Ostatni krzyżowiec. Rozdział czwarty

Wracał don Luiz. Wyglądało jakby ta wiadomość odmieniała na zamku wszystkich i wszystko. Tía chodziła tam i z powrotem jak we śnie. Gdy Hieronim zadawał pytanie, częściej niż rzadziej zapominała odpowiedzieć albo mówiła coś, co nie miało związku z pytaniem.

Galarza polerował całą broń, służki krzątały się, czyszcząc, odkurzając i wycierając, nawet La Rubia, która nie bardzo przejmowała się pracą. Całe skrzydło zamku zostało przygotowane i oddane do użytku – położono dywany, wypucowano meble.

Hieronim czuł się zapomniany. Służący nie pozwolili mu nawet wejść do nowego skrzydła, gdzie byli tak zajęci. Byli nerwowi i spięci.

A ponieważ byli nerwowi i spięci, zapomnieli zamknąć na klucz drzwi do gabinetu don Luiza, i gdy służący jedli kolację, wśliznął się do środka, żeby dobrze się przyjrzeć.

To był piękny i bardzo duży pokój, z witrażowym oknem, niczym kościół. Było tam duże, ciężkie biurko, podpierane przez dziwne figury z drewna barwy miodu, z dopasowanymi krzesłami; podłogę pokrywały wielobarwne dywany. Postawienie przez służące kwiatów w pokoju było widomym znakiem, że don Luiz przybędzie jeszcze dzisiaj. Książki – jedna, dwie, trzy… sześć. Nie widział nigdy tylu książek w jednym miejscu, a wszystkie były oprawione w piękną skórę, wysadzaną srebrnymi ozdobami.

Na ścianie wisiało wielkie malowidło: tía – tía w czarno- złotej sukni, lekko uśmiechnięta. Z pewnością człowiek, który to namalował, musi być czarodziejem. To nie tylko wyglądało jak tía, to wręcz była tía. Wydawało się, że za chwilę zacznie mówić.

Okno było otwarte i widział, jak drzewa poruszają się delikatnie na wietrze i jakby wzdychają.

Wówczas dostrzegł tę rzecz na drugiej ścianie – ścianie za biurkiem, i oczy mu się rozszerzyły. Był to krucyfiks, drewniany krzyż z przybitą figurą Chrystusa. Lecz… lecz był na wpół nadpalony.

Przeraziło go to. Kto mógł to zrobić? Może któraś z pokojówek? Czy tía o tym wie? Gdyby dowiedzieli się, że był w tym pokoju, mogliby pomyśleć, że on to zrobił…

Ta myśl go zaszokowała. Odwrócił się i… stanął twarzą w twarz z tíą. Sapał. Próbował znaleźć słowa, żeby wyjaśnić, dlaczego się tu znalazł, że niczego nie zrobił, że to nie jego wina. Wówczas zobaczył, że nie patrzyła na niego, tylko na krucyfiks. Jej piękna, blada twarz przybrała wyraz, jakiego nigdy wcześniej nie widział i którego znaczenia nie rozumiał. Był tam smutek i pokora, lecz również radość i duma. Po chwili odezwała się:

– Ze wszystkich rzeczy znajdujących się w zamku, ta jest najcenniejsza. – Zbliżyła się i położyła rękę na jego ramieniu. – Powiem ci, dlaczego, Hieronimie. Juan Galarza powiedział ci chyba, że don Luiz towarzyszył cesarzowi w wyprawie krzyżowej przeciw niewiernym z Tunisu. Tunis był wtedy gniazdem piratów; żaden statek – chrześcijański czy inny – nie był bezpieczny. Istniało też podejrzenie, a nawet więcej niż podejrzenie, że kontaktowali się oni z moryskami na południu naszej ojczyzny – ludźmi, którzy podawali się za chrześcijan i uczestniczyli w Mszy Świętej, a w nocy potajemnie wracali do islamu i wzywali Mahometa. Zanim don Luiz wstąpił do marynarki, podróżował po Huerta de Valencia i ktoś doniósł mu o pewnym domu, gdzie moryskowie zbierali się na tajnych spotkaniach. Wówczas przebrał się i zatrzymał w sąsiednim domostwie. Następnej nocy zauważył ogień płonący na podwórzu tamtego domu. Wspiął się na mur, uważając, żeby nie zrobić hałasu, i oto było tam około sześćdziesięciu morysków siedzących wokół ogniska i modlących się na klęczkach, kiwających się w górę i w dół swoim zwyczajem.

