Ostatni krzyżowiec. Rozdział siódmy

Wieść o zwycięstwie pod Gravelines przyniesiono cesarzowi, gdy siedział na swym ruchomym krześle w ogrodzie, wędkując w sadzawce wyłożonej niebieskimi kafelkami. Miał jeden z lepszych dni, więc delektował się tą wiadomością niczym nie lada smakołykiem. Luiz Quixada musiał mu podać wszystkie znane szczegóły.

– Egmont, co? – stary człowiek był w dobrym nastroju. – Zawsze mi się podobał. To jeden z mych najlepszych uczniów – on, Wilhelm Orański i Alba to moi najlepsi uczniowie. Naprawdę postarałem się, żeby Filip miał dobre i zdolne sługi. Egmont i flota angielska, mówisz? Co do Anglików też miałem rację. To coś, czego mój brat nigdy nie zrozumie, nie potrafi myśleć kategoriami morza. A jednak musi, jeżeli chce rządzić cesarstwem. Potrafią budować statki i będą mieli ludzi, żeby je obsadzić załogami, jeżeli zechcą się poważnie zaangażować. Jednakże my byliśmy pierwsi w Nowym Świecie i Azji. To może być dla Anglików któregoś dnia problemem: że nic już im nie zostało do odkrycia lub skolonizowania. Próbowałem kiedyś rozmawiać na ten temat z bratem, lecz on tego nie dostrzegał. Nie potrafi patrzeć kompleksowo, zawsze ma w danym momencie na uwadze tylko jedną sprawę. Słabe szachy, licha polityka.

Jak zwykle, gdy myślał o bracie, przechodził mu dobry humor. Zamilkł, a don Luiz za dobrze znał swego starego pana, żeby się teraz odezwać. Przez dłuższy czas Karol V starał się zachować koronę cesarską dla swego syna, lecz niemieccy elektorzy mieli dosyć. Król Filip był dla nich cudzoziemcem i wydawało się, że nawet chce nim być. Całymi latami przebywał za granicą, jednak zawzięcie odmawiał mówienia w innym języku niż hiszpański i cokolwiek niepewna łacina. Książęta niemieccy oczywiście nie mówili po hiszpańsku, a ich łaciny nader często nie można było nazwać nawet niepewną. W efekcie atmosfera była sztywna i formalna i powstało wiele nieporozumień – zawsze najlepsze podłoże dla intryg.

Prawie trzydzieści lat temu, gdy elektorzy wybrali Karola, a nie Francuza Franciszka I, dali zarazem impuls do wielu straszliwych wojen, jakie Karol musiał toczyć przeciw swojemu rywalowi. Obecnie Franciszek nie żył już od dziesięciu lat, ale zgubne konsekwencje jego wojen trwały nadal jako jego wola i testament. No cóż, w pewnym momencie zawarł przymierze z samym Wielkim Turkiem i świat miał oglądać spektakl, gdzie katolicki cesarz walczył z katolickim królem, ten pierwszy sprzymierzony z protestanckimi książętami, ten drugi – z władcą muzułmańskim!

Cztery lat temu, gdy Karol wycofał się do Yuste, powierzył pieczę nad cesarstwem w ręce swego brata Ferdynanda. Trzy lata temu abdykował jako książę Burgundii na rzecz swego syna Filipa, a dwa lata temu jako król Hiszpanii.

Lecz dopiero w tym roku abdykował jako cesarz i najczarniejszym dniem w Yuste był ten, gdy nadszedł list od elektorów niemieckich informujący go o koronacji jego brata. Wezwał swego spowiednika: „Od teraz wszystkie modlitwy za cesarza muszą przywoływać imię mojego brata Ferdynanda. Niech ci, co modlą się za mnie, nazywają mnie po prostu Karolem. Bo nie jestem już nikim innym”. Kazał zgromadzić wszystkie sługi w swym pokoju i najstarszy z nich musiał przeczytać list na głos. Biedaczysko płakał i nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Gdy skończył, Karol powtórzył: „Tak, teraz jestem nikim”.

