Ostatni krzyżowiec. Rozdział jedenasty

– Ostrożnie, ostrożnie – krzyczał mistrz fechtunku. – Nie tak gwałtownie… proszę, don Juanie. Błagam, don Aleksandrze!

Dwaj młodzieńcy nie słuchali. Ich cienkie ostrza spotkały się jak w śmiertelnym pojedynku. Wypad – sparowanie, wypad – sparowanie, wypad. Aleksander miał uniesione brwi i zaczerwienioną twarz. Z ich dwojga on był dalece silniejszy i irytowało go, że do tej pory nie zdołał się przedrzeć przez gardę Juana. Sytuację pogarszało jeszcze to, że chłopak się śmiał.

– A masz – uderzył Aleksander, atakując z furią. – I jeszcze raz… i jeszcze…

Juan odparł dwa pierwsze ciosy. Gdy zauważył, że zbliża się trzeci, skoczył do przodu zamiast do tyłu. Koliste uderzenie dokładnie pod właściwym kątem i miecz Aleksandra wypadł mu z ręki, poszybował wysoko w powietrzu, wbijając się w miękki piasek podwórza sześć metrów dalej.

Rycząc z wściekłości, Aleksander popędził, żeby go odzyskać. Ale Juan był szybszy. Przemknąwszy obok swego muskularnego siostrzeńca, dotarł na czas, żeby podnieść miecz. Skłoniwszy się, oddał go jego właścicielowi.

Aleksander spojrzał gniewnie, po czym się zaśmiał.

– Znowu ta diabelska sztuczka. Ten facet dobrze cię wyćwiczył. Jak się nazywał?

– Galarza.

– Jeżeli go kiedyś spotkam, wydrę mu flaki.

– Ze swoim mieczem? – zapytał Juan niewinnie. – Nie radziłbym ci tego.

– Jesteś niebezpiecznym facetem, czcigodny wuju – Aleksander pokazał zęby w uśmiechu.

Przybiegł do nich mistrz fechtunku.

– Naprawdę ładnie, don Juanie, ale błagam was obu: nie tak zaciekle. Ten ostatni atak mógł kosztować oko. Jeżeli nie będziecie bardziej ostrożni, będę musiał znowu prosić was o to, byście walczyli z opuszczonymi przyłbicami.

Zamiast odpowiedzi wzięli krzepkiego, przysadzistego mężczyznę pomiędzy siebie i nie zważając na jego protesty, wyprowadzili go z powrotem do zbrojowni.

Była godzina po południu i koniec zarówno gier, jak i nauki tego dnia. Przeszli przez duży taras, usiedli i rozprostowali członki.

– To nie tylko sztuczki – powiedział Aleksander. – I to nie tylko ów Galarza jest kluczem do zagadki. Przez te dwa lata zrobiłeś ogromne postępy. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem cię w Toledo, od razu mi się spodobałeś, ale nie myślałem, że masz w sobie to coś. Byłeś – jak to wyrazić? – za dobry. Tak, za dużo kochanego chłopczyka wpatrzonego bez reszty w swego bohatera don Luiza Quixadę.

– Nadal uważam, że jest…

– Tak, tak, tu ustępuję. On jest tym wszystkim, za co go masz, plus odsetki, jak mawiają lichwiarze. Ale byłeś tak łagodny i życzliwy, i zawsze dobrze myślałeś o wszystkich. Czasami myślałem, że byłbyś bardzo miłą dziewczyną.

– Czy mamy jeszcze pofechtować? – spytał Juan delikatnie.

– Nie, dziękuję. Jeszcze ledwo łapię oddech. Nie obrażaj się: powiedziałem przecież, że się zmieniłeś.

– Tak naprawdę, nie jestem co do tego przekonany – rzekł Juan. – Nadal myślę o tobie tylko jak najlepiej.

– Chciałbym mieć taką nadzieję. Wuj nigdy nie miał bardziej oddanego siostrzeńca. O właśnie… to, czego chciałem.

