Oblężenie niebios. Rozdział pierwszy

Nieszpory skończyły się już i cienki sznur wiernych znikał powoli w popołudniowym słońcu za drzwiami kościoła Świętego Dominika.

– No dobrze – energicznie stwierdziła mona Lapa Benincasa. – Chodźmy, dziecko. Trzymaj głowę wysoko, ale oczy spuść ku ziemi. Uważaj na swe ruchy i broń Boże nie garb się.

Stojąca obok niej dziewczyna wydawała się bardzo młoda, zaś w porównaniu z przysadzistą figurą jej matki wyglądała na jeszcze chudszą, niż w rzeczywistości. Po chwili, zebrawszy długie szaty, zeszły schodami prosto na ulicę.

– Bella – stwierdził jakiś młodzieniec w żółtym kubraku i pończochach, mówiąc to dostatecznie głośno, by mieć pewność, że go usłyszą. – Piękna.

Po chwili uśmiechnął się jeszcze z podziwem i ułożył dłoń na sercu.

Dziewczyna zacisnęła usta, zaś matka uraczyła młodzieńca piorunującym spojrzeniem.

– Niektórym rodzicom powinno się współczuć – powiedziała. – Cóż to za maniery!

– To przez tę obrzydliwą maść, którą nałożyłaś mi na policzki, matko – mruknęła dziewczyna, upewniając się wcześniej, czy nikt ich nie usłyszy.

Mona Lapa skrzywiła się lekko:

– Nie robiono tego w moich czasach, ale teraz wszyscy nakładają makijaż, więc czemu miałoby być inaczej w twoim przypadku?

– On zresztą tylko się naśmiewał – odparła dziewczyna, wzruszając przy tym ramionami. – Nigdy nie będę piękna.

– Widywałam już brzydsze u boku dobrych mężów – stwierdziła matka. – Jesteś wprawdzie niska, ale to lepsze niż byś miała być za wysoka. Mężczyźni nie lubią spoglądać na kobiety w górę. Dobry wieczór, messer Nanni…

Tęgi mężczyzna w brązowych aksamitach, z olbrzymim, złotym łańcuchem zdobiącym krzepką szyję, pokłonił się niedbale, odchodząc w zamyśleniu w swoją stronę.

– Łajdak – mruknęła pod nosem mona Lapa. – Ale za to jaki bogaty! Bankier, nosi jedwabie i biżuterię… Ach, żeby tylko dobry Bóg nie był dla niego równie niecierpliwy, jak on bywa dla swoich dłużników. Przecież nawet w zeszłym tygodniu dwóch z nich wrzucono do wieży. Ale spoglądał na twoje włosy, Katarzyno, zauważyłaś?

– Nie, matko.

– Cieszę się, że zmusiłam cię do słonecznych kąpieli na dachu. Słońce zrobiło z twoimi włosami dobrą robotę.

W chwilę potem obie musiały przycisnąć się do ściany budynku, przepuszczając kilka ciężko obładowanych osłów.

– Ojciec Montucchi wcale nie mówił dobrze o kobietach, smażących swoje mózgi na dachach, by tylko wybielić włosy – stwierdziła w półuśmiechu Katarzyna.

– Ale on nie musi wydawać swych córek za mąż – zgryźliwie odparła jej matka. – A poza tym to nie mózg sprawia, że kobieta jest atrakcyjna, zaś twoje włosy są teraz bardzo ładne.

Wkrótce dotarły do Campo – dumy Sieny – gdzie zbiegały się trzy tèrzos: Tèrzo di Città, San Martino i Camollia. Plac ów przypominał kształtem szeroko rozwarty wachlarz w kolorze róży, wachlarz największy na świecie, którego uchwyt tworzył równie różowy, cały skrzący się złotem ratusz miejski. Budynek ten posiadał wiele portali i elegancko zaokrąglonych okien, piękny krenelaż u szczytów murów, ale również głębokie lochy. Prawdziwą chlubą miasta była jednak wieża Mangia, strzelająca w górę smukła i różowa, zmieniając się w końcu w piękny, biały kwiat dzwonnicy, położony tak wysoko, że można go było dostrzec, zanim jeszcze na horyzoncie zamajaczyły pierwsze kształty samego miasta.

Było to prawdziwe centrum świata. Właśnie tutaj, w sześć kolejnych dni tygodnia organizowano wielki targ z mięsem, drobiem, rybami, warzywami, owocami, ale również serem, winem, kwiatami, a nawet rzadkimi przyprawami, wartymi swej wagi w szczerym złocie. Tutaj również miały miejsca zebrania polityczne.

W ratuszu pracowano nad ustawami, debatowano nad nimi i proklamowano je, a były to ustawy wolnego miasta, posłusznego papieżowi (który przebywał w dalekim Awinionie), oddającego szacunek cesarzowi (mieszkającemu w odległej Pradze), ale nie poddanego żadnej sile.