Od tego dnia żadne godło ani herb, związane z imperium, nie były tolerowane w „pałacu” w Yuste. Nikt jednak nie zwracał się do niego inaczej jak „Wasza Cesarska Wysokość” czy „panie”.

– Wezwij padre de Reglę – odezwał się Karol.

Don Luiz skłonił się i poszedł po spowiednika cesarza.

Gdy ten się zjawił, cesarz powiedział:

– Jutro będzie Msza żałobna za moich rodziców i moją żonę.

– Tak, panie.

– Czy nie byłoby dobrze, ojcze Janie, odprawić jeszcze jedną Mszę: za mnie… żebym widział, jak to będzie ze mną w najbliższym czasie?

Padre Juan de Regla próbował zmienić temat rozmowy, ale nikt nie był w stanie odwrócić uwagi Karola V.

– Ojcze Janie, nie sądzisz, że to zrobi dobrze mojej duszy?

– Tak, panie.

– To dobrze, każ więc wszystko przygotować.

***

Kazano umieścić trumnę przed głównym ołtarzem. Wszyscy ubrani byli na czarno. Wokół trumny paliły się świece, jedna płonęła w lewej ręce Karola, jako że prawą przewracał on karty starego brewiarza, uszlachetnionego podniszczeniem z powodu częstego używania. Karol modlił się za swego ojca Filipa I Pięknego, jak go nazywano, zmarłego w wieku lat trzydziestu; za swoją matkę Juanę, tak bardzo kochającą swego męża – pomimo tych wszystkich zniewag, jakich jej nie szczędził w czasie ich krótkiego nieszczęśliwego małżeństwa – tak że postradała zmysły, całując jego zimne usta na łożu śmierci; później żyła prawie pół wieku jako szalona, ze zmierzwionymi włosami i bez mycia się, pełna obłąkańczej nienawiści do wszystkiego, co święte. Na Mszy zamykała oczy, żeby nie widzieć Hostii w czasie Podniesienia. Od czasu do czasu usiłowała też popełnić samobójstwo. Modlił się za Izabelę Portugalską, która zostawiła go tak wcześnie, Izabelę, która dawała mu samą radość i miłość. Teraz też Karol modlił się za Karola.

Oto stała jego trumna. W bardzo krótkim czasie okaże się ona jedyną przestrzenią, jaka przypadnie władcy świata. I będą go opłakiwać, jak płaczą teraz – słyszał te głosy mimo śpiewu mnichów.

Mógł odejść w pokoju. Nikt mu nie zazdrościł, zupełnie nikt – dopilnował tego, rozdając wszystko. Nie było nikogo, kto nie mógłby się bez niego obejść, nikogo, kto by go rzeczywiście potrzebował. Nie czuł więc nacisków, żeby odchodzić ani żeby pozostawać. Odejdzie jak mnich, nieskrępowany ziemską nienawiścią ani ziemską miłością, wolny w swym posłuszeństwie wobec Boga. Był przygotowany na tę podróż, większą niż ta Kolumba czy Korteza. Był gotowy do trumny.

***

Pewnego popołudnia pod koniec września siedział ponownie w ogrodzie, zupełnie sam. Garcilaso de la Vega przybył z Flandrii i przywiózł pożądaną przesyłkę. Dobrze. Garcilaso wyszedł – też dobrze.

Teraz mógł popatrzeć na trzy obrazy, które przywiózł posłaniec. Na Izabelę, młodą i piękną. Nawet w niebie nie mogłaby być piękniejsza. Na obraz Chrystusa w Getsemani, Chrystusa modlącego się. I na obraz Sądu Ostatecznego. Tego ostatecznego triumfu lub ostatecznej klęski, końca wszystkiego, co doczesne, końca wszystkiego poza śmiercią, sądem, niebem i piekłem.

