Ostatni krzyżowiec. Rozdział szósty

Kurier przybył w środku nocy. Juan Galarza powiedział Hieronimowi, że koń kuriera jest w opłakanym stanie i może nie wrócić do zdrowia. Gdy udajesz się konno do cesarza, jedyną ważną rzeczą jest dotrzeć tam jak najszybciej. W Hiszpanii jest wiele koni, ale tylko jeden cesarz.

Dużo szeptano na temat wiadomości, jakie w pośpiechu przywiózł kurier, lecz przez chwilę nikt nie wiedział niczego na pewno – poza tym, że człowiek ten przybył z Yuste, gdzie cesarz aktualnie przebywał. Valverde wiedział, że Yuste to nie miasteczko, lecz klasztor – jeden z jego kuzynów był tam mnichem – a Hieronim pamiętał, jak don Luiz i tía wspominali raz po raz, że cesarz się tam przeniósł „na jakiś czas”. Nie mógł pojąć, jak to możliwe. Pamiętał klasztor w Valladolid. Czyżby cesarz sypiał w maleńkiej celi? A co z wszystkimi dworskimi grandami, generałami, admirałami i mężami stanu, i damami! Przecież żadna niewiasta nie miała wstępu do klasztoru.

Sekretarz Álvaro myślał może, że cesarz umarł, ale Galarza tylko się śmiał.

– Bez wątpienia don Luiz by nam o tym powiedział i flaga byłaby opuszczona do połowy. To, co mówisz jest śmiechu warte!

Sekretarz uniósł brwi.

– Ostatecznie, señor Galarza, cesarz to stary człowiek…

– Nie jest dużo starszy ode mnie – uciął Galarza. – Czy ja według pana, señor Álvaro, wyglądam na umierającego? Weź pan rapier lub miecz i zobaczymy zaraz, który z nas dwóch przypomina bardziej trupa.

Álvaro był na tyle rozsądny, by zachować cierpliwość. – Wszyscy wiemy, że jest pan silnym człowiekiem, señor Galarza. A moją jedyną bronią jest pióro. Nigdy nie mówiłem, że jest pan bliski śmierci. Powiedziałem…

– Słyszałem, co pan powiedział. Ale po don Luizie, to ja jestem tym, który zna cesarza najlepiej. Niech go Bóg błogosławi i da mu długie życie…

– Amen, amen – rzekł pospiesznie Álvaro.

– …Niejeden raz walczyłem u jego boku, panie gęsipiórku, i mówię panu: dzień jego śmierci to będzie trzęsienie ziemi, katastrofa, poruszenie na całym świecie, i my nie będziemy tu siedzieć, jak teraz, jedząc śniadanie.

Rano nadeszły rozkazy od don Luiza, żeby pakować masę rzeczy: meble, obrazy, dywany, srebra; kupić kilkanaście mułów; dokonać przeglądu wszystkich powozów. Tía powiedziała Hieronimowi, że pojadą do Yuste, a raczej do wsi Cuacos niedaleko Yuste.

– Cesarz chce mieć don Luiza przy sobie, a ponieważ wie, że potrwa to dłużej, zezwolił nam łaskawie tam się osiedlić. – W głosie jej zabrzmiała jakby nutka wahania, a jeżeli tak było rzeczywiście, to można było podejrzewać, że nie była zachwycona tym pomysłem.

Hieronim promieniał radością. W zamku panowało takie wrzenie, że nie było czasu na dalsze lekcje. Padre Prieto musiał się spakować, ponieważ miał w Cuacos pełnić funkcję kapelana rodzinnego. Padre Morales był już za stary i zbyt kruchy, by podejmować podróż. Tak Juan Galarza, jak Diego Ruiz wybierali w zbrojowni broń, nadzorując pakowanie niektórych sztuk oraz rozdzielanie innych. Nie wzbraniali przy tym chłopcu asystowania przy tym. Czy było coś piękniejszego niż broń? Gładkie, śmiercionośne naciągi kusz, stalowa powaga bitewnego miecza, arogancka elegancja szabli dworskiej – wszystko to złocone i wybijane drogocennymi kamieniami oraz finezyjnymi ozdobnymi wycięciami. Nawet pospolity kordelas miał swoje piękno, podobnie jak arabski kindżał i turecki bułat, zakrzywiony jak półksiężyc oraz lśniący i błyszczący jak wąż. A strzelby: trzy, cztery, sześć ich, różnego autoramentu – cudowna broń, która ujarzmiła Nowy Świat, odzianych w pióra Inków i Azteków. A wszystko to na usługach cesarza, władcy światów, zarówno starego, jak nowego – tego cesarza, którego wkrótce ujrzy.

