Ostatni krzyżowiec. Rozdział dwunasty

– Jak to się stało? – zapytał król.

Honoratus Joannius wziął głęboki oddech. Byli na szczęście sami w sali narad. Byłoby zdecydowanie gorzej opowiadać tę paskudną historię w obecności wszystkich grandów, jacy przybyli, nie wspominając już o doktorach i oficjelach, którzy zagarnęli jego spokojne miejsce nauki. Lecz było już dostatecznie niemiło widzieć blade, przenikliwe oczy króla, wpatrzone w niego. Próbował przywołać czas, kiedy Filip był jego uczniem, lecz to nie pomagało. Za tymi bowiem oczami był intelekt, którego nie był już w stanie zgłębić; wola, którą nie mógł już dyrygować, która wszak jednym wybuchem gniewu mogła pozbawić go życia.

Honoratus Joannius skłoniwszy głowę, jął referować: książę jest w wieku, kiedy pewne procesy fizyczne dają znać o sobie i niestety…

Król słuchał z kamienną twarzą… jakaś głupia służąca. Zamknęli drzwi na klucz. Zabrali klucz. Carlos zdołał dorobić drugi. Ciasne schody, strome, oświetlone tylko światłem świecy w ręku Carlosa. Potknięcie się i upadek u kresu pierwszej niezależnej ekspedycji następcy tronu Hiszpanii. Pierwszej i być może ostatniej.

– Don Juan i don Aleksander pierwsi zaalarmowali o zdarzeniu. Byli przypadkiem tu w sali obrad.

– Dlaczego?

– Powiedzieli mi, że z zachowania księcia wywnioskowali, że ma jakiś plan i postanowili sprawdzić, co robi.

– Nie byli z nim, kiedy zdarzył się ten wypadek?

– Nie, Wasza Królewska Wysokość.

– Wnosi pan tak z tego, co ci powiedzieli.

– Tak, Wasza Królewska Wysokość.

– Czy między księciem a jego dwoma krewnymi była jakaś kłótnia?

– Były częste małe waśnie, jak to bywa między młodzieńcami w ich wieku.

– Kiedy coś takiego zdarzyło się ostatnio?

– Według mojej najlepszej wiedzy, kilka dni temu, Wasza Królewska Wysokość.

– Z kim kłócił się książę – z don Aleksandrem czy z don Juanem?

– Z don Juanem, Wasza Królewska Wysokość. Mówił mi o tym lokaj Pedro Sanchez, którego książę darzył szczególną sympatią. Aż dwa dni temu odkrył, że Sanchez wyznał don Diego Garcii, że książę używa małych drzwi…

– Ten człowiek był obecny przy kłótni?

– Nie, Wasza Królewska Wysokość. Książę mu o tym powiedział. Prawdopodobnie książę zrobił niegodną uwagę o pozycji społecznej don Juana.

– Proszę łaskawie zacytować mi dokładnie słowa tej kłótni, tak jak je panu zrelacjonowano.

– Oczywiście, Wasza Królewska Wysokość. Proszę jednak pamiętać, że mogę jedynie powtórzyć to, co opowiedziała mi o tym osoba trzecia, w dodatku osoba, która nie była obecna w czasie incydentu…

– Mam tego świadomość. Proszę mówić.

– Książę powiedział don Juanowi, że powinien wiedzieć, iż członkowie rodziny królewskiej nie zwykli żenić się z nisko urodzonymi kobietami i don Juan sięgnął po miecz.

– Czy go wyciągnął?

– Służący nie wiedział. Ale przypuszczalnie don Juan odpowiedział, że co prawda jego matka nie była krwi królewskiej…

– Tak. Proszę kontynuować.

– …ale jego ojciec był kimś większym od ojca księcia. Nastała pauza. Potem król rzekł cicho:

– Don Juan miał całkowitą rację.

Na uniwersytecie wykładał licencjat o nazwisku Castillo, starszy człowiek, noszący okulary o szkłach grubości prawie pół cala. Otóż zdecydowanie łatwiej było odczytać wyraz jego oczu niż oczu króla w tym momencie.

– Książę powiedział, że doniesie o tym Waszej Królewskiej Wysokości – ciągnął Honoratus Joannius.