Hieronim poczuł, że ręka jej lekko zadrżała.

– Wtedy otwarły się drzwi tego domu – kontynuowała – i wyszło jeszcze dwóch mężczyzn z krucyfiksem przywiązanym do długiej tyczki. Było jasne, że ukradli go z jakiegoś kościoła. Wszyscy moryskowie przestali się modlić, zaczęli przeklinać, a jeden z nich zdarł krucyfiks z tyczki i rzucił go w ogień. Tego don Luizowi było za wiele. Zeskoczył z muru i znalazł się pośród nich. Wyciągnął miecz i zaczął nim okładać dookoła. Walczył w wielu wojnach i licznych bitwach i jego sława jako wojownika nie ma sobie równych w całym królestwie. Nigdy jednak nie był tak strasznie wzburzony jak w owym momencie. Moryskowie musieli pewnie pomyśleć, że nie był człowiekiem, tylko jednym z ich demonów – nazywają je ifrytami (1). Bo jakże mógłby jeden człowiek stawić czoło w walce im wszystkim? Może pomyśleli, że po drugiej stronie miał wielu ludzi, którzy mogli mu natychmiast przyjść w sukurs. W każdym razie uciekli. Don Luiz zaś wskoczył prosto w ogień i rozkopywał bierwiona aż znalazł krucyfiks, i schwycił go, mimo że jeszcze się palił, i go wyniósł. Odzież się na nim paliła, więc musiał ją zedrzeć. Brodę i brwi miał opalone, a ręce pokryte pęcherzami. Mimo to podniósł wysoko krucyfiks i z mieczem w ręku wyszedł bezpośrednio przez drzwi, którymi uciekli moryskowie. I wydostał się z domu na ulicę i nikt nie ważył się go zatrzymać. W ten właśnie sposób krucyfiks wszedł w nasze posiadanie.

Przez cały czas, gdy opowiadała, miała wzrok utkwiony w krucyfiksie, tak jakby czytała ze zwęglonego, okaleczonego drewna, słowa prostego, naturalnego poematu.

– Chcę być taki, jak on! – Głos chłopca zaskoczył ją. Odwróciła się do niego. Twarz miał zbielałą, oczy roziskrzone, dłonie ściśnięte w pięści.

– Chcę być taki, jak on! – powtórzył. – Matko Niebieska, daj mi, proszę, bym stał się taki, jak on!

– Jak Nasz Pan? – zapytała doña Magdalena.

Potrząsnął głową.

– Któż może być jak Bóg – powiedział – skoro prawie niemożliwym jest być jak don Luiz?

Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu spostrzegł w jej oczach łzy.

– Co się stało, tío? Czy powiedziałem coś niewłaściwego?

– Nie, nie… – wzięła jego głowę między swoje ręce. – Mam nadzieję, że on ci się spodoba – wyszeptała.

Dwie godziny później od strony bramy północno-zachodniej zabrzmiał róg i wzrosły emocje. Zaczęły dzwonić dzwony San Pedro, San Boil i San Lázaro. Miejscowi rusznikarze oddali nierówną salwę.

Wszyscy mieszkańcy zamku zgromadzili się u głównej bramy z wyjątkiem Juana Galarzy, który wszedł na północno-zachodnią wieżę i stał w pogotowiu. Albowiem w momencie, gdy pan zamku przekraczać będzie próg własnego domu, musi zostać podniesiona niebiesko- srebrna flaga rodu Quixada.