Nawet na moment nie wątpił, że go ujrzy. Ostatecznie Cuacos leżało całkiem blisko Yuste i mury Yuste musiałyby być bardzo wysokie, żeby nie miał możliwości zajrzenia tam od czasu do czasu. Oczywiście często widywał go będzie don Luiz. To właśnie cesarz chciał widzieć don Luiza. Jeżeli coś mogło spotęgować u Hieronima cześć dla bohaterów, to na pewno to, że nawet cesarz najwidoczniej nie radził sobie bez don Luiza.

***

To była podróż zupełnie inna od tej, jaką odbywał z señor Charlesem Prévostem. Hieronim mógł jechać na swoim małym mule u boku don Luiza, na przedzie długiej kawalkady.

– Jedziemy dokładnie tą samą trasą, którą obrał sam cesarz, gdy wyruszył do Yuste – wyjaśnił don Luiz. – To znaczy z Valladolid. Wyruszył stamtąd po południowym posiłku. Nikomu innemu, oprócz jego osobistej służby, nie wolno było mu towarzyszyć poza bramy Campo. Eskorta wojskowa składała się z oddziału kawalerii i czterdziestu halabardników. Pierwszy odpoczynek urządziliśmy w Medina de Campo.

– Byłeś z nim wtedy, panie?

– Tak, na noc zatrzymaliśmy się u bogatego człowieka, niejakiego Rodriga Dueñasa. Jak większość ludzi zdobywających bogactwo w tym życiu, był próżny i pysznił się swymi pieniędzmi. A było to w listopadzie, a zatem dość zimno. Więc do sypialni cesarskiej, żeby się pokazać, wstawił ciężką złotą patelnię, wypełnioną zamiast węglem drogim cynamonem z Cejlonu. To wzbudziło u cesarza kaszel. Poza tym on nie lubi, jak ktoś się chwali. Kazał więc wynieść tę patelnię, a rano wydał marszałkowi rozkaz, by opłacił wszystkie wydatki poniesione przez Dueñasa. Rozumiesz, dlaczego to uczynił?

– Myślę, że wiem – odpowiedział Hieronim z wahaniem. – Nie chciał zaszczycać tego człowieka, będąc jego gościem. Potraktował go jak karczmarza.

– Absolutnie tak.

Po kilku dniach dotarli do Tornavacas i, ponownie wzorem cesarza, obrali skrót poprzez przełęcz Puerta Nueva.

Wspięcie się na tę przełęcz nie było łatwe. To było zupełnie niepodobne do normalnej drogi; muły, konie i powozy musiały przedzierać się przez gęste, ciemne lasy kasztanowców, przez dziko rwące górskie strumienie i głębokie wąwozy.

– Jeszcze parę godzin – odezwał się don Luiz – i zostaniemy hojnie wynagrodzeni za nasze udręki.

Podarował żonie zachęcający uśmiech. Jechał przez ten trudny teren obok jej powozu i niejeden raz zsiadał z muła, oddając wodze jednemu ze służby, i sam prowadził muły ciągnące powóz doñi Magdaleny, co bardzo denerwowało woźnicę.

Ostatnie dwie godziny przed dotarciem do samej przełęczy były najgorsze. Kawalkada wspinała się powoli na wzniesienie, aż wąwozy, które zostawili za sobą, zaczęły spoglądać na nich złowrogimi oczyma, a kasztanowce stawały się coraz rzadsze, tak jakby wędrowcy bali się posuwać naprzód.