Służący wniósł wino i wiśnie, i rozmowa zamilkła na następne parę minut.

Pili i jedli, obserwując wiewiórki bawiące się na drzewach. Budynek i park należały do owego nieszczęsnego starego arcybiskupa Toledo, nadal więzionego przez Inkwizycję. Rozeszła się pogłoska, że papież poprosił, żeby go sprowadzić do Rzymu, ale król go nie wypuścił, zważywszy że rzymskie wyroki sprawiedliwości były niezmiennie łagodne.

Za skupiskami drzew wyrastały liczne wieże budynków kolegiackich i klasztornych, a za nimi biegła srebrzysta wstęga rzeki Henares. Te szare mury wzbraniające wstępu do królewskiego dobrego miasta Alcalá nie były raczej konieczne. Potencjalny zdobywca znalazłby się w posiadaniu kawałka ziemi z wielką liczbą uczelni i klasztorów. Ich liczba zwiększała się z roku na rok. Kardynał Ximénes de Cisneros założył uniwersytet nie dalej jak sześćdziesiąt lat temu i dzisiaj był on poważnym i dynamicznym konkurentem dla znanej na cały świat Salamanki.

Aleksander odstawił kielich.

– Czy wiesz, jak długo jeszcze będziemy musieli udawać mądrych, wuju?

– Nie mam pojęcia. Dlaczego?

– Po prostu byłem ciekaw. Teraz to już nieprawda. Zasługujesz na lepszą odpowiedź. Bo – możesz wierzyć lub nie – sądzę, że mogę ci ufać.

Juan uśmiechnął się.

– To brzmi zupełnie wyjątkowo.

– Bo to jest wyjątkowe. Myślę, że nie mógłbym wymienić więcej niż pięciu osób na całym świecie, którym ufam.

– No nie mów. Twój ojciec, twoja matka, twój ojciec spowiednik, król, królowa, nasz wielce szanowny nauczyciel Honoratus Joannius… to już sześć osób, beze mnie.

– Z tych sześciorga – odrzekł Aleksander – mogę ci uznać jedną, mojego ojca spowiednika. A jego tylko dlatego, że on wie, iż będzie ipso facto ekskomunikowany, jeżeli wyjawi choć jedno słowo, które powiem w konfesjonale.

– Chyba nie mówisz poważnie. Chyba ufasz swemu ojcu i matce, i…

– Mój ojciec za dużo kombinuje, oszukuje się grając w kości. Gdyby mi powiedział, że świeci słońce, poprosiłbym o krytą karetę. Matka oczywiście jest zupełnie inna: można jej ufać bez zastrzeżeń, dopóki nie zacznie kalkulować politycznie. Niestety te sprawy bez przerwy kłębią się w jej głowie. A to odnosi się też do Jego Królewskiej Mości i do królowej. Co do uczonego Honoratusa, ty niewinny dzieciaku, nie uświadamiasz sobie, że on prowadzi regularne raporty na mój i twój temat, nie wspominając księcia Carlosa. Prawdopodobnie jest on największym erudytą w całym królestwie, pozytywnie błyskotliwym, i był przecież nauczycielem króla Filipa, zanim został naszym. I może pamiętasz lub raczej wiesz, co zdarzyło się nauczycielowi twojego ojca, gdy przestał uczyć twego ojca…

– Nie, nie pamiętam i nie wiem, ale…

– Został papieżem Adrianem VI. Więc być może nasz Honoratus Joannius mierzy wysoko. W każdym razie, jak mam mu ufać, skoro wiem, że przekaże to wszystko królowi? Ty oczywiście ufasz wszystkim.

– W tych okolicznościach, myślę, że powinienem być dumny z tego, że mi ufasz. – Juan uśmiechnął się nieco zakłopotany. – A może powinienem czuć się zawstydzony, ponieważ to ewidentnie znaczy, że masz mnie za prostaczka. Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, o co ci właściwie chodzi.