Mottem na jego herbie było „Plus ultra”, to znaczy „Jeszcze więcej”. Zawsze więcej i więcej, i jeszcze więcej. Żył w zgodzie z tymi słowami. Więcej i jeszcze więcej. Nawet cały świat nie wystarczał i musiał zrzucić go ze swych barków, żeby sięgnąć po Boga. Nie. Nie, nie, nie, to nie było jego własne myślenie, tak myślał kusiciel. Bóg, gdy chodził po ziemi, mówił: „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?”.

Nie było rzeczą łatwą posiadać świat, a potem wyrzec się go – on jednak tak zrobił. Jego temperament podpowiadał mu nieustannie, że nie ma nikogo, kto mógłby go zastąpić, że obowiązkiem jego było pozostać. Ale to był ewidentnie głos szatana. Bóg bowiem nie potrzebował konkretnej istoty ludzkiej, żeby zaprowadzić swój porządek na świecie. Przecież gdyby chciał, mógłby obdarzyć swoją łaską i mocą kogoś najpośledniejszego i najmniej znaczącego oraz najsłabszego. Nic nie może porównywać się z dążeniem do Boga. A nadmierna miłość do rzeczy ziemskich, nawet do żony czy męża, ojca czy matki, syna czy córki, nawet do cesarstwa, odwodzi od tej jedynej Miłości, która liczy się najbardziej. „Nauczyłaś mnie tego, matko, gdy postradałaś zmysły przy śmierci ojca. Lecz ja wówczas miałem sześć lat i nie wiedziałem, co się stało. Więc Bóg pozwolił ci żyć jeszcze pół wieku – aż przyswoiłem sobie tę naukę”.

A teraz zbliżał się Dzień Sądu. Stary człowiek drżał. Podniósł do ust mały złoty gwizdek.

Gdy służba przybyła w pośpiechu, rzekł słabym, zmęczonym głosem:

– Malo me siento. Źle się czuję.

Przewieźli go z powrotem do domu i wezwali lekarza.

***

Życie w Cuacos stało się teraz gorączkowe. Ponieważ cesarz chorował, don Luiz musiał pozostawać w Yuste dzień i noc. Posłańcy rozjechali się w różnych kierunkach i zaczęli napływać goście. Księżniczka Juana przysłała własnego lekarza, doktora Corneille’a Baersdorpa. Krótko potem przybył z dwoma braćmi dominikanami arcybiskup Toledo, Bartolome de Carranza. Został przyjęty na parę minut, po czym wrócił do Cuacos na lunch z państwem Quixadami. Był to groźnie wyglądający człowiek, z długimi biało-siwymi włosami, w purpurowym płaszczu zarzuconym na habit dominikański. Doña Magdalena podziwiała bardzo jego piękny pektorał podarowany mu przez królową angielską Marię Tudor. Hieronima bardziej interesował biały muł arcybiskupa, lecz to zainteresowanie szybko prysło, gdy dowiedział się od jednego ze sług arcybiskupich, że cesarz przyjął ostatnie namaszczenie.

Wszyscy wiedzieli, że wówczas człowiek zazwyczaj czuje się lepiej i staje się zdrowszy. Niemniej jednak sytuacja była poważna.

Hieronim udał się na rozpoznanie. Znalazł arcybiskupa i tíę modlących się w maleńkiej kapliczce, którą zbudował don Luiz. Następnie odkrył, że masztalerz znowu siodła białego muła. Dwaj mnisi czekali już przed domem, a z nimi kilku innych mężczyzn. Czekał. A gdy arcybiskup wyszedł i dosiadł muła i wszyscy ruszyli w kierunku Yuste, Hieronim po prostu poszedł z nimi. Musiał to zrobić. Tym razem nie dbał o to, czy jego buty lub pończochy pokryją się kurzem z drogi.

Wszyscy mieszkańcy Cuacos wylegli na drogę, niektórzy szli w kierunku Yuste, inni stali, rozmawiając cicho.

Hieronim widział wśród nich kilku swych przyjaciół: człowieka, który wykonał jego trzewiki, innego, który skroił mu strój, trzech synów kupca kolonialnego, który codziennie dostarczał świeże warzywa. Jednakże oni wszyscy zdawali się być cieniami, kimś nierealnym, jak postacie na obrazie.