W miarę, jak zbliżali się do przełęczy, don Luiz podjechał znowu do przedniej straży. Hieronim nie wyglądał wcale na zmęczonego, dosiadał swego małego muła z takim animuszem, jakby dopiero co wyjechali z Villagarcíi. Drogocenny krucyfiks przywiązał starannie do swego siodła, a mały mieczyk zwisał mu zza pasa.

Don Luiz pomyślał o nocy, gdy wybuchł pożar. Gdy popędził ratować chłopca, Hieronim walczył o wyswobodzenie się z zagrożenia – najpierw schwycił krucyfiks, następnie mieczyk i dopiero potem pozwolił się wyprowadzić w bezpieczne miejsce.

Podjechał do niego powoli.

– Teraz nieco w prawo – powiedział niemal szorstko. Chłopiec usłuchał. Przejechali obok szeregu form z ostrych skał, po czym obaj się zatrzymali.

Daleko pod nimi rozciągała się duża piękna równina, falująca pagórkami i słodka od pomarańczowych i oliwnych gajów.

– Vera de Placencia – odezwał się łagodnie don Luiz. – Hiszpania u szczytu swego spokoju i piękna.

Daleko na horyzoncie, nad żyzną dolinę wyrastało wzgórze, zielone od drzew owocowych, a na tym wzgórzu – białe, migocące w słońcu domy z górującym nad nimi kościołem.

– To Yuste – poinformował don Luiz. – Będziemy tam pojutrze. – Po chwili dodał: – Jesteś teraz dokładnie w tym miejscu, gdzie siedział cesarz. Przyniesiono go na przenośnym fotelu, a ja stałem u jego boku. Rzekł do mnie wówczas: „Zostaje mi już tylko jedna przełęcz do pokonania: ta śmierci”.

Hieronim wstrzymał oddech.

Don Luiz spojrzał na niego jakoś dziwnie.

– Cesarz, mój drogi pan, jest starym człowiekiem – rzekł łagodnie. – Znacznie starszym niż to wynika z jego wieku. Nawet tytan ulegnie zmęczeniu, jeśli dźwiga na swych plecach przez tyle lat cały świat. Módl się za niego, Hieronimie, módl się codziennie.

– Będę się modlił, proszę pana – powiedział chłopiec głosem zdradzającym duże emocje. Po raz pierwszy zauważył łzy w oczach don Luiza.

Zaczęli schodzić w dół.

***

Życie w Cuacos rozczarowało Hieronima. Może najgorsze było to, że nikt nie miał dla niego czasu, a jeżeli już, to bardzo mało. Nie było tu żadnego zamku – rzecz zrozumiała, skoro nawet sam cesarz musiał mieszkać w klasztorze – i wszyscy mieszkali w jednym, nieco zdezelowanym domu, a właściwie w trzech domach, z których rzemieślnicy, chłopi i robotnicy najemni, pracując ciężko miesiącami, starali się stworzyć jeden dom. Don Luiz wcale nie był z tego zadowolony, konferował z niektórymi rzemieślnikami, sporządzał plany i nakazywał zmiany, a później musiał wyjechać, by spotkać się w klasztorze z cesarzem. Rzemieślnicy przekazali jego polecenia chłopom i robotnikom, ci zaś wszyscy podjęli pracę na nowo. Gdy jednak don Luiz wrócił wieczorem, stwierdził, że całkowicie źle go zrozumieli i że trzeba wszystko jeszcze raz przerobić. Trwało więc nieustanne walenie młotkiem i piłowanie, a także burzenie i przebudowywanie. Podczas gdy to się działo, don Luiz musiał przyjmować wielką liczbę gości – wielkich panów ze wspaniałymi białymi krezami i błyszczącymi ozdobami, arcybiskupów, biskupów i opatów. Zawsze też musiał wygłosić małą przemowę, przepraszając za stan swego domu i za każdym razem goście chwalili go, że dla cesarza poświęcił wygodę i spokój.