– Myślę, że jesteśmy zakładnikami – rzekł Aleksander prosto z mostu. – Zdaje się, że jesteśmy bacznie obserwowani. I przysiągłbym na Boga, że królowa wkrótce urodzi syna.

– Nie wiem, jak ty – odrzekł Juan – ale ja nie jestem zakładnikiem. Dlaczegóż miałbym nim być? Nie zagrażam nikomu. Gdyby tak było, pozostawiono by mnie w Leganés wśród chłopów.

– To nie król wysłał po ciebie, to był twój ojciec, cesarz.

– Oczywiście. Nie sądzę, żeby król w owym czasie wiedział o moim istnieniu. Gdy dowiedział się, zaakceptował mnie jako brata.

– Lecz bez tytułu księcia.

Aleksander był dostatecznie bystry, by zauważyć moment zawahania, zanim Juan odpowiedział maskując niezadowolenie:

– Wiesz przecież, moja matka była kobietą z ludu.

– Wiedziałem o tym. Jak miała na imię?

– Nie mam pojęcia. Była niemiecką damą, tyle wiem. Tym bardziej, że król uświadomił mnie dopiero, gdy przyszedł tu do nas z wizytą w zeszłym roku. Dlaczego życzysz królowej syna, oczywiście poza czysto patriotycznymi względami?

– Z powodów bardzo egoistycznych – odrzekł Aleksander. – Im więcej synów będzie miał król, tym mniej ważny będę ja. I ty, nawiasem mówiąc. Niebezpiecznie jest być ważnym.

– Czy nie chcesz przypadkiem dorównać ojcu, oszukując samego siebie? – zapytał Juan. – Jasne, masz ambicje…

– Owszem mam, ale nie na polu polityki. Żołnierka – oto, do czego mnie ciągnie.

– Mnie też tam ciągnie – powiedział Juan i przez chwilę patrzyli na siebie przenikliwie.

– Jeżeli jesteś w tym tak dobry, jak w fechtunku – rzekł Aleksander z namysłem – to wolałbym raczej walczyć po twojej stronie niż przeciw tobie. Lepiej niż mnie idzie ci też z historii wojskowości. I nie jest dla mnie specjalnym pocieszeniem, że jestem lepszy od Carlosa…

– Nie widziałem go cały dzień.

– To zrozumiałe. Nie pamiętasz, że dzisiaj miał matematykę?

Obaj się roześmiali. Kiedy ojciec doktor Alonzo Diaz przychodził dawać im lekcje matematyki i fizyki, Carlos był niezmiennie chory i pozostawał w łóżku.

– Nie sądzę, żeby orientował się teraz w czymkolwiek znacznie bardziej niż dwa lata temu – powiedział Aleksander. – Nie widzisz, że w tym cała rzecz? Wcześniej czy później król będzie musiał zdecydować, czy Carlos będzie zdolny rządzić, gdy nadejdzie jego czas…

– Ależ on już zdecydował! Uzyskał przecież zaprzysiężenie Kortezów Kastylii. My wszyscy przysięgliśmy tego dnia wierność Carlosowi i było dosyć uroczyście. Nigdy nie widziałem tylu biskupów na raz. Kardynał arcybiskup Burgos, arcybiskupi Sewilli i Granady, biskupi Avili i Pampeluny…

– I tylu grandów! Admirał Kastylii, książęta: Alba, Nájera i Francavila, markizowie Denia, Villena, Cañete, Mondéjar i Camares, hrabiowie Benavente i Ureñi. Pamiętasz, jak Alba zapomniał ucałować Carlosa w rękę? Jaki ten był wściekły! Alba stał się wrogiem na całe życie, a co dalej, to on wie.

– To był wspaniały spektakl – dodał Juan. – Szkoda, że królowa nie mogła być obecna. Zobaczyłaby Hiszpanię w jej największej krasie.

