Oblężenie niebios. Rozdział jedenasty

Giacomo Benincasa doznał wylewu zupełnie niespodziewanie. Cała lewa strona jego ciała została sparaliżowana, oddech stał się nieregularny, a lekarz rodzinny messer Girolamo Vespetti ograniczył się podczas wizyty jedynie do wielokrotnych wzruszeń ramionami, podnoszenia w zdumieniu brwi i mruczenia czegoś o godnych ubolewania ograniczeniach sztuki medycznej. Członkowie rodziny zgromadzili się wkrótce wokół obszernego łoża z baldachimem, tego samego, na którym mona Lapa urodziła dwadzieścia troje swoich dzieci, z których połowa nadal żyła i była teraz obecna. Sama matka, siedząc przy umierającym mężu, zalewała się łzami.

Katarzyna, którą wezwano pośpiesznie ze szpitala Misericordia, klęczała u stóp łoża, modląc się o łaskę tak wielką, że tylko niewielu mogłoby w ogóle spodziewać się ją otrzymać: by dusza ojca została przeniesiona bezpośrednio do raju, bez przejścia przez czyściec. „Jeśli jest ból, który musi teraz ścierpieć, pozwól Panie, bym to ja go cierpiała za niego”.

Czy to prawda, że umierający potrafią wyczuć rzeczy niewidoczne dla innych? Prawa powieka Giacomo Benincasy zadrżała najpierw, a po chwili rozwarła się, on zaś sam spojrzał na córkę z cieniem uśmiechu na ustach. Kilka minut później odszedł, zaś całe pomieszczenie wypełniły echa płaczów i lamentu.

Jedynie Orlando dostrzegł wtedy, że Katarzyna promieniuje szczęściem. Przez wiele kolejnych dni nie potrafił zmusić się, by zapytać ją o powód tej dziwnej radości, kiedy jednak zdołał to zrobić, odparła o co tak naprawdę modliła się wówczas.

– W chwili, kiedy umierał, poczułam ból. Nie przypominał żadnego innego, był przeszywający, a jednocześnie słodki. Dlatego wiedziałam, że ojciec jest już w Niebie. Czy można sobie wymarzyć lepszy powód do szczęścia?

***

Jednak śmierć głowy rodziny była również dużą stratą materialną. Mona Lapa wielokrotnie szalała z powodu dobrotliwości męża i lamentowała, że zawsze pozwalał innym czerpać korzyści z prowadzonych z nim interesów. Mimo to, Giacomo Benincasa znał całą Sienę, w której niczego tak bardzo nie ceniono, jak szczodrość, i niczego tak nie nienawidzono, jak skąpstwo. Ponieważ farbiarz był zaś z natury osobą szczodrą, czuł, że zawsze będzie miał to, czego potrzebuje, a że cechowała go przy tym duża sumienność, jego klienci zawsze do niego powracali.

Żaden z jego synów nie mógł się z nim równać i żaden nawet równać się nie próbował, a na dodatek wszystkie kontrakty z klientami negocjował wyłącznie stary Giacomo.

Teraz, kiedy go już nie było, Orlando i Stefano musieli za wszelką cenę spróbować zaskarbić sobie przychylność klientów ojca, co jednak nie wydawało się wcale takie łatwe, szczególnie dlatego że starszy ojciec Bartolomeo zajął się polityką i był w łaskach najpotężniejszej ze wszystkich arystokratycznych rodzin, Salimbenich, z tego zaś powodu wielu zwykłym mieszkańcom miasta, obawiającym się o swoje bezpieczeństwo, wydawał się osobą o podejrzanych kontaktach. Czemuż bowiem dawać pracę rodzinie, która otwarcie wspiera ambicje Salimbenich?

Ponadto, nieco później również i Stefano odkrył, że polityka jest bardziej interesująca od interesów, zaś Orlando wściekł się rozumiejąc, że on sam będzie przez to musiał wykonywać lwią część pracy w farbiarni.

– Ktoś jednak musi interesować się dobrem naszego miasta – powtarzał mu gburowato Bartolomeo, choć i on sam nie miał najlepszego nastroju, ponieważ w międzyczasie nastąpiła kolejna zmiana ugrupowania rządzących, dlatego musiał zrezygnować z zajmowanego przez siebie stanowiska.

– Nazywają siebie konsulami – poinformował członków rodziny, uśmiechając się przy tym krzywo. – A jest ich trzynastu. Podczas swojego najlepszego okresu, Rzym zadowalał się dwoma. A wszystko dlatego, że boją się cesarza.

Cesarz Karol IV przejeżdżał w tym okresie przez Sienę w drodze do Rzymu, więc kochającym ponad wszystko wolność mieszkańcom miasta, jego wizyta, na szczęście bardzo krótka, zapachniała niebezpieczeństwem. Krążyły plotki – choć nikt nie wiedział, kto je rozpuścił – że cesarz chce przekazać miasto papieżowi. W ten sposób Siena, ich Siena, miałaby stać się częścią dóbr papieskich, którą rządziłby legat–Francuz! Plotki te spowodowały wielką falę niepokoju i obaw, wyrażanych nie tylko w tawernach i gospodach, ale również, a może przede wszystkim, w ratuszu miejskim.

Podczas wizyty cesarza doszło do wielu burzliwych scen, natomiast kiedy władca wracał już z Rzymu, mieszkańcy zgotowali mu jeszcze bardziej burzliwe spotkanie. Dowódca cesarskiej eskorty, składającej się z zaledwie tysiąca dwustu żołnierzy, potraktował miejskich dygnitarzy w sposób bardzo bezceremonialny. W następstwie doszło do wielu gorzkich kłótni. Zgromadzony na Campo tłum przyjął groźną postawę, a ponieważ dowódca cesarski nakazał swym jeźdźcom rozgonić mieszkańców, wywiązała się regularna bitwa.