Nie mieli nic do zaoferowania chłopcu, więc Hieronim starał się jakoś zabić czas. Tak, zabić czas! Don Luiz, Juan Galarza, padre Prieto, a nawet tía, jego czuła tía, prawili mu o opłakanym stanie, w jakim znajduje się świat, co się dzieje u Francuzów, Niemców, Arabów i Turków oraz o niekończącej się nienawiści ze strony morysków i o angielskich korsarzach rabujących cesarstwo w Nowym Świecie, a także niesnaskach w Niderlandach i w tylu innych miejscach. On, jedenaście lat i cztery miesiące – można powiedzieć: zbliżający się do wieku lat dwunastu – a oto wszystko, na co mu pozwalano, to zabijanie czasu bieganiem z małą kuszą wykonaną przez Juana Galarzę i uśmiercanie ptaków i wiewiórek – jakby miał ciągle siedem lat.

Nadal pomagał tíi dawać biednym pieniądze i rzeczy, jako że Cuacos też miało swoich biednych. Ale to były pieniądze tíi i zawsze czuł się zażenowany, gdy mu dziękowali, starając się ucałować go w rękę, jak gdyby to on był ich dobroczyńcą.

Kto by pomyślał, że któregoś dnia autentycznie zatęskni za kontynuacją nauki greki i łaciny, a także geografii i historii, i w ogóle wszystkiego! Jednak padre Prieto nie był na to przygotowany. Wiele razy towarzyszył don Luizowi w wyjazdach do Yuste, w domu zaś ciągłe walenie młotkiem i piłowanie czyniło regularne lekcje praktycznie niemożliwymi.

Jedyną rzeczą, jaką lubił, było udawanie się do Yuste i oglądanie tam wszystkiego, co przy pewnym szczęściu mogło oznaczać też zobaczenie samego cesarza. Tego jednak don Luiz surowo mu zabronił, i chociaż mogło korcić go, by uczynić to potajemnie, nie mógł być pewny, że nie zostanie nakryty. Zbyt wielu ludzi było dokoła, żeby gdzieś po drodze nie był zauważony. Owo jedyne podniecające przeżycie było najprostszym z możliwych: byłby to tylko kilkuminutowy spacer; jednak nie mógł się tam udać.

Nowy strój, który przygotowała dla niego tía, nie mógł mu wynagrodzić tej straty, mimo że był zupełnie inny niż proste odzienie, do jakiego był przyzwyczajony: był całkiem krótki, wypchany w ramionach i wokół ud, uszyty z materiału niemal tak miękkiego, jak tkanina jej własnych sukienek.

– To strój pazia – powiedziała tía, i to słowo go zachwyciło.

– Chcę być twoim paziem. Zawsze będę twoim paziem.

Dostał też nowe buty, i to z jedwabiu zamiast skóry! I nieskończenie długie pończochy.

Gdy nowy strój był ukończony i Hieronim go włożył, nie mógł oderwać się od lustra.

– Jestem paziem – powtarzał. – Jestem paziem tíi.

Doña Magdalena też była zadowolona. Chłopiec wyglądał niezwykle przystojnie. Poruszał się swobodnie, z wdziękiem i nie było w tym nic z zachowania dziewczęcego, mimo widocznej próżności.

– Podobasz się sobie? – spytała dyplomatycznie. – No cóż, zobaczymy, czy cesarzowi tak samo się spodobasz.

Hieronim odwrócił się gwałtownie. Nie myślał już zupełnie o zwierciadle.

– Co?… Cesarz? – pytał. – Dlaczego, czy ja… mam…

– Mam jutro audiencję u cesarza – poinformowała go. – I ty pójdziesz ze mną, jako mój paź, i podasz mu mały prezent, jaki mam dla niego, i mam nadzieję, że raczy go przyjąć.

Hieronimowi zakręciło się w głowie.

– Ależ tío kochana… ja… ja nie wiem, co mu powiedzieć! Będę plótł nie to, co trzeba. Ja…

– Wcale nie będziesz nic mówił. Zaczekasz aż się do ciebie odezwie, jeżeli w ogóle się odezwie, co wcale nie jest pewne. Gdy więc zwróci się do ciebie, ty po prostu odpowiesz, spokojnym, równym głosem. On nie zapyta cię o nic, na co nie umiałbyś odpowiedzieć. Oczywiście zwrócisz się do niego „Wasza Cesarska Wysokość”, tak jak zwracają się do niego wszyscy. To wszystko, co potrzebujesz wiedzieć.

