Ostatni krzyżowiec. Rozdział piąty

Doña Magdalena nie mogła zasnąć. Wiedziała dobrze, co nie daje jej spać. Chociaż było po północy, jej mąż zasnął nieco ponad godzinę temu. Zasypiał na zawołanie – przynajmniej tak się wydawało. Mówiono, że cechuje to większość mężczyzn, jeżeli są żołnierzami, a don Luiz całe życie był żołnierzem.

Oddychał głęboko i regularnie, i wiedziała bez sprawdzania, że leżał wyciągnięty na wznak, z czubkiem brody skierowanym ku górze i rękami złożonymi na piersiach, jak gdyby spoczywał na łożu śmierci. Zawsze tak sypiał – święci mają go w swojej opiece.

Tak dobrze go znała – jego ruchy, myśli, idee, przywiązania. Ale nie lęki – nie, bo nie miał żadnych lęków, natomiast wszystko inne – tak, wszystko poza tą jedną rzeczą…

Istniała jakaś tajemnica. Po raz pierwszy w ich małżeństwie pojawiła się między nimi jakaś tajemnica i miała ona straszną moc.

Trzy lata temu sporządzono kontrakt małżeński pomiędzy doñą Magdaleną de Ulloa Toledo-Osorio y Quiñones, córką pana la Mota, San Cerbrián i la Vega del Condado oraz doñi Marii de Toledo, siostry markiza de la Mota, blisko spokrewnionego ze starodawną rodziną hrabiów de Luna – oraz pomiędzy don Luizem Mendézem Quixadą Manuelem de Figueredo y Mendoza, panem Villagarcíi, Villanueva de los Caballeros i Santofirmii. Stało się to dwudziestego dziewiątego lutego. Tak dobrze to pamiętała. W Valladolid. Nie była obecna ani panna młoda, ani pan młody. Pannę młodą reprezentował don Diego de Tabera, radca Jego Cesarskiej Wysokości i członek Inkwizycji, pana młodego – jego wuj don Pedro Manuel, arcybiskup Santiago, don Gómez Mansrique i don Pedro Laso de Castilla, mistrz ceremonii arcyksięcia Maksymiliana Austriackiego.

W kontrakcie tym markiz Rodrigo de la Mota postanowił dać siostrze posag wart dziesięć milionów maravedí: pięć tysięcy duro (1) w pieniądzu, dwa tysiące w biżuterii, a resztę w gruntach. Pan młody zdecydował zapłacić cztery tysiące dukatów oraz gwarantował tę sumę, jak również posag, swymi nieruchomościami w Villanuevie i Santofirmii.

Kontrakt został potwierdzony i zatwierdzony przez cesarza. Wówczas pan młody dał swemu bratu Álvarowi de Mendoza pisemne pełnomocnictwo do poślubienia w jego imieniu doñi Magdaleny i ceremonia ta odbyła się dwudziestego siódmego listopada 1549 roku. Sam don Luiz był w tym czasie w polu z cesarzem.

Po całych trzech miesiącach udzielono mu urlopu i pospieszył do Valladolid na spotkanie z dziewczyną, którą poślubił przez pełnomocnika. I zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Nie było w tym nic niezwykłego. Ostatecznie widział wcześniej jej obraz, a wuj doñi Magdaleny dobrze jej go opisał, ponieważ don Luiz sam nigdy nie miał czasu pozować do obrazu.

Z łaski i dobroci Boga nie potrzebowali uczyć się, jak z biegiem czasu wzajemnie się pokochać. Od razu zakochali się w sobie i po paru dniach czuli się, jakby znali się całe życie. On uważał, że ona jest dalece piękniejsza niż wynikało z portretu. I powiedział jej to prosto z serca. Ona przekonała się, że żaden opis, nawet najbardziej pochlebny, nie oddawał jego zalet. Był on bowiem szlachetny w każdym calu, wielkoduszny i prawy. Pomimo że przebywał stale z cesarzem, nie było w nim nic z lizusowatego dworzanina. Był mężczyzną, jakiego podziwiać mogą kobiety, nie żywiąc żadnego lęku, za to darząc szacunkiem.