Hieronim stojąc obok doñi Magdaleny, trzymał poduszkę z kluczami zamkowymi.

Poza murami, na widok zbliżającej się kawalkady krzyczała, piszczała, tańczyła i klaskała w dłonie cała wieś.

Don Luiz jechał na czele – tylko przed nim mogła otworzyć się brama – i Hieronim ujrzał wysokiego, atletycznie zbudowanego mężczyznę o poważnej brodatej twarzy pod lekkim, lnianym beretem, ubranego w długi jedwabny płaszcz, dosyć zakurzony od długiej jazdy. Jechał na szlachetnym andaluzyjskim mule, okrytym lśniącym białym płaszczem, w bogato zdobionej srebrem uprzęży. Za nim postępowało kilku oficerów na koniach oraz rząd mułów obładowanych bagażami.

Jak go pouczono, Hieronim przyklęknął, żeby podać klucze.

Don Luiz zsiadł z muła. Lecz zamiast zabrać klucze podszedł prosto do doñi Magdaleny i zdejmując beret, uściskał ją całując w oba policzki. Dopiero wtedy zwrócił się w kierunku klęczącego chłopca, wziął od niego klucze i delikatnym dworskim gestem dał mu znak, żeby wstał. Przez krótki moment Hieronim mógł ujrzeć z bliska twarz bohatera z Huerta de Valencia, jego krzaczaste czarne brwi, wydatny orli nos, czarną spiczastą bródkę, z małą tylko domieszką siwizny. Ciemne oczy don Luiza miały nieokreślony wyraz, a on sam się nie uśmiechał. Za moment już go nie było, zniknął wśród ludzi wiwatujących i wznoszących okrzyki. Kapela, skupiona przy wejściu na główne schody, zabrzmiała dźwiękami pieśni Quixadów. Juan Galarza podniósł flagę, a Hieronim z pustą poduszką w rękach, poczuł się nagle samotny wśród tej sceny triumfu, w której nie uczestniczył.

Tego dnia wysłano go wcześnie spać i z poczucia opuszczenia przez dwie godziny leżał, nie mogąc zasnąć, słuchając słabych wątków muzyki dochodzącej z sali balowej. Może od teraz tak już będzie. Przybył don Luiz i w niczyjej głowie nie było już miejsca na kogokolwiek innego.

Widział go ponownie na porannej Mszy oraz podczas śniadania, ale byli tam też oficerowie oraz rozmawiano dużo o polityce w związku z Flandrią i Niemcami, przywołując dziesiątki imion, które nic mu nie mówiły. Tía obdarzyła go przelotnym pocałunkiem w czoło i pospieszyła zadbać o potrzeby gości. Wówczas wstał padre Prieto i skinął na niego. Hieronim podążył za nim do pokoju duchownego, żeby odbyć zwyczajową lekcję.

– Przetłumacz na grecki: „Gdy król perski powiedział Leonidasowi, iż jest ich tak wielu, że ich strzały przysłoniły słońce, król Sparty odrzekł: «Tym lepiej, będziemy walczyli w cieniu…»”.

Następnie była lekcja łaciny, a po niej francuskiego. Robili z niego mnicha albo prawie mnicha.

Poczuł się lepiej, gdy Juan Galarza przybył zabrać go na lekcję jazdy.

– Dzisiaj nie będzie nic nowego – odezwał się znowu Galarza. Ciekawe, że tym razem niczego nie skrytykował, choć Hieronim wiedział, że zrobił parę błędów, zwłaszcza w ćwiczeniach kombinacyjnych.

Zbliżała się godzina posiłku południowego i Hieronim poszedł do swego pokoju, by się przebrać i umyć. Akurat gdy udawał się do sali jadalnej, zjawiła się La Rubia, żeby donieść mu, że don Luiz pragnie widzieć go w swym gabinecie.