Tej nocy spał niespokojnie, denerwując się, że popełni jakąś przerażającą gafę. Na przykład te nowe pończochy mogą opaść albo upuści te pięknie wyszywane koronkowe chusteczki albo zatnie się, zająknie i zaczerwieni, jeśli będzie musiał odpowiedzieć na pytania cesarza. Cesarz! Zwycięzca spod Muelbergu, Tunisu, Pawii, największy zdobywca swych czasów, władca prawie całego chrześcijańskiego świata oraz licznych milionów pogan Nowego Świata, będzie zadawał mu pytania! A co jeżeli na przykład przyjdzie mu do głowy zapytać go o greckie czasowniki nieregularne…

Wyskoczył z łóżka, zdołał zapalić świecę, zaczął grzebać aż znalazł spis greckich czasowników nieregularnych i zaczął się ich uczyć, jednego po drugim. Lokaj, który przyszedł rano go obudzić, zastał go mocno śpiącego przy stole przy zapalonej świecy, niebezpiecznie blisko jego kędzierzawych włosów.

Lokaj delikatnie przywrócił mu świadomość, za co został nagrodzony potokiem greckich czasowników. Uciekł zdumiony i doniósł doñi Magdalenie, że chłopiec musiał mieć marę nocną, chyba że – co gorsza – stracił rozum. Jednakże gdy przybyła zobaczyć, co się dzieje, Hieronim dokonywał już gruntownych ablucji, pryskając wodą na wszystkie strony. Więc cofnęła się z ulgą. Wszyscy wiedzieli, że jeśli ktoś postradał zmysły, nigdy nie zbliżał się do wody, poza przypadkiem chęci utopienia się, ale tego najwidoczniej Hieronim nie zamierzał. Było tajemnicą Poliszynela, że nieszczęsna matka cesarza całe życie nie znosiła mycia się, a w apogeum swego szaleństwa atakowała każdego, kto zbliżał się do niej z miską wody.

Nieco później doña Magdalena dokładnie zlustrowała swego pazia w całej okazałości jego stroju i kiwnęła głową na znak aprobaty.

– Wyjeżdżamy o godzinie trzeciej – powiedziała. – Dopilnuj, żebyś był wówczas tak samo czysty, jak teraz.

Don Luiz jak zwykle wyjechał do Yuste rano. Widział się z Hieronimem i zamienił z nim parę zdań, ale nie poczynił żadnych uwag co do jego wyglądu.

Czas zbliżał się do godziny trzeciej w iście ślimaczym tempie.

Padre Prieto, który nie pojechał tego dnia do Yuste, był dosyć zdezorientowany, gdy Hieronim przyszedł do niego i zawzięcie nalegał, żeby ten dał mu jeszcze jedną lekcję greki. Później opowiadał don Luizowi: „Byłem absolutnie zdumiony. Każdy inny chłopak nie myślałby o niczym, jak tylko o audiencji u cesarza. Nigdy nie spotkałem się z taką determinacją”.

W południe chłopiec zjadł bardzo niewiele. Doñi Magdaleny tam nie było, ponieważ cały czas zajmowała się swoją garderobą.

Jednak wzorem wszystkich niewiast dworskich była punktualna. Gdy dzwon z Yuste zabrzmiał trzy razy, zeszła majestatycznie po schodach i jej paź, nieskazitelnie czysty, otworzył przed nią drzwiczki karety.

– Czy mam iść obok karety, tío, czy też mam wsiąść na muła?

– Ależ ani jedno, ani drugie. – Doña Magdalena była przerażona. – Czyżbyś chciał pojawić się przed cesarzem w trzewikach i pończochach całkiem pokrytych kurzem z drogi albo jeszcze gorzej: cuchnących mułem? Pojedziesz ze mną powozem.

Weszła do niego – wspaniała, szeleszcząc czarnym jedwabiem i połyskującą białą krezą. Wszedł za nią bez słowa; masztalerz zamknął drzwi i kareta ruszyła.

Raptem Hieronim podskoczył cały.

– Prezent, tío, zapomnieliśmy prezentu.

– Usiądź i uspokój się – rzekła pogodnie doña Magdalena. – Niczego nie zapomnieliśmy. – Pokazała mu aksamitną poduszkę i maleńki pakunek. – Wszystko w swoim czasie.