Młoda szlachta w tych nowoczesnych czasach stwarzała wrażenie, że pociąga ją jakiś nowy duch przygody, przedsiębiorczości i podboju, z nienasyconą żądzą posiadania – rodzący się być może z niewyobrażalnego bogactwa nowo odkrytych krajów. Nie taki był ten mężczyzna w średnim wieku. Co prawda, on również zawsze gotów był na spotkanie z niebezpieczeństwem i ryzykiem, lecz jedynie na usługach dwóch wielkich spraw – świętych dla każdego, kto chciał być godnym miana rycerza: sprawy Boga i ludzi potrzebujących pomocy oraz sprawy cesarza i ojczyzny.

Znaczenie jego osoby oraz pełnione stanowisko raz po raz kazało mu rozstawać się z żoną i za każdym razem, gdy wyjeżdżał, ona żegnała go uśmiechem, zachowując łzy dla siebie. Natomiast dzień jego powrotu był zawsze świętem i radosnym odnowieniem stanu szczęśliwości.

Teraz jednak istniał jakiś sekret.

Wiedziała, że wszyscy we wsi uważali Hieronima za rodzonego syna don Luiza. Dla nich nie była to żadna tajemnica, nie mieli też wątpliwości. I prawdopodobnie nie było nikogo, kto by przynajmniej raz nie policzył na palcach, by sprawdzić, czy chłopiec został poczęty i urodzony w czasie trwania ich małżeństwa. Oczywiście tak samo działo się na zamku.

La Rubia dość bezczelnie przenosiła wzrok z don Luiza na chłopca i z powrotem, demonstrując wszem i wobec, jak są do siebie podobni. Luiza zaś – prostolinijna, tłusta, głupiutka Luiza – zapytana któregoś dnia, gdzie jest pan, wypaliła: „Jest w zbrojowni, ze swym synem”. Po czym zaczerwieniła się jak piwonia.

Czy Hieronim był jego synem?

Doña Magdalena nie mogła dostrzec żadnego podobieństwa w sylwetce i rysach. Don Luiz był wysoki i masywnie zbudowany, Hieronim zaś jak na swój wiek – drobny. Don Luiz miał czarne oczy i takież włosy – a raczej to, co z nich zostało – i brodę. Chłopiec miał niebieskie oczy i jasne włosy. Ale mógł przecież dziedziczyć to po matce. Może był żywym obrazem swej matki i wyczarowywał ten obraz za każdym razem, jak don Luiz na niego patrzył. Może ona jeszcze żyła, na pewno żyła. Może don Luiz nadal ją kochał. Nie, to niemożliwe, nie należał do mężczyzn zawierających małżeństwo z obrazem innej kobiety w sercu, chociaż słyszała, że większość mężczyzn jest do tego całkiem zdolna, a i gorzej jeszcze.

Kochał chłopca – była tego pewna. Pierwszego dnia po przybyciu spędził całe godziny siedząc za zasłoną, słuchając lekcji pobieranych przez chłopca. Obserwował go z okna, gdy Juan Galarza dawał mu lekcje jazdy i fechtunku. Dał mu krucyfiks i swój mały miecz. I chłopiec go uwielbiał, co było oczywiście zupełnie naturalne.