– Oby Bóg pozwolił księciu mieć po temu możliwość. Jakie były relacje między nim a don Juanem w następnych dniach?

– Były nieco napięte, ale nie było więcej kłótni.

– Czy były jakieś poważne niesnaski pomiędzy księciem a don Aleksandrem?

– Nie, Wasza Królewska Wysokość.

– Don Juan i don Aleksander blisko się przyjaźnią?

– Tak, Wasza Królewska Wysokość.

– Nie było między nimi waśni?

– Nie, Wasza Królewska Wysokość.

Król westchnął.

– Książę ma bardzo nieprzyjemny charakter. Może to naturalne, że dwaj… zdrowi, młodzi mężczyźni występują przeciw niemu.

Honoratus Joannius powiedział drżącym głosem:

– Nie mam na to dowodów, Wasza Królewska Wysokość.

– Jasne, że nie – rzekł król sucho. Później już innym tonem: – Don Juan i don Aleksander odkryli wypadek. Podnieśli alarm. Co się wydarzyło?

– Don Aleksander pobiegł sprowadzić don Garcię. Don Juan zbiegł na dół zobaczyć, co się stało. Gdy don García zszedł na dół z doktorem Olivaresem i dwoma lokajami, zobaczył go siedzącego na schodach z głową księcia na kolanach.

Król skinął głową powoli.

– Mów dalej.

– Książę miał ranę na pół głowy. Bardzo krwawił. Doktor Olivares z trudnością ją zatamował. Dopiero gdy zdołał to zrobić, wydał polecenia, żeby przenieść księcia na górę do jego sypialni. Tam dołączył do niego doktor Vega i nieco później licencjat Deza Chacón, chirurg królewski. W międzyczasie don García wysłał don Diega de Acuña do Madrytu, żeby powiadomił Waszą Królewską Wysokość.

Król ponownie skinął głową. Odesłał wówczas Acuñę z protomedicusem doktorem Gutierrezem, doktorem Pedro Torresem i chirurgiem doktorem Portuguesem. Sam ruszył za nimi kilka godzin później.

Carlos nie był w pełni przytomny, lecz wszyscy lekarze zapewniali, że nie ma niepokojących objawów i że nie mają wątpliwości, że wyzdrowieje.

Król nie bardzo wierzył w ich uprzejme zapewnienia, lecz nie można było ich obalić. Wcześniej, zanim usiadł sam na sam z Honoratusem Joanniusem, omawiał rzecz szczegółowo z don Garcią.

– Musimy czekać i modlić się – powiedział twardo.

– Z pewnością, Wasza Królewska Wysokość.

Król wstał i wyszedł rozmawiać jeszcze raz z lekarzami. Znowu zapewniali go, że nie ma powodów do niepokoju, najmniejszych powodów. Odwiedził znów pacjenta i przemawiał do niego, nie otrzymując jednak odpowiedzi. Zaczekał jeszcze do obiadu, rozmawiał z don Aleksandrem i don Juanem, po raz trzeci odwiedził księcia, który nadal był nieprzytomny, i wyjechał do Madrytu.

Po jedenastu dniach, trzydziestego kwietnia, don Diego de Acuña przybył pędem do Madrytu donieść, że stan księcia znacząco się pogorszył. Lekarze mówili o komplikacjach i obawiali się, że naruszony został mózg.

Król natychmiast wyruszył do Alcalí, w towarzystwie księcia Alby, księcia Éboli i doktora Vesale. Parę godzin później wyjechali wszyscy pozostali członkowie Rady Stanu, a wraz z nimi wszyscy grandowie pełniący funkcje na dworze. Za nimi z kolei podążyły ich świty i orszaki, co bardzo zatłoczyło pałac w Alcalí.

Carlos miał tak opuchnięte powieki, że nie otwierał oczu. Jego prawa noga była bez ruchu.

Drugiego maja Carlos tak osłabł, że lekarze zaczęli obawiać się najgorszego. Król polecił udzielić mu ostatniego namaszczenia.

Był teraz przytomny i z pełną czcią przyjął sakramenty. Na koniec ceremonii, gdy oddalili się duchowni, dał znak don Juanowi, by się zbliżył. Don Juan ukląkł obok niego.

– Ty jesteś dobry – wyszeptał książę. – Ty… módl się za mnie… może… święci… wysłuchają.