– Będzie miała jeszcze wiele okazji to zobaczyć, jeśli Pan Bóg pozwoli – rzekł Aleksander. – Przynajmniej nie była wtedy narażona na niebezpieczeństwo. Naprawdę myślałem, że umrze. Ale najcudowniejsze jest to, że to wcale nie naruszyło jej piękności. Wiesz chyba, że królowa Katarzyna Medycejska…

– Twoja wieczna zmora.

– …przysłała specjalne kremy i żele spreparowane przez jej lubych czarodziejów, żeby zneutralizować tę truciznę ospy i zapobiec skazom. Sporządzili je bracia Ruggieri. Jedna z dam królowej powiedziała mi, że te maści zawierają serca kijanek, wysuszone, sproszkowane i zmieszane z miodem i białkiem jajek.

– Biedna królowa musi nakładać taką breję na swoją piękną twarzyczkę.

– Ale pomogło – co ci się nie podoba? Nie chciałbym jednak wiedzieć, jakie zaklęcia tam padały przy preparowaniu tej mikstury. Bracia Ruggieri to niepoprawni czarownicy. Francja jest niebywale swobodna w tych sprawach i prawdopodobnie to też należy zawdzięczać…

– Nie mów, wiem. Myślę, że jeżeli w ogóle pójdziesz do czyśćca…

– Będę szczęśliwy, jeśli to będzie tylko to.

– Najpewniej będziesz musiał spędzić kilka lat ze swoją zmorą jako jedynym towarzystwem.

Aleksander się wzdrygnął.

– Nie wiedziałem, że możesz być tak okrutny – powiedział. – Carlos to już dostateczna kara dla mnie.

– No nie mów, on mógłby być gorszy – rzekł Juan niezbyt przekonująco. – Chwilami jest całkiem miły i ludzki, naprawdę. Często zastanawiałem się, jak bym się czuł, mając jego… problemy. Na pewno nie jest łatwo nie cieszyć się nigdy zdrowiem i siłą własnego ciała; wiedzieć nieustannie, że ludzie patrzą na ciebie albo z litością, albo…

– …z odrazą – pomógł mu Aleksander.

– W każdym razie z niechęcią.

– A wiesz, co napisał o nim Tiepolo? Że jest szczęśliwy tylko wtedy, gdy może unieszczęśliwić innych.

– Bardzo brzydka wypowiedź – zauważył Juan. – Tiepolo – to ten wenecki ambasador?

– Tak. A Wenecjanie nie owijają w bawełnę, za czyimiś plecami. Ze wszystkich arogantów, gburów, łgarzy, zdrajców…

– Hejże, hejże, kto nie owija w bawełnę za weneckimi plecami? – zaśmiał się Juan. – Wygląda, że u was we Włoszech jest jeszcze gorzej niż u nas. Wrogość pomiędzy Kastylijczykami i Aragończykami nie jest budująca, ale gdy słyszy się Florentyńczyka mówiącego o Wenecji albo Wenecjanina o Genueńczykach i vice versa, to odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia z czystą miłością chrześcijańską. Jeszcze pozostaje mi się dowiedzieć, że Arabowie tak mówią o Turkach i Persach. Ci na razie zdają się być dostatecznie zjednoczeni.

Aleksander potrząsnął głową.

– No wiesz, żeby porównywać nas z niewiernymi!

– „Jeżeli chcesz pobić nieprzyjaciela, musisz go poznać”, tak mówi Honoratus Joannius.

– Niewierni wydają się nam zjednoczeni – powiedział Aleksander – ale prawdopodobnie dlatego, że są od nas tak daleko. Jestem pewien, że oni również doświadczają niezgody i niechęci.

– Może. – Juan dojrzał przez drzewa las wież ciągnących się do nieba. – Czasami jednak zastanawiam się, czy prawdziwa religia przybyła do Rzymu z Piotrem – a do Hiszpanii z Jakubem – tak wcześnie dlatego, że my potrzebowaliśmy jej najbardziej.