Na Campo odbywało się również Pálio, wielki wyścig w dniu Wniebowzięcia, na który wszystkie contrady – dzielnice trzech tèrzos – wysyłały swych najlepszych jeźdźców do walki o wspaniałą chorągiew Najświętszej Panny, a mieszkańcy Sieny gromadzili się na specjalnie przygotowanych trybunach, przyglądając się gonitwie

i stawiając nawet do tysiąca złotych florenów na swych faworytów. A wszystko to w aurze krzyków triumfu lub porażki.

Teraz jednak Campo był prawie pusty. Kiedy dwie kobiety przechodziły przez plac, by w chwilę potem zniknąć w labiryncie wąskich uliczek, stojący u głównego wejścia do ratusza dwaj miejscy strażnicy rozmawiali ze sobą ospale.

– Dokąd idziemy, matko? – spytała w pewnej chwili Katarzyna. – Przecież to nie droga do domu. Powinnyśmy były…

– Ahimè! – niecierpliwie przerwała jej mona Lapa. – Dlaczego kurczęta zawsze chcą być mądrzejsze od kury? Nie ociągaj się. Już dwadzieścia lat przed twoimi narodzinami znałam Sienę jak własną kieszeń!

Na ulicy z warsztatami garbarskimi panował dziwny zapach, na który Katarzyna zmarszczyła nieco nos.

– Ten duży sklep po prawej należy do rodziny Morinich – rzuciła od niechcenia matka. – To bardzo szanowani ludzie. Twój ojciec wysoko ich ceni. Jeśli spotkamy kogoś przed drzwiami, chcę byś skłoniła głowę i uśmiechnęła się, rozumiesz?

– Tak, matko.

Podchodząc bliżej, zobaczyły stojące u bramy dwie osoby. Czterdziestoletnia, szykownie ubrana kobieta, na której twarzy zdawał się malować cień pogodnej obojętności, rozmawiała z młodym, odwróconym plecami do ulicy mężczyzną, ubranym w obcisły, zielony kubrak zdobiony wiewiórczym futrem.

– Mona Favolina Morini – mruknęła cicho mona Lapa – i jej syn, Sandro. Przychodził do nas bawić się z twoimi braćmi, kiedy byli jeszcze dziećmi. Pamiętasz go?

– Nie, matko.

Młodzieniec odwrócił się w ich stronę. Miał ciemne oczy, ciemne włosy i był przystojny niczym prawdziwy książę.

– Dobry wieczór, mono Favolino – powiedziała już pełnym głosem mona Lapa. – Dobry wieczór, messer Sandro.

W chwilę potem zrobiło się głośno od nieco sztucznie brzmiących pozdrowień i uśmiechów, ale na szczęście kiedy matka przedstawiła Katarzynę, ta w samą porę przypomniała sobie o obiecanych przez siebie manierach.

– Och, cóż za cudna dziewczyna – mona Favolina stwierdziła w końcu swym wysokim głosem. – Przepiękna. Może tylko trochę zbyt szczupła…

– Ale za to bardzo mocna – odparła mona Lapa. – Nie raz zdarzyło jej się wchodzić z wielkim pakunkiem ubrań schodami na samą górę domu. Mam rację, Katarzyno?

– Tak, matko.

W chwilę potem obie znajome zaczęły wymieniać się nakazanymi zwyczajem uprzejmościami.

– Nie wejdziesz, mono Lapo?

– Och, nie, dziękuję, tak mi miło, jednak…

– Tylko na lampkę wina i ciastko…

– Doprawdy, nie możemy, mono Favolino. Mam nadzieję, że twój mąż ma się zdrowo?

– Wyśmienicie, dziękuję. A ser Giacomo zdrowy?

– Tak jak zwykle, choć ma coraz więcej pracy…

Sandro Morini włączył się, mówiąc uprzejmie do Katarzyny:

– Wyrosłaś…

– Taki już los dzieci.

Oboje zaśmiali się na ten żarcik, tyle że dość cicho i ostrożnie.

– Teraz już naprawdę musimy iść – stwierdziła w końcu mona Lapa. – Proszę przekazać wyrazy uszanowania mężowi, mono Favolino! Chodź, Katarzyno. Nie możemy się przecież spóźnić.

Do wylotu ulicy garbarzy mona Lapa nie odezwała się ani słowem. Dopiero kiedy przeszły obok niewielkiej fontanny na jej końcu, stwierdziła:

– Dobrze sobie poradziłaś, moja mała.

– To znaczy?

Słysząc to, matka poklepała ją po ramieniu.