U wrót kościoła klasztornego grupa mnichów o poważnych twarzach ukłoniła się arcybiskupowi i zaraz poprowadziła go do środka. Hieronim podążył z nimi, zakonnikami i całą resztą. Kościół był pełen ludzi modlących się w milczeniu.

Arcybiskup pobłogosławił tu i tam, i podążył w kierunku głównego ołtarza. Jak przyklękał przed tabernakulum, uklęknął również Hieronim i gdy stary człowiek skierował się w lewo ku szklanym drzwiom, Hieronim zrobił to samo, jakby był jego cieniem. Gdyby ktoś go zapytał, co tam robi, nie byłby w stanie pomyśleć, co odpowiedzieć. Wiedział jednak, że musi robić to, co robi.

Nikt nie zadawał mu pytań, nawet ubrana na czarno służba, stojąca przy drzwiach do cesarskiej sypialni.

Sypialnia była pełna ludzi. Hieronima nie interesował nikt, tylko cesarz. Widział jednak tylko głowy i krezy, wyszywane płaszcze oraz kawałek pledu przykrywającego nogi cesarza. Zdawało się, że w tym pokoju oddycha tylko jeden człowiek, nieregularnie, chrapliwie. Nagle wynurzyła się rosła postać – i oto Hieronim wpatrywał się w oblicze don Luiza. Przestraszył się. Nie powinien był tu przychodzić.

Don Luiz wziął go za ramię i wyprowadził przez szklane drzwi.

– Drogi chłopcze – powiedział łagodnie. – Niech cię Bóg za to wynagrodzi.

Z oczami szeroko otwartymi Hieronim obserwował, jak ten wielki człowiek z trudem powstrzymuje łzy.

– Idź teraz do domu – szepnął don Luiz. – Idź i zostań z ciocią. – Z dziwnym uśmiechem dodał: – Dziękuję… w imieniu króla.

Potem odszedł.

***

W domu w Cuacos wszyscy byli w kaplicy.

Hieronim dołączył do nich i razem z doñą Magdaleną przebywał tam nawet dłużej niż służba, która wyszła gremialnie, gdy nastał czas kolacji. Później doña Magdalena z trudem skłoniła go do jedzenia; nie chciał też iść spać. Odmówił rozebrania się, więc siedziała z nim spokojnie aż usnął w fotelu.

On oczywiście nie wiedział. Magdalena wiedziała, że don Luiz mu nigdy nie powie, tak jak i jej nie powiedział. Czy więc była to tylko nadzwyczajna lojalność, jaką chłopiec żywił wobec osoby cesarza? Czy może przeczuwał w głębi serca, w jakiś dziwny niewytłumaczalny sposób, że istnieje jakaś więź między nim a starym człowiekiem, konającym w Yuste?

Sekret stał się tajemnicą.

Zaczęła odmawiać Różaniec. Gdy drugi raz doszła do tajemnic bolesnych, powietrze przeszył głęboki metaliczny dźwięk. To wielki dzwon Yuste. Ów wielki dzwon, nie ten, który ogłasza godzinę. Dzwon bólu, „dzwon biednego grzesznika”, dzwoniący ilekroć dusza chrześcijańska żegnała się z życiem na ziemi – żeby każdy, kto go usłyszy, zatrzymał się i pomodlił, bez względu na to, czym byłby zajęty.

Wibrujące wołanie nie ustawało.

Wtedy zauważyła, że chłopiec się obudził. Usta mu drgały, oczami zaś zadawał wielkie, poważne pytanie.

– De profundis – zaczęła doña Magdalena. – Z głębokości wołam do Ciebie, Panie… – Głos jej był mocny i jego miłująca powaga nie zezwalała na łzy. Głos chłopca złączył się z jej głosem, towarzysząc dźwiękowi dzwonu. Od ulicy słychać było tupot biegających stóp, przyciszone głosy, łkanie starego człowieka.

– U Pana jest bowiem łaska – modlili się niewiasta i chłopiec – u Niego obfite odkupienie…

I wielki dzwon ucichł.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.