– Co? Bardziej niż Turcy i Arabowie? Można by pomyśleć, że żywisz jakąś szczególną sympatię dla tych obrzezanych diabłów.

– Lubię ich tak, jak ty polubisz kolkę, której dostaniesz od zjedzenia tak wielu wiśni, mój czcigodny siostrzeńcu. Lecz nie spodziewam się, żeby zachowywali się jak chrześcijanie. Wzdragam się również na myśl, jak zachowalibyśmy się my, gdybyśmy nie byli chrześcijanami.

– Oto cały ty, zaprzątający sobie głowę takimi dziwnościami.

– Czy to takie dziwne? – Juan powstał i wyprostował kończyny. – Wiem, a właściwie mam jasne pojęcie, jakim bym był, gdyby…

– A jakiż byś był? – odezwał się melodyjny głos.

Obaj się odwrócili. Uśmiechał się Carlos.

– Wyzdrowiałem – wyjaśnił nonszalancko.

– Istnieje uzasadniona nadzieja, że zdrowie dopisywać ci będzie przynajmniej przez dwa dni – powiedział Aleksander flegmatycznie. – Dzisiaj jest wtorek; następna lekcja matematyki w piątek.

– Jak na Włocha jesteś nader bezpośredni, drogi kuzynie. – Uśmiech Carlosa był raczej zgryźliwy. – Rzeczywiście nienawidzę matematyki, to prawda. Na szczęście nie będę jej nigdy potrzebował. Zbyt dużo wiedzy – to w każdym razie niezdrowe dla władcy i będę miał zawsze ludzi, którzy będą wykonywali dla mnie tego typu robotę. A teraz wyjdź, kuzynie, gdyż chcę porozmawiać z Juanem.

Aleksander zacisnął wargi, wstał, odwrócił się energicznie i wyszedł.

– Od czasu do czasu trzeba mu pokazać jego miejsce – rzekł Carlos, gdy Aleksander był już poza zasięgiem słuchu. – Poza tym chcę rozmawiać tylko z tobą. A raczej chcę, żebyś poszedł ze mną na mały spacer. Nie, nie tędy; przez park. Mamy przynajmniej pół godziny przed kolacją.

Nie było łatwo dostosowywać kroku do Carlosa, nie dając mu wyraźnie odczuć jego fizycznego upośledzenia. Ale był chyba w nader dobrym humorze, powłócząc nogami i nawet nucąc sobie jakąś piosenkę.

Byli teraz przy bramie, niedaleko mieszkania odźwiernego.

– Jest tu nowy człowiek – powiedział Carlos. – Facet nazywa się Gardetas i ma córkę Marianę. Ładne imię, prawda?

– Bardzo.

– Pedro opowiedział mi o niej – wyjaśnił Carlos. – Mój służący, swój człowiek, Pedro. Wiedział, jak bardzo się nudzę. Więc poszedłem i popatrzyłem. Juan, co za dziewczyna! Włosy jak płomienie, płomienie… nieba. Nie wiedziałem, że wśród prostego ludu mogą być takie dziewczyny. Muszę przyznać, że trudno by mi było ganić mego dziadka, twego ojca, za to, że nie zawsze był wybredny jeśli chodzi o rangę i pozycję dam, które zyskiwały jego względy. Rozumiesz.

Juan się zmarszczył, ale nic nie odpowiedział. Sytuacja była niezręczna.

– A więc oczywiście poznałem się z nią – ciągnął dalej Carlos. – Wiesz, ona jest zdecydowanie bardziej interesująca niż damy, które są na dworze. Dużo bardziej. Doprawdy, to bardzo zdumiewające, bo jej ojciec – to zwykły natręt, zawsze przy niej i zawsze z kwaśną miną. Myślę, że ona docenia wyświadczany jej honor. O, zauważyła, że idę. Widziałeś kiedyś takie włosy?