Don Luiz… w gabinecie… Skinął dziewczynie zdawkowo i skierował się do gabinetu. Zdawało się, że stąpa coraz drobniejszymi krokami, a gdy zapukał do drzwi, nogi jakby odmówiły mu posłuszeństwa, tak iż ledwo się na nich trzymał.

Głęboki głos poprosił go, by wszedł, co uczynił, zamykając za sobą drzwi.

Don Luiz siedział za swoim biurkiem, pod krucyfiksem, o który wystąpił do walki przeciwko sześćdziesięciu moryskom.

– Podejdź bliżej, Hieronimie – rzekł ani uprzejmie, ani nieuprzejmie. – Chcę ci powiedzieć, że generalnie jestem zadowolony z twoich postępów. Greka, jak się wydaje, zanadto cię nie interesuje, i żałuję, że tak jest. To jedyny język, który swym pięknem dorównuje hiszpańskiemu, a czytanie Homera, Tukidydesa czy Eurypidesa w oryginale sprawia dużo przyjemności.

Oczywiście to samo usłyszał od padre Prieto.

– Trochę lepiej idzie ci z łaciną i podoba mi się twoja wymowa francuska – ciągnął dalej don Luiz. – Musisz dojść do perfekcji w obu tych językach. Łacina jest językiem, którym Bóg przemawia do nas za pośrednictwem swego świętego Kościoła. Francuski natomiast jest językiem naszego chrześcijańskiego nieprzyjaciela i musimy go rozumieć. Nie będziesz musiał uczyć się ani tureckiego, ani arabskiego, bo jedyny język, jakim mówimy do Turków i Arabów – to język miecza. Obecnie się go uczysz, obserwowałem cię.

Hieronim się zaczerwienił.

– Nigdy nie będziesz dużym, ciężkim mężczyzną – dodał don Luiz. – Dlatego musisz zwiększyć siłę swych mięśni. Porozmawiam na ten temat z Galarzą. Jazdę poprawisz, gdy nauczysz się traktować swego rumaka jak przyjaciela, a nawet więcej: jako część samego siebie. W fechtunku bacz, byś panował nad swym temperamentem. W ostatecznym rozrachunku, opanowany gracz zawsze triumfuje nad rozgorączkowanym, wtedy gdy siła, umiejętności i jakość broni są równe. Ale ogólnie, jak powiedziałem, jestem zadowolony.

– Dziękuję, don Luizie – odpowiedział Hieronim prawie bez tchu.

– Jeszcze jedno. – Don Luiz powstał. – Doña Magdalena opowiedziała ci historię tego oto krucyfiksu. – Zdjął go i trzymał z uszanowaniem w rękach. – Weź go – powiedział cicho.

Musiał powtórzyć, zanim Hieronim odważył się wykonać to polecenie. Palce chłopca drżały, gdy zaciskał je na tym świętym drzewie.

– Jest twój – rzekł don Luiz.

Hieronim wykrztusił:

– M-mój?

– Powieś go nad swym łóżkiem i strzeż dobrze, żeby Ten, który jest tam przedstawiony, strzegł ciebie.

Z oczami pełnymi łez chłopiec ucałował nadpalone stopy Ukrzyżowanego. Nie potrafił wyrzec słowa. Potajemnie się modlił, żeby Bóg pozwolił mu umrzeć za pana Villagarcíi.

***

Dlaczego? Dlaczego don Luiz tak go uhonorował? Nie zrobił nic, żeby na to zasłużyć. Jeszcze niczego w ogóle nie zdziałał ani dla Boga, ani dla cesarza. Ale z drugiej strony każdy modli się w czasie Mszy Świętej: Domine, non sum dignus… Panie, nie jestem godzien… – potem jednak podchodzi do balasek. To zwykła zuchwałość, naprawdę, Bóg jednak jakby się nie sprzeciwiał. Tak samo cesarze starali się naśladować jak najdokładniej Boga, a podle urodzeni – jak najdokładniej cesarza. I może dlatego władcy czasami uhonorowywali poddanych, zanim ci na to zasłużyli. Nawet zwykły żołnierz otrzymywał srebrnego reala, zanim jeszcze włożył mundur.