Juan głaskał rozpalone, zapuchnięte palce.

– Będę się modlił z całych sił, Wasza Wysokość.

Gdy się podniósł, ujrzał króla stojącego całkiem niedaleko, po drugiej stronie łóżka, bacznie mu się przyglądającego.

W Alcalí był franciszkański klasztor. Od tej pory Juan chodził tam każdego ranka i wieczora.

Pomiędzy trzynastym kwietnia a ósmym maja król przewodniczył nie mniej niż czternastu konsyliom lekarskim, z księciem Albą po prawej stronie i don Garcią de Toledo po lewej.

Ósmego maja oświadczono mu, że książę nie dożyje następnego dnia. Ostatnie czterdzieści osiem godzin leżał w śpiączce.

Filip skłonił głowę. Po chwili powiedział:

– Czy jest choćby najmniejsza szansa na to, że książę odzyska przytomność zanim… będzie koniec?

– Nie ma żadnej, Wasza Królewska Wysokość – oznajmił promedicus doktor Gutierrez.

– Dziękuję wam, uczeni panowie – powiedział Filip bezbarwnie. – Jestem pewien, że zrobiliście wszystko, co można było zrobić.

Wyszedł i parę minut później wszyscy wiedzieli, że wraca do Madrytu.

Książę Alba musiał mu pomóc dostać się do karety. Z twarzą przysłoniętą cieniem, powiedział:

– Proszę, zostań aż nastąpi koniec; nie chcę widzieć jego agonii.

Alba ucałował go w rękę i stał wyprostowany jak struna, aż kareta wytoczyła się z parku. Później sztywnym, wojskowym krokiem powrócił do pałacu.

Tam zastał don Juana, który wrócił właśnie z wieczornej wizyty we franciszkańskim klasztorze. Młodzieniec płakał. Don Aleksander powiedział mu wcześniej, że zgon księcia jest bliski. Nie mógł w to uwierzyć.

– Nawet królowie i książęta są śmiertelni – powiedział Alba bezdźwięcznie.

Ciemny, wysoki, o orlim nosie, krzaczastych brwiach i siwiejącej brodzie ten wielki żołnierz sam wyglądał jak śmierć, i też dla licznych tysięcy był nią właśnie. Ale głos jego był łagodny, gdy spytał:

– Czy mogę usiąść, Wasza Ekscelencjo?

Alba nigdy nie pozwalał sobie siadać bez pozwolenia w obecności kogoś, w którego żyłach płynęła królewska krew – z prawego czy nieprawego łoża. Nie miał też nigdy ochrony, chyba że na polu bitwy.

– Błagam cię, mój panie.

Alba usiadł sztywno koło Juana. Nawet w odzieniu, jakie miał na sobie: miękki czarny aksamit z prostą raczej staromodną krezą, stwarzał wrażenie, że ma na sobie zbroję. Ruy Gómez, książę Éboli, zwykł mawiać: „Wiem, że Alba myje się codziennie, czego nie można powiedzieć o wielu grandach, których mógłbym wymienić. Mimo to zawsze jedzie od niego żelazem i krwią”. Ktoś przekazał to księciu Albie, który odpowiedział chłodno: „Książę Éboli, oczywiście, nie musi tego wiedzieć, ale to jedyny zapach, jaki przystoi mężczyźnie”.

– Dobrze jest widzieć, że książę ma przyjaciela, który po nim płacze – rzekł Alba.

W tych słowach nie było nawet cienia złośliwości i Juan wiedział to od razu. Alba po prostu powiedział dokładnie to, co myślał. Potrafił być bardziej chytry niż dziesięć tysięcy lisów, ale tylko w swoim własnym żywiole: wojnie. Nie był mężem stanu, politykiem, a już w najmniejszym stopniu – intrygantem.

– Książę nie ma przyjaciół – odrzekł Juan z równą szczerością. – Ale miał najnieszczęśliwsze życie. I myślę… myślę, że mi ufał. Mam nadzieję, że będę w stanie mu pomóc.

„Na Boga! – pomyślał Alba – wykapany syn Karola V. I do tego jeszcze niezepsuty”. Zauważył, że chciałby, aby to Juan zamiast Carlosa, był dziedzicem do tronu, lecz żachnął się i natychmiast odgonił tę myśl. Nigdy nie tolerował niesubordynacji, a już najmniej w samym sobie. Jednak ta myśl to jego wina, nie don Juana. Podniósł się.