– Ale… czy cesarz będzie mógł używać tych chusteczek? – spytał Hieronim z powątpiewaniem. – Myślałem, że w celi klasztornej…

– Cesarz nie mieszka w celi. On nie jest mnichem. – Nareszcie dała mu odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie zadał, bo nie chciał, żeby się z niego śmiano.

– Wybudowano dla niego nowe skrzydło; jest ono prawie jak mały pałac. Ma też dla siebie ogród i pięćdziesięcioro służby do dyspozycji. Ponadto jest pięćdziesięciu trzech zakonników o różnych umiejętnościach, wysłanych do Yuste z innych klasztorów. Żyją oni oczywiście zgodnie z regułą swego zakonu, ale mają specjalną misję służyć Jego Cesarskiej Wysokości w sprawach, na których się znają.

– Czyli jednak mieszka w pałacu?

– Jeżeli uznać, że dom o ośmiu pokojach jest pałacem, to tak. Don Luiz mówi, że kazał tam umieścić niektóre ze swych flamandzkich gobelinów, wiele pięknych obrazów i inne cenne przedmioty, ale naturalnie jest tam mało miejsca. Kamerdynerzy, fryzjerzy, kucharze, piekarze i jego zaufany stary zegarmistrz Juanelo muszą być blisko w innej części klasztoru. Uczony doktor Mathys, jego lekarz, señor Overstraeten, aptekarz oraz osobisty piwowar Dugsan mieszkają w bursie klasztornej, natomiast sekretarz Martin Gastelu i señor Morón, garderobiarz, zatrzymali się w Cuacos, podobnie jak my. Czy to ci wystarczy?

Kareta zatrzymała się i służący ubrany na czarno otworzył drzwiczki. Hieronim szybko się wygramolił i pomógł wysiąść doñi Magdalenie. Dopiero wtedy spostrzegł, że stoją przed kościołem klasztornym.

Popatrzył pytająco na doñę Magdalenę, ale ona spokojnie odwinęła małe zawiniątko, wyjęła chusteczki, istne cuda z cienkiej koronki, i położyła je na poduszkę.

– Masz – rzekła. – Weź to i chodź za mną.

Szedł za nią mechanicznie do góry po schodach prowadzących do kościoła. Musiał przełożyć poduszkę do lewej ręki, żeby przyjąć wodę święconą, którą podały mu jej smukłe palce. Szła dalej do głównego ołtarza. Przyklęknęła przy balaskach, on również – ostrożnie żeby nie upuścić poduszki. Nagle przypomniał sobie słowa don Luiza i zaczął się modlić o to, żeby chusteczki były miłe cesarzowi, który nie mógł już nieść ciężaru tego świata.

Potem widział, jak doña Magdalena kroczy dalej ku głównemu ołtarzowi, i oczy mu się rozszerzyły. Lecz oto skręciła w prawo, a on idąc za nią, zauważył szklane drzwi i stojącego przy nich innego służącego. Ten skłonił się nisko i otworzył drzwi.

Hieronim – jakby we śnie – wszedł do pokoju. To była sypialnia, prosta i surowa, z łóżkiem tak usytuowanym, że można było stamtąd obserwować, co się dzieje na zewnątrz przy głównym ołtarzu.

Doña Magdalena obróciła się w jego stronę.

– Zobacz – szepnęła – Jego Wysokość może uczestniczyć w Mszy, nawet gdy nie wolno mu opuszczać łóżka. I celebrans przychodzi tutaj podać mu Komunię Świętą.

Hieronim skinął. Gardło miał tak ściśnięte, że nie mógł nawet szeptać. Wskazała na niewymownie piękny obraz Madonny.

– Wykonał to jego ulubiony malarz. Ma na imię Tycjan.

Hieronim ukłonił się instynktownie – nie wiedział, czy Madonnie, czy z powodu geniuszu artysty. Dwóch kolejnych służących strzegło następnych drzwi, a trzeci, zdecydowanie bardziej bogato ubrany, uprzejmym gestem odsunął aksamitną zasłonę.