– Zobaczysz, moja droga. To dobry chłopiec, a w dodatku przystojny. Wprawdzie nie podobało mi się to jego futerko na kubraku, bo nie powinno się na siłę udawać arystokratów, a jeszcze niedawno karali za takie występki, ale w dzisiejszych czasach młodzi często to robią, a i wysoko urodzeni nie są już tacy jak dawniej. Nie ma to więc chyba większego znaczenia. Poza tym, kiedy się już ożenicie, będzie miał inne rzeczy na głowie…

– Matko! Nie myślisz chyba… nie chcesz…

– Chodźmy, dziecko i mów ciszej, bo patrzą na nas jakieś dwie wiedźmy.

Policzki Katarzyny promieniały.

– Żartowałaś sobie, matko, prawda? Ser Sandro z pewnością nie miałby na to najmniejszej ochoty…

– To zupełnie nieistotne – odparła jej spokojnie matka. – Morini są ludźmi porządnymi i nie przywykłymi do marzeń. Tak samo zresztą jak my. Oczywiście to tylko pierwsza wizyta i nie można jeszcze niczego przesądzać, ale twój ojciec zgodził się ze mną, że pasowalibyście do siebie, a poza tym wspominał już o tym przelotnie ser Angelo Moriniemu. Wprawdzie mona Favolina nadal się wywyższa, zawsze przecież z tego słynęła, ale chyba wszystko pójdzie po naszemu. Jesteś już w odpowiednim wieku i…

– Matko, nie mówisz chyba poważnie. Ja… ja nie chcę…

– Bądź już cicho.

Mona Lapa spojrzała przez ramię. Dwie kobiety znikły. Nikogo nie było widać, może poza kilkoma bawiącymi się na ulicy urwisami. Zatrzymała się.

– Posłuchaj, co ci powiem – rzuciła jej. – Nie ożenilibyśmy cię z Francesco Naldim i ani twój ojciec, ani nawet ja nie obstawaliśmy przy tym, ponieważ był od ciebie trzydzieści lat starszy, a to mogłoby zaszkodzić waszym dzieciom. Nie zachęcaliśmy też ser Giovanniego Baroli, który nie miał ani pozycji, ani pieniędzy. Zresztą nawet ci o tym nie mówiliśmy. Ale w Sandro Morinim nie ma nic złego, wiec zarówno ja, jak i twój ojciec, mamy nadzieję, że będziecie małżeństwem. Idziemy!

Był to ten sam ton głosu, który w rodzinie Benincasa zawsze kończył wszelkie dyskusje, dlatego w całej już drodze do domu matka i córka nie odezwały się do siebie ani słowem.

***

Znajdujący się przy Via dei Tintori – ulicy farbiarzy – dom rodziny Benincasa był sam w sobie małym światem. Na parterze ser Giacomo Benincasa zawiadywał warsztatem, wydając nieznające sprzeciwu polecenia swym trzem synom: Bartolomeo, Orlando i Stefano, a także dwóm pracownikom i dwóm czeladnikom. Wokół stało mnóstwo beczek, kadzi i wszelkiego rozmiaru moździerzy, zaś pod dość niskim sufitem rozwieszono pajęczynę sznurów do suszenia. Strome, choć szerokie schody prowadziły na piętro, będące z kolei królestwem mony Lapy, z sypialniami i kuchnią, jasną od blasku miedzianych rondli i tygli, cynowych garnków, glinianych naczyń i słojów ustawionych na półkach i półeczkach. W kuchni znajdował się również długi stół, przy którym wszyscy mieszkańcy zbierali się zawsze do posiłków.

Był to dom duży, zresztą musiał być właśnie taki. W obecnej chwili mieszkało w nim tylko jedenaście osób, chociaż niegdyś musiał pomieścić dwukrotnie więcej. W ciągu dwudziestu lat małżeństwa mona Lapa urodziła dwadzieścioro czworo dzieci, z których przeżyło trzynaście, co i tak – według słów lekarza rodziny, ser Girolamo Vespettiego – było świetnym osiągnięciem, uzyskanym, oprócz jego własnych umiejętności, dzięki trosce, jaką mimo tak częstych okresów ciąży matka obejmowała dzieci. Teraz jednak wszystkie córki rodziny – poza najmłodszą Katarzyną – i niektórzy z synów zostali już wyswatani i założyli własne domy, a kilkoro doczekało się już nawet potomstwa, przez co niemająca jeszcze piętnastu lat Katarzyna została ponad tuzin razy ciotką.

W warsztacie pracownicy i czeladnicy w pocie czoła układali sterty sukna o przepięknym, zielonym jak morze odcieniu, zaś ser Giacomo Benincasa stale ich nadzorował. Był człowiekiem raczej niskiego wzrostu, o coraz bardziej siwiejących włosach i bladożółtej cerze wskazującej na to, że niezbyt często cieszył się powiewami świeżego powietrza, choć jego postura wskazywała raczej na artystę, niźli rzemieślnika.