– Idę do pokoju księcia – rzekł. – Będziesz czuwał ze mną?

– I tak miałem ten zamiar – odpowiedział Juan. – Teraz będzie łatwiej.

Zacięte usta Alby drgnęły. To był jego maksymalny krok w kierunku przyjacielskiego uśmiechu.

Zastali księcia leżącego na wznak, bez ruchu, z wynędzniałymi rysami twarzy, otwartymi ustami. Oddychał charcząco.

Doktor Gutierrez i licencjat Deza Chacón siedzieli w jednym narożniku pokoju. Alba dał im znak, żeby pozostali na swych miejscach.

Po dwóch godzinach zastąpili ich doktor Torres i doktor Portugues, ci zaś z kolei zostali zastąpieni przez doktora Olivaresa i doktora Vegę.

Alba cały czas stał. Tylko don Carlos mógł mu zezwolić, by usiadł, a don Carlos był nieprzytomny.

„Krew i żelazo”, myślał Juan wśród potoku modlitw. Stary wiarus bardziej niż zwykle wyglądał jak anioł śmierci. Było coś nadprzyrodzonego w jego sile wytrzymałości.

Całymi godzinami słychać było jedynie ciężkie oddychanie umierającego księcia.

Gdy wreszcie nastał świt, blady i spokojny jak gdyby młody dzień chciał uszanować kres młodego życia, Juan wstał i podszedł do Alby.

– Idę znowu do klasztoru franciszkanów – szepnął. – Chcę jeszcze raz spróbować.

Statua z czarnego marmuru, jaką stał się Alba, pomału powróciła do życia. Klasztor, klasztor franciszkański. Król opowiadał mu o tym klasztorze, kiedy w drobiazgowo dokładny sposób dawał mu szczegółowe instrukcje dotyczące pogrzebu don Carlosa. Przeor i bracia mieli towarzyszyć ciału do Madrytu, a z nimi pięćdziesięciu dwóch niosących pochodnie, rektor uniwersytetu, ciało dydaktyczne, studenci, szlachta i duchowieństwo, cechy.

Filip wyliczył ich wszystkich w sposób suchy i rzeczowy, Carlos był już bowiem praktycznie umarły, a król musiał myśleć do przodu, bo był królem. Lecz trochę później, gdy wydał rozkazy, by przygotowano karetę na powrót do Madrytu, głos mu się załamał. I jakkolwiek starał się ukrywać twarz w cieniu, Alba widział coś, czego nie widział nigdy przedtem: łzy w oczach Filipa.

Cesarz często pokazywał swe uczucia, król Filip nigdy, i niektórzy na dworze zaczęli go w tym naśladować, pozując na nieprzeniknionych, całkowicie opanowanych.

Filip we łzach – to był szok.

Śmierć młodego księcia była porażką, straszną porażką dla króla Hiszpanii i Alba dostał rozkaz zwalczania prowokacji.

– Nie pójdziesz ze mną, mój panie?

Iść z nim – po co? No tak, klasztor, modły – co innego pozostało?

Alba skinął głową. Ukłonił się z szacunkiem ciągle oddychającemu, nieprzytomnemu ciału księcia, odwrócił się i poszedł za Juanem.

– Konie!

Wszyscy podskoczyli, gdy Alba wydał rozkaz. Wzięli ze sobą tylko mały orszak; większość dworzan jeszcze spała.

Juan wskazywał drogę.

Alba szczególnie lubił kościoły klasztorne, podobnie jak też wolał duchowieństwo zakonne od diecezjalnego. Klasztory były twierdzami Boga na ziemi, zamkami z murami i wieżyczkami przeciw diabłu, demonowi, niewiernemu i heretykowi. Gdy dotarli do drzwi kościoła, Alba zsiadł z konia ze sprawnością kogoś o połowę młodszego.

Lecz Juan dał mu znak i poprowadził go daleko od kościoła, do ogrodu, a stamtąd na cmentarz.

