kiedy Lewi się odwrócił, Kasjusz zobaczył, że młodzieniec płacze.

– Witaj, Lewi – powiedział. – Co się stało?

Lewi próbował odpowiedzieć, lecz nie mógł wydobyć słowa. Spojrzał za Ananiaszem i niskim mężczyzną, po czym znów zwrócił się do Kasjusza.

– Chodź z nami – wykrztusił. – Powiem ci, jeśli zdołam… jeśli zdołam. Nie, nie możemy do nich podejść… Nie śmiem…

Otrząśnięcie się z silnego wstrząsu, jaki najwyraźniej przeżył, zajęło mu trochę czasu. Zdążyli już wyjść z ulicy Prostej i zmierzali teraz w stronę jednej z bram.

– Wuj obudził mnie dziś rano – rzekł Lewi, nadal trochę się zacinając. – Poprosił mnie, bym z nim poszedł do gospody Judy. Nie powiedział mi z początku, dlaczego, a ja się przestraszyłem, bo wiedziałem… wiedzieliśmy… że tam się zatrzymali ludzie z Jerozolimy. Zdradził mi więc, że sam Pan kazał mu tam pójść. Ukazał mu się we śnie i prosił, by zapytał w gospodzie o człowieka imieniem Szaweł z Tarsu.

Kasjusz pobladł lekko.

– Twój wuj wiedział, że Szaweł przybył do miasta – rzekł. – Sam mu to napisałem w wiadomości i sądzę, że był tu również posłaniec od Piotra… Kefasa, jak go nazywacie.

– Tak, wiem. A Pan powiedział mu, że Szaweł się teraz modli i właśnie w tej chwili miał wizję człowieka o imieniu Ananiasz, który przychodzi i kładzie na nim ręce, by go uleczyć ze ślepoty.

– Mów dalej – rzekł niespokojnym głosem Kasjusz.

– Wuj mówi, że powiedział Panu, że słyszał o tym człowieku i o wszystkich krzywdach, jakie wyrządził świętym w Jerozolimie, i że przybył tu z upoważnienia arcykapłana, by uwięzić wszystkich, którzy wzywają imienia Pana. Ale Pan powiedział mu, by mimo to poszedł, i że wybrał tego człowieka na swoje narzędzie, by niósł Jego imię poganom i ich władcom i samemu Izraelowi.

– Ten Szaweł? Ten, który zabił Szczepana? Ten, który…

– Tak.

Przeszli przez bramę.

– Więc ten człowiek, który jest teraz z twoim wujem, to… Szaweł?

– Tak. – Lewi przełknął ślinę. – Nie jest już ślepy – dodał z pewnym trudem.

– Co? – Kasjusz zadrżał. – Widziałem jego oczy – rzekł. – Ten człowiek nie został po prostu oślepiony przez słońce. Naprawdę stracił wzrok. A ty mówisz, że teraz widzi?

– Ja to wiem. Wuj mi powiedział, a potem on… Szaweł… sam zszedł po schodach z pokoju na górze i widziałem go.

– Jak to się stało?

– Modlili się razem i wuj położył ręce na głowie Szawła.

– A on przejrzał…

– Przejrzał od razu.

Teraz zbliżali się do Abany. Widzieli w oddali łódkę płynącą z biegiem rzeki, a na drugim brzegu kilku mężczyzn łowiących ryby.

Ananiasz i Szaweł doszli już do brzegu. Zatrzymali się tam i Kasjusz poznał po tym, jak stali, bez ruchu i ze spuszczonymi głowami, że się modlą. Młody Lewi dołączył do nich.

Potem Szaweł zdjął płaszcz. Zdjął również szatę i stał nagi, tylko z przepaską na biodrach. Straszny prześladowca był kruchy i zagubiony. Wyglądał bardzo młodo i pokornie.

Dopiero kiedy zaczął wchodzić do rzeki, Kasjusz zrozumiał, że Ananiasz zamierza go ochrzcić w imię Jedynego, którego tak bardzo nienawidził.

Był ślepy, a teraz widzi, pomyślał Kasjusz. Ale to jest jeszcze większy cud.

Dopiero teraz zaczęło do niego docierać, w jakim stopniu jego pochopność mogła zakłócić wolę Boga. Jedyny grzech i smutny przywilej człowieka. Zarazem zdał sobie sprawę z aktu Bożej łaski, która odsłoniła mu prawdę w milczącej wymowności, przemawiając prosto do serca. Pamiętał, jak Piotr mu kiedyś powiedział, że jeśli grzesznik okaże skruchę, Pan przyciągnie go bliżej do siebie, i poczuł przypływ takiej radości, że jego oczy wypełniły się łzami. Nie wiedział, że to też jest modlitwa.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Posłaniec Króla.