Juan widział. Miał właśnie powiedzieć Carlosowi, że w Villagarcíi była dziewczyna, La Rubia, którą tak nazywali, ponieważ miała takie właśnie włosy, gdy nagle uświadomił sobie zszokowany, że tu oto była La Rubia we własnej osobie. No jasne! Pochodziła z Alcalí i wróciła do domu. Ta sama La Rubia, która podpaliła zamek i którą don Luiz zwolnił ze służby. La Rubia, której Galarza zwykł tak bezlitośnie dokuczać z powodu jej piegów.

Zauważył, jak przez jej ładną twarz przebiega błysk świadczący, że go poznała. Przez moment wydawało się, że zamierza odwrócić się i uciec do domu, lecz po chwili jakby przemyślała, i pozostała na miejscu.

Gdy kłaniała się głęboko przed młodym księciem, Juan zauważył, że większość jej piegów zniknęła.

Zanim jednak Carlos zdołał cokolwiek powiedzieć, z pomieszczenia wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna, z siwiejącą brodą. On również się skłonił i zapytał cokolwiek dosadnie, czy Jego Wysokość ma jakieś rozkazy.

Jego Wysokość obdarzył go nieprzyjemnym spojrzeniem, wypluł gniewne: „Nie”. Odwrócił się i ruszył z powrotem.

Po chwili powiedział Juanowi:

– Jak by to było wspaniale, gdyby istniało coś takiego, jak połóg dla ojców… i żeby oni wszyscy w nim umierali.

Juan znowu nie wyrzekł słowa. Wiedział, że jakikolwiek argument wywoła tylko dalsze uwagi w tym stylu.

Po chwili Carlos odezwał się:

– Ładna jest, co? Muszę się jakoś pozbyć tego starego, i zrobię to. Mój człowiek Pedro – to sprytny facet. Dostarczy jej każdą wiadomość, jaką tylko będę chciał – w obecności ojca czy bez niego. Chcę się z nią widzieć, i to gdy będzie sama.

– Ale z pewnością…

– Co z pewnością?

Juan był zakłopotany.

– Chcę powiedzieć, że nie możesz poważnie myśleć… Nie brałbyś chyba pod uwagę… ożenku z taką dziewczyną, prawda? Ostatecznie dziewczyna, którą byś poślubił, byłaby przyszłą królową Hiszpanii.

Carlos wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Kto mówi o ożenku z nią? Członkowie rodziny królewskiej czasami nachylają się, żeby zerwać bardzo niskie kwiatki. Nie zawracamy sobie głowy ożenkami z takimi kobietami. Powinieneś to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny.

Juan zatrzymał się gwałtownie. Był biały jak marmur i oczy mu iskrzyły. Pomału sięgnął do rękojeści miecza.

Carlos dojrzał to. Wiedział, że posunął się za daleko. Bał się. Ale nawet teraz nie mógł zmusić się do przeprosin. Po prostu stał, wpatrując się w Juana. Nie potrafił nawet rozwiać krzywego uśmiechu.

Juan ścisnął palcami rękojeść swego miecza. Nie był to ów mieczyk, który dał mu don Luiz, gdy był chłopcem. Pamiętał jednak, co don Luiz powiedział mu pewnego dnia w zbrojowni: „Nie wolno ci nigdy uderzyć tych oto trzech: niewiasty, członka rodziny królewskiej lub kapłana. Jeżeli uderzysz niewiastę, stracisz honor; jeżeli uderzysz kogoś z rodziny królewskiej, stracisz swoje szlachectwo; jeżeli uderzysz kapłana, stracisz swoją duszę”.

Wyprostował się.

– Jest prawdą, że moja matka nie miała krwi królewskiej, ale mój ojciec był człowiekiem większym niż twój.

– Doniosę królowi, coś powiedział – zagroził Carlos.

– Zrób to. Nie powiesz mu niczego, czego on nie wie.

Juan oddalił się z uniesioną głową. Później, gdy spotkał się z Carlosem na kolacji, był wobec niego lodowato uprzejmy. Książę udawał, że tego nie dostrzega i okazywał niemal nieokiełznany dobry humor.