Jeśli Hieronim jest jego synem, to dlaczego jej o tym nie powiedział? Po co opowiadać jej, że chłopiec jest synem jednego z jego najlepszych przyjaciół? – a może myślał, że ona zrozumie to, co nawet taka gęś jak Luiza dobrze pojmowała. Chyba że to był jego dyplomatyczny sposób powiedzenia jej tego, czego nie mógł przekazać w żaden inny sposób bez wyznania, które powinno być zastrzeżone dla konfesjonału…

Nie było w tym nic dziwnego, że kochał chłopca. Nie sposób było go nie kochać; ona sama nie mogła go nie kochać – kogokolwiek by nie przypominał. Może don Luiz jej powie, jeżeli mu zasugeruje, żeby zaadoptował chłopca. Ale nie, to nie byłoby w porządku. Ta myśl nie powstała z miłości, przynajmniej nie całkiem – to nie byłoby w porządku. Mogłaby przecież równie dobrze zapytać go wprost: „To twój syn?”. To zupełnie niemożliwe. Przecież gdyby chciał jej powiedzieć, to by to zrobił. Przynaglanie go byłoby wysoce niestosowne i to byłby pierwszy taki przypadek w ich wzajemnych relacjach.

Poza tym dosyć oczywistym było, że don Luiz nie zamierzał adoptować chłopca. Inaczej dlaczego miałby ją prosić, żeby dopilnowała, aby chłopiec nie stał się nadto ambitny oraz aby nosił proste stroje?

Z drugiej strony, jeżeli nie chciał, żeby chłopiec stał się zbyt ambitny, to dlaczego dał mu w pieczę krucyfiks, a także po co było mu dawać miecz w tak młodym wieku?

Cała ta sprawa pełna była sprzeczności. Jedynie don Luiz miał klucz do tej zagadki i z pewnością wiedział, iż ona go nie poprosi, że to on musi jej powiedzieć, dać wyraz swego do niej zaufania. Tak, w tym cała rzecz – ów brak zaufania, który okazał, był tak nie do zniesienia. Nie pasowała do niego ta pewność, że ona nie zada pytania, na które wszyscy – tak na zamku, jak we wsi – niewątpliwie znaleźli odpowiedź.

Z oddali zabrzmiał wysoki ton dzwonu San Lazaro. Była druga.

Don Luiz spał spokojnie z rękami złożonymi na piersi, ze zwykłą regularnością unoszącymi się i opadającymi, z twarzą zrelaksowaną i dostojną – nawet we śnie, gdy tymczasem większość mężczyzn podobno wygląda wtedy raczej bezradnie i nawet nieco śmiesznie. Był w całkowitej harmonii z nocą – tą nocą, która jej wydawała się wiecznością, bez odpoczynku, okropnością…

***

Corrida de toros (2) w Villandrano nie była oczywiście wielkim wydarzeniem i aficionados (3) z Valladolid, Kordoby czy Sewilli wzruszyliby ramionami (chociaż, rzecz jasna, mimo to by przyszli, jeśliby nie było innej korridy). W każdym razie była tam prawie cała Villagarcía i co najmniej cztery inne miejscowości, które przykro opustoszały, gdy spektakl, jak zwykle, zaczął się o godzinie piątej po południu i, jak zwykle – punktualnie. Nikt bowiem – szlachcic, burmistrz czy ktokolwiek inny – nie mógł sobie pozwolić, żeby tłum czekał na coś, co padre García Morales określał jako „ich przeklęte, paskudne, krwawe niebo na ziemi”.

Poza tym, tak jak matadorzy byli zdecydowanie trzeciorzędni, pikadorzy – albo za młodzi, albo za starzy, a wejście przez furtkę cuadrilli – niezbyt zachęcające, tak przynajmniej byki – jak należy: silne, czarne bestie, hodowane, by zabić lub zostać zabitymi, wypróbowane pod względem waleczności na ranczach.

Panie w oknach, spoglądające na plac, odnotowały z ciekawością, że było tam sporo służących z zamku oraz siedzący osobno chłopiec lat nie mniej niż osiem, a nie więcej niż dziesięć, o włosach blond i niebieskich oczach. „Tak to był on, bez wątpienia. Moja droga, nie słyszałaś? Wszyscy wiedzą…”

Oczy się zmrużyły, języki rozwiązały, wachlarze poszły w ruch – istne widowisko w widowisku.

***

Gruba Luisa poderwała się ze snu: potrząsała nią La Rubia.

– Co się dzieje? – jęknęła Luisa. – Czy nie można się wyspać? Czy ktoś się rozchorował? Co się stało?

– Czekaj, zaraz ci powiem, czekaj no – głos La Rubii drżał z podniecenia. – Trzeci byk…

– Daj mi spokój ze swoją korridą. – Luisa ziewnęła od ucha do ucha. – Cieszę się, że nie poszłam i nie chcę nawet o tym słyszeć. Lepiej idź do łóżka. Niepotrzebnie mnie obudziłaś.

– Wiem, że nie jesteś aficionada. – Oczy La Rubii zaiskrzyły. – Nie zamierzam ci opowiadać o walce. Nie zrozumiałabyś. Ale posłuchaj, co się stało…

– No co się stało? Ktoś się w tobie zakochał?

– Możliwe, ale na co by mu się zdało ze starą Inez ciągle u mego boku?…

– Gdyby jej nie było, łypałabyś oczami za każdym noszącym wąsy. Szkoda, że mnie obudziłaś.

– To nie moja wina, że jestem ładna, miła Luiso. Nie możemy mieć wszystkie nosów jak flamandzka pyza, a policzków i biustu podobnych…

Luisa usiadła.

– Słuchaj no ty…

– Wreszcie cię dobudziłam? To ty słuchaj: ten trzeci byk był wściekły, rozpłatał matadora Porreno. Ten nigdy nie był zbyt dobry. A potem popędził ku trybunom i przeskoczył je. Co to się działo, wszyscy rozbiegli się na wszystkie strony…

– Mówiłam ci, że nie chcę słyszeć o tej głupiej walce…

– …to znaczy, biegał każdy oprócz syna pana; ten nie biegał.

Grubaska wpatrywała się w nią:

– Boże! Czy coś mu się stało?

– Po prostu pozostał tam, gdzie był – ciągnęła La Rubia – i wyciągnął ten mieczyk, który pan mu dał w zeszłym tygodniu.

– Ten malutki przedmiot przeciw temu bykowi?

– Tak, a to był prawdziwy zabójca. I już tam był, podciągając się, żeby przenieść przez ogrodzenie również zadnie nogi. A nasz człowieczek po prostu wyskoczył i ugodził go w kark, i to akurat we właściwe miejsce.

– Santa Madre! Zabił go?

– I kto się teraz tak podnieca? – La Rubia wyszczerzyła się jak łobuziak. – Nie, nie zabił go, głupia. Nie tym mieczykiem-zabawką i z bykiem w takiej pozycji. Ale go zranił. Na tyle, że byk zaryczał niczym dusza piekielna, potrząsnął swą wielką głową i zsunął się ku arenie. I nie chciał więcej walczyć, chociaż bardzo starano się go sprowokować. Powinnaś słyszeć krzyki, jakie wydawano, zwłaszcza wtedy, gdy syn pana wyciągnął znowu ten swój miecz, popatrzył na krew, zmarszczył swój mały nos, starł krew chusteczką, po czym schował miecz z powrotem do pochwy, tak jakby to była jego codzienna czynność. Oczywiście obrzucono go kwiatami, no i wreszcie nadszedł Juan Galarza…

– Nie powinien był nigdy do tego dopuścić. Pan…

– Nie mógł temu zapobiec, siedział dość daleko z tyłu. Przedzierał się przez ludzi, żeby się tam dostać. Boże, jaki był wzburzony! Gdyby chłopcu się coś stało, pan odgryzłby staremu Szramogębemu łeb, i on to wiedział. Przyprowadziliśmy chłopca triumfalnie do domu i Szramogęby opowiedział panu o tym zdarzeniu, ten zaś rzekł całkiem spokojnie: „Dobra robota, Hieronimie, lecz teraz lepiej idź do łóżka, zrobiło się późno”. Myślę, że nie chciał, żeby chłopca z tego powodu nadmiernie rozpierała duma, ale widziałam, jak bardzo był zadowolony. Uśmiechała się też pani, ale nie jestem pewna, czy ten uśmiech nie był cokolwiek markotny – wiesz, co mam na myśli…

– Nie chciałabym, żebyś cokolwiek przeciw niej mówiła, ja…

– A kto mówi coś przeciwko niej? Po prostu mówię ci…

– Och, ty i ten twój długi język. Mam teraz zamiar spać.

– Też dopiero! Jeszcze nie słyszałaś nawet połowy tej historii. A wiesz, co zrobił pan, gdy chłopiec wyszedł? Wszedł do gabinetu i napisał list na tym swoim specjalnym papierze, tym, którego używa tylko do najważniejszych dokumentów. Leży teraz na jego biurku, opieczętowany. Widział go sekretarz Álvaro, ale ten głupek nie spojrzał na adres.

– A jakie to ma znaczenie?…

– Nie rozumiesz, oślico? No tak, jasne, że nie rozumiesz. Jeżeli list jest zaadresowany do kogoś z tych osobistości z Madrytu, to znaczy, że pan zamierza adoptować chłopca – no bo cóż innego mogłoby to znaczyć?

– I co z tego, że zamierza? Dowiemy się w swoim czasie.

– Dobry Boże! Ja chcę wiedzieć teraz. Zamierzam tam popatrzeć.

– Nie wolno ci wchodzić do gabinetu! Co będzie, jeżeli pan…

– Poszedł do łóżka zaraz jak weszłam. Teraz nie ma tam nikogo.

– Ale… ale… przecież ty nie potrafisz czytać! Skąd będziesz wiedziała…

– Aha… ty myślisz, że nie umiem czytać. Brałam lekcje, również tutaj na zamku.

– Kłamiesz.

– Wcale nie. Zawsze chciałam nauczyć się czytać, i pisać też. A señor Álvaro był tak miły i dawał mi lekcje.

– Czyżby? – Luisa z jakiegoś powodu się zdenerwowała. – A Inez była z tobą, gdy dawał ci te lekcje?

– Doprawdy nie wiem, co masz na myśli. – La Rubia potrząsnęła głową. – Pójdziesz ze mną, rzucić okiem na ten list?

– Zapominasz, że señor Álvaro nie dawał mi żadnych lekcji – odpowiedziała Luisa sarkastycznie. – A tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym poszła z tobą, czy nie tak? Jestem pewna, że chcesz jeszcze jednej lekcji…

– A to dopiero bezczelność! Chodź ze mną, to się sama przekonasz, dokąd idę! Ja… nie chcę sama w ciemności przemierzać całej tej drogi do wschodniego skrzydła.

– Ja bym też tam nie szła, gdybym miała nieczyste sumienie – odpaliła Luisa. – A teraz zamierzam spać, i ty też powinnaś, jeżeli wiesz, co dla ciebie dobre.

Po chwili wahania La Rubia wzruszyła swymi ładnymi ramionami.

– To cóż, dobranoc.

Zaczęła się rozbierać, choć wydawało się, że nie bardzo jej się spieszy.

Po kilku minutach słyszała już znany chrapliwy oddech Luisy. Grubaska spała.

La Rubia obserwowała ją przez moment. Po chwili wskoczyła znowu w sukienkę. Zapaliła resztkę świecy, zasłaniając światło ręką, chociaż nie było wcale potrzeby stosować takiego środka ostrożności, skoro Luisa spała, i to spała na dobre. Było naprawdę trudno ją dobudzić i La Rubia żałowała teraz, że ją zbudziła. I w ogóle, że jej powiedziała o liście oraz o zamiarze pójścia do gabinetu. Czy możliwe, że grubaska sama miała na oku señora Álvaro? Śmieszne, z takim nosem i taką figurą! Równie dobrze jednak mogła nie wiedzieć niczego więcej, przecież zdolna jest powiedzieć starej Inez albo nawet pani.