Weszli w ciemność. Pokój był ciemny, tak ciemny jak liberia służby. Czarne gobeliny, czarna zasłona, czarny baldachim, czarne narzuty na sześciu ciężkich skrzyniach, sześć pięknie rzeźbionych krzeseł z drewna orzechowego, pokrytych czarną skórą. Wreszcie duży stół przykryty czarnym aksamitem i obok niego…

„Biedny człowiek”, pomyślała doña Magdalena, dygając głęboko. Biedny, biedny człowiek. Wiedziała, że cesarz zamówił całą tę czerń, ponieważ jego matka umarła akurat przed jego osiedleniem się w Yuste. Juana La Loca – Szalona. Jej śmierć, wreszcie po tylu latach okrutnych mąk ducha, musiała przynieść ulgę, i to nie tylko jej. Oczywiście cesarz przeżywał żałobę, lecz jej okres już dawno minął. A jednak utrzymywał to pomieszczenie w takiej postaci. Czy chciał mieć udział w jej minionych cierpieniach przez otoczenie się nocą tak ciemną, jak mrok jej umysłu?

Wychodząc z głębokiego zanurzenia się w nicości, Hieronim dostrzegł w całym tym świecie czerni jeden biały, nieregularny kontur: twarz starego, starego człowieka, o pierzastej białej brodzie. Siedział na krześle z kółkami, podparty poduszkami, z nogami przykrytymi cienkim jedwabnym pledem. Obok niego, na stole, stała klatka z dziwnym ptakiem w środku – bardzo dużym, z rodzaju tych, których jeszcze nigdy nie widział. Miał najcudowniejsze niebieskie pióra na głowie, ogonie i skrzydłach, ale pierś miał żółtą, a dokoła oczu – wielkie białe koła.

Dwa małe koty bawiły się u stóp cesarza; i one też były całkiem niepodobne do innych kotów. Ich futro przypominało soczystą kość słoniową, z wyjątkiem pyszczków, które były czarne jak smoła, tak jakby dotknął je diabeł, żeby popsuć ich urodę.

Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Hieronim zauważył pod ścianą cienistą sylwetkę don Luiza, mocną i wyprostowaną, lecz mimo iż chciał, nie był w stanie uśmiechnąć się do niego.

Jedynym słyszanym dźwiękiem był świszczący astmatyczny oddech cesarza. Uniósł ciężkie powieki i wzrok jego padł prosto na chłopca.

Hieronim zaczął drżeć. Oczy cesarza były lodowato stanowcze, przenikliwe i przytłaczające. Wydawało się, że w nich koncentrowało się wszystko, co jeszcze w nim żyło. Był w nich jednak wyraz wielkiego smutku, dziwna bolesna zagadka, nie do odgadnienia.