Trzy dni później jego nauczyciel, don García de Toledo, zauważył, że książę opuszcza potajemnie pałac wychodząc przez drzwiczki prowadzące z sali narad, potem małą żelazną klatką schodową, do parku, i zaczął się dopytywać. Carlos odmówił mówienia czegokolwiek, lecz don García był skrupulatny. Wypytywał wszystkich, począwszy od szambelanów książęcych, skończywszy na służących.

Ów wspaniały Pedro złamał się i zaczął mówić.

Pierwszym skutkiem było to, że don García kazał zamknąć drzwi na klucz, a klucz schować.

Następny skutek był taki, że don Carlos pobił Pedra tak dotkliwie, że nieszczęśnika musiano wysłać do lecznicy.

Przez kilka dni książę był w fatalnym nastroju i zachowywał się ordynarnie wobec wszystkich, łącznie ze czcigodnym Honoratusem Joanniusem.

Pod koniec tygodnia humor księcia uległ nagłej poprawie, i to tak dalece, że zarówno Juan jak i Aleksander poczuli, że musiał znaleźć nowe rozwiązanie swojego problemu. Do tego czasu Aleksander już wiedział dobrze, o co chodzi. Carlos sam tego dopilnował, rozmawiając bez ustanku o swym pięknym rudzielcu i strojąc się w piórka niepohamowanego kochanka.

W niedzielę podczas kolacji książę robił wrażenie, że bardzo mu się spieszy zakończyć posiłek. Jak tylko kolacja się skończyła, odprawił wszystkich służących, poskarżył się na nagły ból głowy i wyszedł, rzekomo do swoich pokoi.

– Coś się dzieje? – zapytał Aleksander. – Ciekaw jestem, co on zamierza. Zobaczmy, co?

– Nie możemy wchodzić do jego komnat. Wiesz przecież, jak się czuje.

– Myślisz, że nie wiem? Ale ja nie mam zamiaru tam wchodzić. I sądzę, że on też nie. Podejrzewam, że wyrobił sobie nowy klucz do tych drzwi. Nie ma chyba nic złego w zajrzeniu do sali obrad?

– Nie podoba mi się to – powiedział Juan marszcząc brwi.

– No to pójdę sam. Muszę sprawdzić, czy niepohamowany kochanek jest w drodze do najpiękniejszej rudowłosej wszechczasów.

Aleksander opuścił pokój, śmiejąc się.

Juan nie mógł zrozumieć, co go pociągnęło za nim. To nie była ciekawość; sama myśl o szpiegowaniu była dla niego odrażająca. Nie był to też duch śledczego, tak silny u niektórych ludzi i wcale nie tak daleki od ciekawości. Miał dziwne poczucie niepokoju i to uczucie potęgowało się w miarę, jak zbliżał się do sali narad. Aleksander na wpół otworzył główne drzwi i zajrzał do środka.

– Odejdź – rzucił Juan wybuchając nagłym oburzeniem. Zaglądanie przez wpół otwarte drzwi było godne służby.

Aleksander otworzył drzwi szerzej i wszedł; i ponownie Juan powlókł się za nim. W półmroku sala narad była wielka i odpychająca. Na ścianach z wygodnych pozłacanych ram spoglądali z dezaprobatą zacienieni biskupi.

Aleksander szedł na czubkach palców. Wtem zatrzymał się tak niespodziewanie, że Juan omal nie wpadł na niego.

Małe drzwi były otwarte.

Gdy się do nich zbliżali, poczuli chłód. Ze stromej, mało używanej klatki schodowej wionęło stęchlizną. Dochodziło też słabe migotliwe światło.

Aleksander zaczął chichotać.

– Tak jak mówiłem: ma drugi klucz. I świecę. Oj, ta godna pozazdroszczenia rudowłosa. Otóż jeśli…

Przerwał.

Dał się słyszeć łoskot, trzask i po chwili – przeciągły, straszny ryk.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.