La Rubia znalazła się w korytarzu, zamknęła delikatnie za sobą drzwi i poszła dalej. Idąc na palcach wzdłuż pomieszczeń służby, dotarła do holu i jeszcze raz zasłoniła światło świecy, na wypadek gdyby przechodził właśnie wartownik. Teraz po schodach na górę, ale powoli, bo niektóre schody skrzypią; następnie wzdłuż górnego korytarza i przez duży salon. Tutaj musiała znowu iść na palcach, nie było tu bowiem dywanów, a w pobliżu znajdowała się sypialnia państwa. W pewnym momencie stanęła śmiertelnie przerażona i nieomal wrzasnęła. Lecz ów olbrzymi cień na ścianie był jej własnym cieniem: machnęła mu, a on odmachał niezgrabnie i zniknął, gdy dotarła do przeciwległej ściany i do drzwi prowadzących do małego korytarzyka obwieszonego po obu stronach zbroją przodków don Luiza – owymi ślepymi strażnikami, których martwe milczenie zdawało się wyrażać dezaprobatę. Przyłbice i pancerze błyszczały gniewnie w płomieniu świecy.

Nareszcie gabinet. Drzwi nie skrzypią; sama je niedawno naoliwiła. I oto biurko i list – zaczęła sylabizować adres. Trwało to chwilę. Lekcje pana Álvaro, choć dosyć liczne, nie były w całości poświęcone szlachetnej sztuce czytania i pisania, a adres był długi i pełen tytułów. Była dopiero w połowie, gdy usłyszała kroki – kroki zbliżające się do gabinetu.

Wiedziała, że było za późno, by wyjść przez główne drzwi. W jednej ze ścian były pojedyncze drzwiczki; rzuciła się w ich kierunku. Nie chciały się otworzyć. Kroki słychać było coraz głośniej. Nacisnęła i dwiema rękami szarpnęła za klamkę; tym razem drzwi się otworzyły, i to całkiem cicho, po czym wypadła na inny korytarz. Było ciemno choć oko wykol. Zgubiła świecę – albo gdy usiłowała otworzyć te wąskie drzwi, albo gdy zamknęła je za sobą. Musiała teraz wrócić bez świecy, i to szybko, skoro ktoś jeszcze nie spał – prawdopodobnie sam don Luiz.

Uciekała korytarzem i, nie bez trudu, odnalazła drzwi do małej klatki schodowej po drugiej stronie salonu. Gdy zamknęła za sobą drzwi, wiedziała, że jest już bezpieczna.

Ów ogryzek świecy potoczył się pod ciężki kredens; nikły płomyk migotał słabo. Nieomal zgasł, ale zdążył zetknąć się z rogiem dywanu i zaczął go lizać, najpierw z lekka, potem coraz chciwiej.

***

Pierwszy zaalarmował rogiem strażnik. Juan Galarza chwytając miecz i hełm, popędził na północno-wschodnią wieżę, za którą był odpowiedzialny. W połowie drogi był już dostatecznie świadom, by uzmysłowić sobie, że Hiszpania nie była aktualnie z nikim w stanie wojny i że róg strażnika musi oznaczać pożar. Jednocześnie poczuł swąd dymu. Popędził z powrotem. Z bastionu w tyle wieży dostrzegł chmurę dymu wiszącą nad wschodnim skrzydłem. Rycząc jak lew, pobiegł w tym kierunku.

Zamek zerwał się na nogi. Sporo było krzyku i pojawiły się pierwsze latarnie.

Doña Magdalena obudziła się z kaszlem; nieomal jednocześnie wyskoczył don Luiz. W trzech susach dotarł do drzwi i otworzył je. Gęsty, czarny dym wchodził do środka.