„Barbara – pomyślał Karol V – Basieńka”. Ów dzień w Ratyzbonie – był tam Pietro Columna i landgraf Leuchtenberg. Nie pamiętał już, czego od niego chcieli. Boże, było przecież tyle problemów z Contarinim ciągnącym na Rzym, Granvellą go popierającym, i pojęcia nie było, co zrobiliby Sasi, gdyby wybuchła wojna. Był wtedy koniec kwietnia lub początek maja, ale było zimno, cały czas zimno, musieli w owej gospodzie codziennie trzy-cztery razy palić w kominku – jak ona się nazywała? Zum Goldenen Kreuz, tak. Złoty Krzyż. A na zewnątrz poczciwi mieszkańcy Ratyzbony gapiący się w okna, by choć przez moment widzieć cesarza. Złoty Krzyż – nazwa pasująca do czasów, kiedy wszyscy gonią za złotem, a zapominają o krzyżu, nie licząc tego złotego noszonego na piersi lub powieszonego na szyi. Co za głupota, skoro krzyż, ten liczący się zawsze, trzeba dźwigać na plecach. Ale chłopiec był wiernym odbiciem Barbary. I miał niebieskie oczy. Jakim cudem Boskim dzieci dziedziczą cechy rodziców? Nie wiedzą tego najmądrzejsi i najbardziej uczeni lekarze, a gdyby wiedzieli, i tak cud nie byłby mniejszy. Tycjan mógłby stworzyć znaczne podobieństwo do mnie, ale tylko Bóg mógł stworzyć Tycjana – i mnie. Tak, mnie i tego chłopca. Wyjąwszy powyższe, w przypadku chłopca nie działa się wola Boga. Kto to był lub co to było, co przywiodło Barbarę do Złotego Krzyża? Śpiewała tam dla niego – jeśli się nie myli, jeden z chórzystów się wtedy rozchorował. To był pomysł jego siostry, żeby ten chór go rozweselił – niech ją Bóg błogosławi, Joannę Węgierską, jedyną jego wesołą krewną, a przynajmniej była taką w młodości. I wiedziała, jak bardzo kochał muzykę. Muzyka była taką skoncentrowaną formą życia – mogła zaprowadzić do nieba lub piekła, do ekstazy lub rozpaczy; trzeba wiedzieć, ile można znieść, bo można dać się ponieść i wówczas… wówczas chce się wiedzieć, kim jest śpiewaczka, i Quixada musiał ją przyprowadzić. A ona była młodością, czystą młodością, wiosną młodości, prostą i radosną, i wcale nie nadmiernie strwożoną, choć nie bez respektu… Szkoda, że później tak nieładnie się zachowała – był wtedy wściekły… Również ograniczył jej dostęp do pieniędzy – Bóg jeden wie, co by zrobiła, gdyby dał jej tyle, ile chciała… „Nie możesz odrywać chłopca od matki, to okrutne, to nieludzkie” – no tak, oni wszyscy pewnie tak myśleli, lecz chłopiec po paru latach sam by się oderwał, jeżeli byłby coś wart. Kilka ciemnych dni w Ratyzbonie, już dawno wyznanych na spowiedzi – i koniec Karola mężczyzny, koniec Karola osoby prywatnej, chociaż ona nie mogła tego wiedzieć, myśląc tylko o sobie czy nawet o dziecku jedynie jako swojej własności. Tak dawno wyznany, a oto tutaj przed nim stoi ten grzech – żywy i wierne odbicie matki. Nie trzeba dawać Quixadzie żadnych znaków, nie ma żadnej wątpliwości, oczy go jeszcze na tyle nie zawodzą. Musi o tym porozmawiać z Filipem. W międzyczasie Quixada zrobił dobrą robotę, a przynajmniej tak się wydaje. Adios, Basiu…

Doña Magdalena czekała: cesarz mógł chcieć coś powiedzieć. Skoro milczał, popchnęła lekko Hieronima, a ten zacisnął zęby i pomaszerował w kierunku ziejącego grozą starego mężczyzny i ukląkł przed nim, podając prezent swojej pani. Niesprawna ręka, koloru starej kości słoniowej, wysunęła się, schwyciła chusteczki i opuściła je na stole. Później dotknęła głowy chłopca. Czy było to błogosławieństwo?

Hieronim zobaczył, jak stary mężczyzna zamyka oczy; jednocześnie odezwał się łagodnie głos, ledwo rozpoznawalny jako należący do don Luiza:

– Możecie odejść.

Powstał i wrócił do doñi Magdaleny. Oddalili się razem tą samą trasą, którą przyszli: sypialnia cesarza, szklane drzwi, kościół. Szli nieświadomi ciszy, która panowała wokół.

Na zewnątrz, w świetle dnia, czekał powóz, lecz Hieronim pociągnął skrycie za suknię doñi Magdaleny, a gdy ta się do niego odwróciła, rzucił się jej w ramiona, płacząc rzewnie.

– O co chodzi? – zapytała. – Co ci jest, kochanie?

– Nie wiem – łkał Hieronim.

Nad jego głową dostrzegła nagle swego męża, stojącego w drzwiach. Patrzył nie na nią, lecz na chłopca. Jego stanowcza, surowa twarz jakoś dziwnie się ściągnęła, a wargi lekko drżały.

Ręka doñi Magdaleny, głaszcząca chłopca po głowie, zatrzymała się w powietrzu. Lecz za chwilę podjęła znowu tę pieszczotę. Wiedziała, że musi zachować dla siebie tę wiedzę, która nagle stała się jej udziałem.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.