Wkrótce dzwon Mangia zabrzmiał na alarm, więc ludzie tłumnie wylegli ze swoich domostw i zaczęli brać udział w licznych potyczkach ulicznych. Siły cesarskie zostały rozgromione, zaś sam cesarz zmuszony do wycofania się do Palazzo Salimbeni i rozpoczęcia upokarzających dla niego negocjacji z rozwścieczonymi mieszkańcami, żądającymi jego natychmiastowego wyjazdu. Władca opuścił miasto w pośpiechu, ciesząc się, że udało mu się przynajmniej ujść z życiem.

Jednakże wściekłość włodarzy i mieszkańców Sieny obróciła się wkrótce przeciwko arystokracji, przede wszystkim zaś przeciw rodowi Salimbenich.

Wszystkie szpitale zapełniły się rannymi, więzienia były przepełnione, a żeby znaleźć miejsce dla nowych aresztantów, dokonywano niezliczonej wręcz liczby egzekucji.

Większość arystokratów uciekło do swych wiejskich posiadłości. W szpitalu Misericordia dyrektor Matteo Cenni pracował ze swoimi ludźmi praktycznie bez przerwy.

– Wszystko przez jakieś głupie, trujące plotki – stwierdziła któregoś razu rozgoryczona Alessia. – Nie ma w nich przecież ani źdźbła prawdy. Ale przynajmniej póki co, zostawili ojca w spokoju. Błagałam go, by do chwili, kiedy wszystko się nie uciszy, pozostał w domu, on jednak codziennie wychodzi do Świętego Dominika.

Zdawało się, że Katarzyna w ogóle jej nie słucha. Wykonała tylko dziwacznie niepokojący gest dłonią, jakby próbując powstrzymać kogoś od robienia czegoś niebezpiecznego. Po chwili wybiegła z pokoju, co Alessię zupełnie zbiło z tropu.

– Pracuje po osiemnaście godzin – powiedziała siostrze Francesce Gori. – A czasami nawet po dwadzieścia. Tak wiele razy ostrzegałam ją, że w końcu tego nie wytrzyma, teraz zaś myślę, że jest już bardzo blisko załamania.

– Wiem. Ale mnie również nie chce słuchać.

Katarzyna udała się natomiast do swojego domu rodzinnego, zastając tam monę Lapę w stanie wielkiego wzburzenia.

– To okropne czasy, doprawdy okropne. Nikt już nie może czuć się bezpiecznie. Cieszę się tylko, że twój biedny ojciec nie dożył tych wszystkich okropieństw. Co nas czeka, skoro rodzina taka, jak nasza…

– Gdzie Bartolomeo, matko? – przerwała jej Katarzyna. – Gdzie Stefano?

– Opuścili dom i przenieśli się do azylu w którymś z kościołów. Ostrzeżono nas, że chcą ich aresztować. Wyobrażasz sobie? Aresztować moich synów! A ci wszyscy niegodziwcy…

– Ale dokąd konkretnie poszli, matko?

– Nie słuchali mnie. Chyba ze sto razy powtarzałam im, że nie powinni mieszać się do polityki, bo nie wyniknie z tego nic, poza kłopotami. W końcu ich ojciec nigdy tego nie robił, prawda? Interes też nie kręci się jak należy i z dnia na dzień jest coraz gorzej. A teraz jeszcze to. Wszyscy skończymy w jakimś przytulisku.

– Do jakiego poszli kościoła, matko?

– A jakie to ma znaczenie? Wszystkie są przecież równie dobre. Azyl! Moi synowie szukający azylu, jak jacyś rozbójnicy! Oczywiście rodzina Salimbenich jest stosunkowo bezpieczna. Słyszałam, że wyjechali z miasta, więc nikt im nic nie zrobi. Ot, sprawiedliwość!

– Bardzo cię proszę, powiedz mi, do którego poszli kościoła. Muszę to wiedzieć!

– Do Sant’Antonio. Czemu ci na tym tak zależy? Chyba nie zniżyliby się aż do tego, by wyrządzić krzywdę kobiecie, prawda? A ty, jako opończanka…

– Wybacz mi, matko, ale muszę się natychmiast z nimi zobaczyć.

Powiedziawszy to, Katarzyna wybiegła z pomieszczenia. Bicie serca powiedziało jej, że bracia są w wielkim niebezpieczeństwie, teraz zaś serce biło jej jeszcze szybciej. Kościół Sant’Antonio był wyborem dość oczywistym, ponieważ pełnił również rolę parafii ich contrady. Praktycznie rzecz biorąc mogli pójść tylko tam. Ale teraz nie wolno im było dłużej tam pozostać, nie wolno…

Przed kościołem czekał spory tłum ludzi o posępnych, zastygłych wyrazach twarzy. Jakiś agitator nagabywał pozostałych przeciwko arystokracji i tym, których nazywał jej największymi lizusami.

Katarzyna zastała swych braci siedzących w przygnębieniu w jednej z ławek. Wokół nich siedziało, bądź klęczało około pięćdziesięciu, lub sześćdziesięciu innych osób, choć nie wiadomo, czy oni również przyszli tu po azyl, czy też byli zwykłymi wiernymi.

– Natychmiast chodźcie za mną – Katarzyna rzuciła do nich.

– Nie możemy – szepnął jej Bartolomeo. – