Ostatni krzyżowiec. Rozdział dziesiąty

Było dobrze po północy, gdy Juanowi pozwolono odejść do swego apartamentu we wschodnim skrzydle pałacu. Ceremoniał dworski nakazywał, żeby towarzyszyło mu dwóch szambelanów, by oddać go bezpiecznie w ręce kamerdynerów, żeby ci pomogli mu się rozebrać.

– Dobranoc, Wasza Ekscelencjo.

– Dobranoc, Pedro, Diego.

Żaden z nich nie został nigdy cięty sztyletem po policzku.

Również w tej komnacie, podobnie jak niemal w każdej w tym pałacu – i w ogóle w którymkolwiek, gdzie zamieszkiwał Karol V podczas swych rządów – stał duży zegar. Juan kochał zegary. Piętnaście z nich zostało wycofanych z sześciu pokoi w Yuste…

Juan odmówił swoje modlitwy i poszedł spać. Lecz mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Słowa i obrazy, obrazy i słowa bombardowały go wśród ciszy: „Może któregoś dnia ojciec odbierze mi wszystko, co mi dał, nawet moje życie. Nawet moje życie, chyba że…”. I ten straszny, wykrzywiony uśmiech. Chyba że – chyba że co?

Nienawiść. Juan nigdy nie zetknął się z nienawiścią, póki nie poznał księcia Carlosa, który był nią tak bardzo owładnięty. Nienawiść jednak była czymś małym. „To mała, bolesna rzecz – mawiał don Luiz. – Nigdy nie daj się wodzić czemukolwiek, co jest małe, z wyjątkiem owego małego głosu w twoim wnętrzu, jakim jest sumienie”. Jakiego rodzaju sumienie miał Carlos?

Był chory. Był niewątpliwie chory. Czy mógł rzeczywiście być zakochany w królowej, której do tej pory nigdy nie widział? Czy można zakochać się w portrecie?

Nic tutaj nie było takie jak w Villagarcíi. Wydawało mu się, że Villagarcía była światem, jaki powinien być, a dwór królewski – tym, jaki jest.

W Villagarcíi prawdopodobnie nikt nikomu nie zazdrościł. Tutaj wyglądało na to, że jeden zazdrości drugiemu. I te plotki – one były bodaj najgorsze. Wszyscy nieustannie szepczący, szemrający, wymieniający znaczące spojrzenia. Jak tu się zorientować, co jest prawdą, a co nie.

Próbował myśleć o ślicznej twarzy młodej królowej. Była troszkę starsza od niego, a tak dostojna i łaskawa – oni wszyscy musieli to przyznać, nawet najbardziej odpychające stare damy. Pozwolono mu ucałować rąbek jej sukni. Carlosowi też.

Widział to jeszcze raz, z zamkniętymi oczami: Carlos klęczący przed królową, która była jego narzeczoną, i całujący rąbek jej sukni. A po jej prawej stronie – król, po lewej – książę Alba. Ten ostatni śledzący Carlosa jak jastrząb, i jego dłoń, ta silna dłoń o długich, mocarnych palcach, spoczywająca na sztylecie.

Oni mieli rozeznanie.

Później na balu Carlos cały czas obserwował królową. Nie tańczył z nią oczywiście, nigdy nie tańczył. Stał tylko i patrzył, jak ona tańczy z królem.

Czyżby było prawdą, co księżna Infantado powiedziała swojej siostrze – nie mógł tego nie dosłyszeć – że, mianowicie, król spytał królową, czy jego siwe włosy nie są jej przykre?

„On ma włosy w uszach i również w nosie. Ciekaw jestem, co powie panna młoda, jak to zobaczy”.

Czy prawdą było, że za całość ceremonii kościelnych odpowiadał kardynał arcybiskup Burgos, ponieważ arcybiskup Toledo został aresztowany przez Inkwizycję? Arcybiskup Toledo, Carranza. Juan dobrze go pamiętał – z jego potarganą białą brodą i białym mułem – z owego dnia, gdy udał się na spotkanie z cesarzem.

Jak dziwnym wydawał się świat widziany z pałacu królewskiego. Syn nienawidzący ojca. Wielki arystokrata chroniący swoją królową przed synem swego króla. Arcybiskup aresztowany przez Inkwizycję.

Ale królowa była prześliczna.

Biedny Carlos…

***

Pierwszą rzeczą, jaką Juan usłyszał rano, była nowa wieść. Królowa miała być chora, powiedział mu kamerdyner. Po pół godzinie okazało się to prawdą. Królowa pozostawała w łóżku, zaatakowana przez gorączkę. Zajmowali się nią lekarze.

Po południu wezwano dwóch kolejnych. Gorączka się podniosła i mówiono o infekcji.

Wszystkie uroczystości trzeba było odwołać. Przymusowa bezczynność podwajała i potrajała liczbę plotek. Wielki pałac cały kipiał od nich.

Juan dołączył do don Luiza Quixady i doñi Magdaleny w kaplicy, modląc się o zdrowie królowej. Było tam kilka jej francuskich dam, z zaczerwienionymi oczami i bladych. Wszystkie siedziały osobno i zdawało się, jakby inni celowo ich unikali. Zauważył to też don Luiz i postanowił do nich podejść i powiedzieć im kilka miłych słów. Chcąc wyrazić wdzięczność, zrobiły dość niemądre miny, przez które przebijał duży niepokój.

Gdy później Juan nawiązał do tego, don Luiz z powagą skinął głową.

– Obawiam się, że mają powody do niepokoju. Jej Królewska Wysokość prawdopodobnie cierpi na ospę.

***

Aleksander Farnese wpadł do Juana po południu.

– To ospa – potwierdził. – Wszystkich ogarnął zamęt. Juan westchnął. W Leganés była kiedyś ospa i señora Massy kazała mu pozostać w domu. „Ten demon, który ją wywołuje, lata nieustannie po ulicach.” Gdy zwrócił uwagę, że ona sama ciągle wychodzi – chociaż rzadko i zawsze z tkaniną nasączoną octem – odpowiedziała, że demon szczególnie upodobał sobie młodych ludzi. Ponad trzydzieści osób się zaraziło, z czego połowa umarła, a pozostali…

– Jeżeli przeżyje, może zostać oszpecona – powiedział cicho Juan.

Aleksander przytaknął.

– Nawet taka śliczna kobieta – odrzekł. – Ciekaw jestem, czy Carlos jej tego życzył.

– Aleksandrze!

– No przecież widziałeś, jak to przyjął. Czy nie sądzisz, że jest do tego zdolny? A pragnienia to potężna siła. Jeżeli wierzysz w modlitwę, musisz też wierzyć w klątwę.

– Nigdy – rzekł stanowczo Juan. – Carlos by nigdy czegoś takiego nie zrobił. On ją kocha. Nie może jej życzyć śmierci czy oszpecenia. Nie chcę, żebyś tak myślał…

– Staram się myśleć, jak on sam myśli – odpowiedział Aleksander z wymownym gestem angażującym ramiona, ręce, dłonie i palce, jak również brwi i usta, tak iż Juan zastanawiał się, czy jest jakaś część ciała, której Włosi nie używają, gdy przekazują jakąś ważną myśl. – Oczywiście, to może nie być robota Carlosa, tylko Katarzyny Medycejskiej.

– Co, znowu ta dama?

– Nie byłbym pewny, czy nie wysłała córki do Hiszpanii, już przesiąkniętej tą zarazą ospy. Czy nie mówiłem ci, że królowa może okazać się koniem trojańskim? Nawiasem mówiąc, Carlos nie pytał dzisiaj o ciebie, prawda? Nie? Tak myślałem. Słyszę, że zamknął się w swym pokoju i nie chce nikogo widzieć.

– Idę do komnaty królowej – powiedział Juan.

– Przecież cię nie wpuszczą.

– A jednak idę.

– Ale co za pożytek z tego, że…

– Nie wiem, ale nie mogę dalej tu siedzieć.

Wzruszając ramionami, Aleksander szedł za nim. Niekończące się korytarze usiane były małymi grupami dworzan rozmawiających przyciszonym głosem.

U wejścia do apartamentu królowej grono lekarzy chyba naradzało się szeptem. Silnie czuć było ocet.

W jednym kącie apartamentu don Luiz Quixada słuchał uprzejmie księcia Infantado, który przewodził eskorcie królowej w jej podróży z Francji do Hiszpanii. Chodziła pogłoska, że traktowała go niezbyt uprzejmie, i druga, że musiała wskazać mu jego miejsce, gdy próbował zbyt serio reprezentować swego królewskiego pryncypała.

Ktoś rzucił, że również książę Carlos jest chory: nie z powodu ospy, tylko paroksyzmu – tym razem z bardzo silnymi konwulsjami.

Ktoś inny dodał:

– Oczywiście ciężko mu znieść to, że cała uwaga skupia się na Jej Królewskiej Wysokości.

Było to coś jak szum. Czy mógł to być szmer wesołości? Don Luiz Quixada skierował kamienny wzrok w kierunku grupy i natychmiast zapadła cisza.

Jeden z lekarzy jakby rozprawiał zawzięcie, podczas gdy pozostali słuchali z całą powagą, pocierając brody i spoglądając zza oprawek okularów.

Nagle – cisza. Wszyscy skłonili się głęboko przed samotną postacią w czerni zbliżającą się spokojnie, bez zatrzymywania.

Król co prawda na co dzień blady, teraz wyglądał jak duch. Nie wyrzekł słowa, ale w jego ruchach było coś tak logicznie stanowczego, że przynajmniej jeden z lekarzy odgadnął, co król zamierzał uczynić, i ośmielił się przemówić nieproszony.

– Mam nadzieję, że Wasza Królewska Wysokość nie zamierza wejść do środka.

– Zrób miejsce – brzmiała krótka odpowiedź.

Doktor, przerażony, podniósł ręce.

– Wasza Wysokość, diagnoza jest obecnie całkiem pewna. Ta choroba jest tak zaraźliwa, jak sama epidemia, i prawie tak samo śmiertelna.

Zanim król zdążył odpowiedzieć, drugi lekarz, uczony protomedicus Gutierrez, rzekł błagająco:

– Życie Waszej Królewskiej Wysokości należy do Hiszpanii. Jeżeli Bogu się spodoba, Jej Wysokość Królowa wyzdrowieje. Lecz jeśli nie, lepiej będzie, jeżeli Wasza Wysokość zostanie wdowcem, niż żeby wdową została Hiszpania.

Nastała chwila przerwy. Nikt nie wiedział i nikt też by się nigdy nie dowiedział, czy król ważył argument doktora, czy formułował własną odpowiedź.

Raptem Filip oświadczył:

– Pan zapomniał, gdzie jest jego miejsce, doktorze Gutierrez. Ja jednak pamiętam, gdzie jest moje: u boku mej żony.

Nastało ogólne zamieszanie, tak iż nikt nie pomyślał, żeby otworzyć drzwi przed królem. Ten przez chwilę walczył z klamką – nigdy w życiu sam nie otwierał drzwi – ale udało się i zamknął je mocno za sobą.

– Madonna – sapnął Aleksander Farnese. – Chyba bym się nie ośmielił…

Spoglądając na don Luiza Quixadę, Juan dojrzał w jego obliczu odbicie własnych uczuć: obawę i dumę.

***

– Wszedł do jej pokoju, tak? – Woskowa twarz don Carlosa drgała jakby nadejść miał kolejny napad choroby. – Mój drogi ojciec to bardzo odważny człowiek.

Nienawiść, która brzmiała w tym melodyjnym głosie, była nie do zniesienia.

Juan się nie odezwał.

– Jest to też człowiek bardzo głupi – kontynuował Carlos. – Jak długo z nią przebywał?

– Jego Królewska Wysokość jest nadal z królową.

– Co? Cały czas? – Carlos zaczął chichotać. – Oj, dostanie – powiedział. – Nie ominie go to. Jakie to smutne dla Hiszpanii. Wszędzie okropne krosty, okropne pryszcze. – Zaczął chodzić po pokoju, kulejąc i pociągając nogami, jak chrabąszcz.

– Ona poniosła karę – stwierdził. – Srogą, srogą karę. Krosty i pryszcze na całej jej ślicznej twarzyczce. A jeśli z tego wyjdzie… będzie miała blizny, blizny na całe życie. Nikt już się z nią nie ożeni. Biedna Izabela, biedna Izabela. Jest młoda. Ma akurat tyle lat, co ja. Być może to przeżyje. Nie siwieje się w wieku piętnastu lat.

Nagle zmienił mu się nastrój.

– Ja sam byłem chory – powiedział z goryczą. – Upadłem. Przez długi czas byłem nieprzytomny. Ojciec nie zawracał sobie głowy, żeby przyjść do mnie. Nie zależy mu na mnie; nigdy mu nie zależało. Przez całe lata go nie widziałem. Zawsze jest coś lub ktoś znacznie ważniejszy ode mnie. Jestem niczym. Gdy mówi do mnie, nawet na mnie nie patrzy.

Gdy don Carlos dawał upust swemu żalowi nad samym sobą, jego głos stracił cały swój urok i stał się chrapliwy i ostry. Jakoś trudniej było znosić jego użalanie się nad sobą niż jego złośliwość. Dlaczego?

Zastanawiając się nad tym, Juan doszedł do wniosku, że użalanie się nad sobą bardziej niż inne rzeczy niszczy współczucie ze strony innych. A tylko współczucie pozwalało znosić towarzystwo Carlosa.

Księciu znowu odmienił się nastrój.

– Gdy mój drogi ojciec postanowił ukraść mi moją narzeczoną, zrobił wobec mnie przynajmniej raz jeden łaskawy gest – powiedział. – Obiecał zwołać Kortezy Kastylii tu w Toledo, by złożyły przysięgę wierności wobec mnie jako ich przyszłego władcy. Bardzo to doprawdy łaskawe dać mi to, co mi się należy. Jednak było to chociaż coś… teraz jednak? On myśli tylko o niej. Być może sądzi, że ona da mu kolejnego syna, może syna równie miłego dla oczu jak ty albo tak silnego jak kuzyn Aleksander. Może dlatego przestał już mówić o swojej obietnicy dla mnie.

Pokazał zęby.

– Nadal jestem pierworodnym – powiedział z groźbą w głosie. – Nic nie może tego zmienić, poza moją śmiercią. Rozumiecie teraz, dlaczego zawsze trzymam broń w pokoju?

– Wasza Wysokość nie mówi serio…

Carlos wybuchnął śmiechem przypominającym gęganie.

– Jesteś cennym naiwniaczkiem, Juanie. I myślisz, że wszyscy dokoła są tacy, jak ty. No cóż, pozostań, jakim jesteś; bądź, jakim jesteś, to mi pasuje. Będę mógł głośno myśleć w twojej obecności, a ty nie pobiegniesz donieść na mnie. To już coś.

U drzwi dało się słyszeć jakby drapanie i oto książę w kilku niewiarygodnie szybkich krokach, niemal susach, znalazł się za swym biurkiem i złapał ciężki pistolet.

– Kto tam? – wrzasnął.

Wszedł starszy lokaj i ukłonił się.

– Wasza Wysokość, jest tutaj don García na prośbę Jego Królewskiej Mości.

– To kłamstwo – Carlos wydał przeszywający pisk. – Król jest z królową.

Jednak don García, wychowawca Carlosa, wszedł. Był to wysoki, dystyngowany, starszy pan.

– Nigdy jeszcze nie skłamałem Waszej Wysokości – powiedział z naciskiem.

Carlos upuścił pistolet.

– Nigdy nie powiedziałem, że pan skłamał – odpowiedział. – Myślałem, że skłamał ten łajdak lokaj. Gdzie jest mój ojciec?

– Jego Królewska Wysokość udał się do swego gabinetu, żeby podpisać dokumenty państwowe.

– Rzeczywiście? – rzucił drwiąco Carlos. – I zostawił królową samą?

Don García puścił tę złośliwość mimo uszu.

– Jeden z dokumentów dotyczy Waszej Wysokości – rzekł. – A ja mam obowiązek poinformować Waszą Wysokość, że Kortezy Kastylii złożą przysięgę wierności dwudziestego trzeciego lutego.

– O! – oczy Carlosa błysnęły. Wyprostował się. – Bardzo dobrze, don García. Przesyłam wyrazy uszanowania i podziękowania Jego Królewskiej Mości.

Starszy człowiek skłonił się i wyszedł.

Juan promieniał.

– Widzisz, król wcale o tobie nie zapomniał! Pomimo wszystkich swych zmartwień…

– Głupiś – Carlos wyszczerzył się triumfująco. – On musiał to zrobić, nie rozumiesz? Może złapać ospę, może umrzeć. Musi zaprzysiąc Kortezy. Ktoś musi rządzić Hiszpanią – a nie ma nikogo innego.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.