– Chwileczkę – nakazał nagle. – Chciałbym przyjrzeć się następnej.

Na dźwięk tych słów zarówno Bartolomeo, jak i Orlando, natychmiast zamarli w bezruchu. We wszystkich ważnych dla siebie zamówieniach ojciec zawsze osobiście przygotowywał odcień sukna, choć czasami nie był zadowolony z zakończonej już pracy, więc rozpoczynał wszystko od nowa, a ponieważ nikt poza nim nie potrafi ł dostrzec różnicy, decyzje takie traktowano jako marnotrawienie wielu dni pracy.

Giacomo Benincasa chwycił podane przez czeladnika płótno, zbadał je szczegółowo i potarł fachowo palcami.

– Może być – powiedział w końcu, a jego synowie uśmiechnęli się na to z ulgą, więc spojrzał na nich surowo i dodał: – Wiem, co sobie teraz myślicie, ale zrobią z nich nowe liberie służących rodziny Salimbeni, którym można zaoferować wyłącznie produkty najlepszej jakości. Pierwsze zamówienie złożyli u mnie w czasach, kiedy interes zupełnie się jeszcze nie kręcił. Nie zapomnę im tego i nie pozwolę, byście zapomnieli i wy.

Bartolomeo kiwnął potakująco, stwierdzając:

– Mówiłeś nam już o tym, ojcze. Było to rok po wielkim…

– Tak, tak – przerwał mu pośpiesznie Giacomo Benincasa.

– Lepiej nie wymawiać tego słowa. Nie przynosi szczęścia. Ale pomogli mi właśnie wtedy i niech Bóg im za to błogosławi. Większość ludzi proponuje pomoc, kiedy jej nie potrzebujemy. Oczywiście nie chodzi mi tutaj o naszych rządzących…

Mówiąc to, przyglądał się jeszcze przez chwilę ławeczce, na której pracownicy składali zielone sukno.

Sieną rządzili prości ludzie. Szlachetnie urodzonych wykluczono ze sprawowania jakichkolwiek urzędów i niewskazane było mówienie czegokolwiek, co można by uznać za słowa krytyki, kierowane przeciw zasiadającym w ratuszu miejskim urzędnikom.

W pewnej chwili do warsztatu wszedł szesnastoletni młodzieniec o jasnym spojrzeniu i bujnej, niesfornej fryzurze.

– Matka i Katarzyna już wróciły, ojcze – powiedział.

– Dziękuję, Stefano. Pójdę więc się z nimi zobaczyć. Jutro o dziewiątej weźmiesz wóz i zawieziesz te sukna do Palazzo Salimbeni, przekazując tej rodzinie najszczersze wyrazy szacunku. Nie czekaj na zapłatę, bo zawsze przysyłają własnego gońca.

– Tak, ojcze.

– A teraz możesz pomóc Orlando przy mieszaniu niebieskiego barwnika na tuniki dla straży miejskiej. Wrócę niebawem.

Kiedy drzwi za ser Giacomo zamknęły się w końcu, Stefano zwrócił się do Bartolomeo, szepcząc:

– Chyba się udało.

– Co takiego?

– Pierwsza wizyta. No wiesz, Katarzyna i Sandro Morini.

– Uwierzę, jak zobaczę – wymamrotał pod nosem Bartolomeo.

Był powolnym, skrupulatnym młodzieńcem o masywnej sylwetce odziedziczonej od matki, ale cichym i mającym skłonności do rozmyślania.

– Morini to ludzie wyniośli – dodał.

Podczas całej tej rozmowy bracia skupili się w mocno zbitej grupce, bo przecież sprawy takie nie powinny dojść uszu ani pracowników, ani tym bardziej czeladników.

– Czas już, by wreszcie wyszła za mąż – stwierdził jeszcze Orlando. – Chyba za bardzo się nad sobą rozczula, choć zupełnie nie wiem dlaczego.

– Dziewczęta w jej wieku często to robią – poinformował go Stefano, próbując zabrzmieć jak dobrze znający życie staruszek.

Bartolomeo uśmiechnął się nieco, zaś Orlando po prostu parsknął śmiechem.

– Bartolomeo ma rację – stwierdził po chwili. – Pierwsza wizyta, to tylko pierwsza wizyta. Nic więcej. Morini mogą na nią odpowiedzieć, choć niekoniecznie. Właśnie dlatego spotkania te muszą być tak bardzo przypadkowe: żeby nikt nie poczuł się urażony, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Chociaż, jak znam naszą matkę, nie mając dobrze przygotowanego gruntu nie posunęłaby się nawet do tego.

– Lepiej zacznij mieszać te farby – ostrzegł go Bartolomeo. – Ojciec niedługo wróci. Swatanie zostaw matce. Dobrze się na tym zna. W końcu wydała już pięć córek.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.