– Tu się modlę – wyjaśnił cichym głosem, wskazując na prosty grób. – Tu pochowany jest ojciec Diego. Wiesz, najświętszy z braci, jakich oni kiedykolwiek mieli. Mają nadzieję, że zostanie kanonizowany. Wzywając jego pomocy, uzdrowieni zostali stary człowiek i mała dziewczynka z Alcalí.

Alba przeżegnał się i zaczął się modlić. Modląc się, wpadł na pewien pomysł. Zmusił się, żeby zakończyć modlitwę, ponownie się przeżegnał, odwrócił się i skierował, wyprostowany, prosto w kierunku tylnego wejścia do klasztoru, i nacisnął dzwonek. Po krótkiej chwili mnich otworzył drzwi.

– Tu Alba – powiedział Alba. – Chciałbym widzieć się z wielebnym przeorem w sprawie dotyczącej Jego Królewskiej Wysokości.

***

Dwie godziny później do pałacu Alcalá zbliżała się długa procesja. Najpierw setki ludzi z wszelkich możliwych zawodów na świecie, wezwane przez miejskich obwoływaczy i nieustające bicie wielkiego dzwonu klasztornego, uruchamianego tylko w sytuacjach krytycznych. Duża liczba penitentów odzianych w wory pokutne, z kapturami zasuniętymi na twarze. Następnie czterech franciszkanów niosących ciało na noszach.

Za noszami maszerowali boso, zakapturzeni, don Juan de Austria i don Aleksander Farnese, książę Parmy; za nimi szedł książę Alba, z czapką w ręku. Następnie Honoratus Joannius, wszyscy członkowie ciała dydaktycznego uniwersytetu, studenci, grupa arystokracji, bracia i przeor, duchowieństwo świeckie, cechy i znowu setki prostych ludzi. Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak zarządził król Filip w odniesieniu do pogrzebu księcia – wszystko poza jednym: ciało na noszach nie było ciałem Carlosa, lecz ojca Diega.

Ekshumacja miała miejsce w obecności księcia Alby i Juana. Ciało, z wyjątkiem twarzy, pokryte było dużym prześcieradłem, było białe jak papier i nieco skurczone. Wyglądało jednak bardziej jak ciało człowieka śpiącego niż zmarłego. Nie było nawet śladu rozkładu.

Procesja zatrzymała się przed pałacem. Ciało ojca Diega zostało przeniesione na salę chorych, dokąd udał się Alba, Juan, Aleksander, Honoratus Joannius i przeor.

Nosze zostały położone obok łoża księcia.

Carlos był głęboko nieprzytomny. Nadal oddychał, lecz jego twarz zdecydowanie bardziej niż twarz ojca Diega przypominała twarz nieboszczyka. Czuwali przy nim doktor Gutierrez i doktor Chacón.

Przeor podszedł do księcia, podjął jego prawą rękę i położył ją delikatnie na klatce piersiowej ojca Diega. Następnie cofnął się.

Wszyscy modlili się w milczeniu. Wszystkie jednak modły ustały, gdy Carlos zaczął się ruszać. Bardzo powoli przewrócił się na prawy bok.

Po chwili wziął głęboki oddech i zaczął oddychać spokojnie, regularnie.

Wszyscy wpatrywali się w księcia, oszołomieni, szeroko otwartymi oczami i w ten sposób nikt nie zobaczył tego, czego nikt nigdy wcześniej nie oglądał ani już nie zobaczy: książę Alba drżał na ciele.

Minął kwadrans.

Doktor Gutierrez przesunął się w stronę pacjenta. Zmroził go władczy gest księcia. Po piętnastu minutach zdobył się na odwagę, by wyszeptać: „Jego Wysokość śpi zdrowo”.

Przeor usunął delikatnie rękę Carlosa z piersi ojca Diega. Skinął na czterech braci, a ci pochwycili nosze i wynieśli z pokoju. Pozostali jedynie książę Alba, Juan i dwaj doktorzy.

Po sześciu godzinach snu Carlos poruszył się ponownie i zawołał:

– Juanie.

Juan ukląkł obok niego.

– Jestem, Wasza Wysokość. – I omalże nie krzyknął ze zdziwienia. Opuchlizna oczu prawie zniknęła.

– Ja widzę – powiedział słabo Carlos. – Miałem taki dziwny sen, Juanie. Spotkałem mnicha, ojca. Powiedział mi… że tym razem… nie umrę.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.