– Czekaj na mnie – krzyknął i wybiegł na zewnątrz.

Pospiesznie nałożyła długą pelerynę. Ktoś z dołu na podwórzu wrzeszczał:

– Cały zamek w ogniu.

Dym był nieznośny; nie mogła oddychać. Wylała czarkę wody z nocnego stolika na chustkę i przyłożyła ją sobie na usta i nos. Słyszała trzaski i syk płomieni. Dokąd pobiegł don Luiz? Kazał jej czekać na siebie, ale ogień zbliżał się coraz bardziej. Podeszła do drzwi.

Ku swemu przerażeniu zobaczyła, że ogień dotarł już do ciężkich zasłon salonu – jeszcze moment i droga do głównej klatki schodowej zostanie odcięta.

Mały korytarz był pełen dymu.

„Hieronim – pomyślała. – Boże! Muszę natychmiast obudzić chłopca”. Wówczas ujrzała męża pędzącego do góry, rozczochranego i osmolonego.

– Magdaleno, nic ci nie jest?

Zdążyła odpowiedzieć uśmiechem.

– Chłopiec – powiedziała. – Gdzie jest chłopiec? Muszę…

– Jest bezpieczny. Wyniosłem go. Teraz chodź szybko, zanim dach się zawali.

Ale po kilku krokach zachwiała się.

– Nie… nie mogę… dym…

Podniósł ją i niósł przez salon, teraz już stojący w ogniu i pełen żaru, tak że niewiasta jęczała z bólu.

Jeszcze kilka chwil i znaleźli się znowu na powietrzu. Główna klatka schodowa była ciągle nienaruszona. Valverde i Galarza podbiegli pomagać, lecz don Luiz ich odsunął.

– Musicie zebrać mężczyzn. Sformujcie łańcuch, niech kobiety przynoszą kubły z wodą – rozkazał krótko. – Ja zaraz wracam.

Nie puścił jej, dopóki nie wyprowadził na zewnątrz. Świeże powietrze. Ni stąd ni zowąd zjawiła się Isabel de Alderete, miała latarnię.

– Tutaj – rzekł don Luiz, kładąc żonę. – Zajmij się nią, dopóki nie wrócę. Czy twoja siostra jest z chłopcem?

– Tak, panie.

– Niech pozostanie tam, gdzie jest – zarządził. – Wy trzy odpowiadacie za jego bezpieczeństwo. – Następnie wrócił na zamek.

W ciągu kwadransa zorganizował gaszenie i dwie godziny później ogień był już opanowany. Z nastaniem świtu zamek był bezpieczny. Jedynie wschodnie skrzydło mocno ucierpiało. La Rubia histeryzując, przyznała się sama. Don Luiz rozmawiał z nią poważnie i zwolnił ją ze służby. Miała wrócić do rodziców w Alcalí. Nie ukarał jej dodatkowo, co było bardzo nie w smak Juanowi Galarzy.

– Powinien ją pan przynajmniej odesłać z obciętymi włosami.

Don Luiz potrząsnął głową:

– To nie w moim stylu.

– Ale proszę popatrzeć, jak wielką wyrządziła szkodę! Meble, panele, dywany, zasłony…

Don Luiz uśmiechnął się blado:

– Żadnej z tych rzeczy nie można zastąpić włosami służącej.

Juan Galarza odmaszerował, potrząsając głową.

W godzinę po świcie don Luiz wszedł do pokoju w zachodnim skrzydle, gdzie obie dueñe zapewniły doñi Magdalenie maksimum komfortu. Była całkowicie przytomna.

– Nareszcie – powiedziała. – Moje kochane biedaczysko, jesteś wykończony. Pozwól mi pomóc ci się rozebrać. – Lecz zamiast mu pomóc, objęła go spontanicznie. – Kocham cię – rzekła – kocham, kocham. Chłopiec śpi. Śpi mocno. Kochany mój, kochany, nie potrafię wyrazić, jak bardzo cię kocham. Kocham cię i jestem z ciebie tak bardzo dumna.