Ale ten krucyfiks to coś więcej – to więcej niż najwyższy zaszczyt, o jakim można pomyśleć. Tía powiedziała, że jest to najcenniejszy przedmiot na zamku. To był relikt, święty relikt, i został oddany w jego pieczę. Jeszcze wczoraj czuł się nikim, wydawało mu się, że nikomu na nim nie zależy, teraz zaś został stróżem najcenniejszego przedmiotu na zamku. Don Luiz powiedział nawet, że należy on do niego. Lecz tak przecież być nie może. Nikt nie może go mieć na własność, jak czapkę lub płaszcz, konia czy dom. Nikt nie może być właścicielem rzeczy, która jest święta.

***

Padre Prieto donosił, że jego uczeń robi zadziwiające postępy. To samo meldował Galarza.

– Jest zwinny jak kot. Czego mu nie dostaje po stronie czystej siły, nadrabia szybkością i finezją. Jeżeli tak dalej pójdzie…

Don Luiz potakiwał, lecz nie komentował. Natomiast poprosił Hieronima, żeby mu pomógł doglądać zbrojownię. Jak wielu ówczesnych szlachciców don Luiz był sam sobie zbrojmistrzem. Diego Ruiz, który oficjalnie sprawował ten urząd, zajmował się zbrojownią tylko wtedy, gdy don Luiz był nieobecny.

– Gdy jestem tu osobiście, on nadal dba o broń i amunicje dla moich ludzi, ale nie wolno mu dotykać mych rzeczy osobistych. Mogę ci tylko poradzić, żebyś rozporządził tak samo, jak już zaczniesz nosić broń. Twoje życie może zależeć od małej plamki rdzy, nie dość naoliwionej broni albo od tego, czy naostrzony został miecz.

Zaczął czyścić strzelbę myśliwską. Hieronim musiał podawać mu części – jedną po drugiej. Była to rzecz zupełnie różna od owego małego arkebuza z czasów Leganés. Z wielkim zainteresowaniem przyglądał się tym częściom.

Don Luiz to zauważył.

– Jak sądzisz, będziesz któregoś dnia potrafił wystrzelić z takiej strzelby i trafić w coś?

Chłopiec podniósł czoło.

– Nie tylko to będę potrafił, don Luizie.

– Nie tylko? A co jeszcze?

– Zaczekać na salwę ze strony wroga. Tak jak zrobiłeś w bitwie pod Thérouanne.

Don Luiz puścił mu jeden ze swych rzadkich uśmiechów.

– Chyba stary Juan Galarza opowiedział ci o tym.

– Tak, panie. Opowiedział mi. A również o bitwie pod Golettą, Hesdin i Landrecies, gdzie cesarz dał ci flagę i kazał szwadronowi straży…

– Oto dzień waszej chwały – zacytował don Luiz. – Walczcie na miarę rycerzy, którymi jesteście. A jeśli zobaczycie, że koń pada pode mną i upada flaga don Luiza, ratujcie najpierw flagę.

Oczy chłopca zaiskrzyły się.

– Może zostaniesz żołnierzem – rzekł wolno don Luiz. – W każdym razie dzisiaj dałeś mi żołnierską odpowiedź. Dobrze zatem…

Odłożył strzelbę i przeszedł na drugą stronę do półki z mieczami. Wybrał najmniejszy, wyjął go z pochwy i wypróbował na kolanie, jak jest elastyczny.

– Masz – rzekł wkładając go do pochwy. – Weź go, jest twój. Możesz go nosić, ilekroć wyjedziesz poza zamek.

cdn.

Louis de Wohl

(1) W mitologii islamskiej: duchy znane z siły i przebiegłości.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.