– Naprawdę? – pocałował ją. – Dlaczego?

Ku jego zaskoczeniu uklęknęła przed nim.

– Zanim ci powiem, muszę cię prosić o przebaczenie.

Spojrzał na nią oszołomiony.

– Dlaczego? Za co? Proszę wstań z kolan…

– Wypada klęczeć w konfesjonale – uśmiechnęła się – a ja chcę ci wyznać, że w duchu oskarżyłam cię o grzech, zupełnie niesłusznie. Była to myśl mnie niegodna, a co gorsza, niegodna mojej miłości i szacunku wobec najlepszego, najwspanialszego męża, jakiego może mieć kobieta.

– Cokolwiek by to było, chętnie ci wybaczam. – Don Luiz nie bardzo wiedział, czy być wzruszonym, czy raczej nieco ubawionym. Pomógł jej powstać.

– To było okropne – ciągnęła dalej. – Oddałabym całą biżuterię, jaką mam, gdybym nie musiała ci powiedzieć…

– Nie musisz mi mówić, kochana.

– A zatem już wiesz?

– Szczerze mówiąc – uśmiechnął się – nie mam zielonego pojęcia. Ale dlaczego miałabyś się tym dręczyć? Wyrzuć to z siebie.

– Nie – oświadczyła z naciskiem – nie będę miała wobec ciebie żadnych tajemnic, jak i ty nie masz tajemnic wobec mnie, póki są to twoje tajemnice. Sam z pewnością wiesz, że wszyscy w Villagarcíi są przekonani, że Hieronim jest twoim synem.

Zmarszczył się.

– Rzeczywiście doszło do mnie, że mogliby tak myśleć.

– No, wreszcie… – łapała powietrze, ale kontynuowała odważnie. – Wreszcie… nieomal sama w to uwierzyłam. I to „nieomal” było bardzo małe. Nie sprzeciwiałam się temu aż tak bardzo, ale bardzo chciałam, żebyś miał do mnie większe zaufanie, nawet gdybyś nie mógł wymienić imienia jego matki. Potem pomyślałam, że uznałeś za normalne, iż ja wiem; później znowu, że uważasz, iż jestem bardzo głupia, i to raniło moją próżność – i w ogóle to było straszne.

– Moje biedactwo – odezwał się.

– Najgorsze było to, że to był sekret – ciągnęła. – Pierwszy sekret między nami. O jak błogosławię ten pożar…

– Błogosławisz pożar? Co ty mówisz? Kochanie, ty jesteś chora, wymęczona…

Uśmiechała się, ze łzami w oczach.

– Przeciwnie, po dłuższym czasie znowu czuję się dobrze. Błogosławię pożar, bo dał mi dowód, że byłam żałosna w swej głupocie, choćby przez moment wątpiąc w ciebie. Teraz wiem, że Hieronim nie jest twoim synem.

– Doprawdy? – Patrzył na nią pytająco. – Jak to?

– Kocham cię – odpowiedziała – i ty kochasz mnie. W moim życiu liczysz się najbardziej. I w twoim życiu ja liczę się najbardziej. Gdyby Hieronim był twoim synem, ratowałbyś najpierw mnie, później jego. Ale tak nie było. Prosiłeś, żebym czekała, i wyszedłeś ratować chłopca. Dopiero potem przybyłeś po mnie. Ten chłopiec zatem został ci przez kogoś oddany w opiekę i temu komuś przysiągłeś na honor.

– Zabraniam ci mówić dalej – przerwał. – Zabraniam ci się nawet domyślać, kto to może być. – Spojrzał jednak na nią z niepohamowaną dumą. – Masz rację – dodał – i jesteś królową wśród niewiast.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Duro – moneta pięciopesetowa.

(2) (Hiszp.) korrida.

(3) (Hiszp.) miłośnicy, kibice.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.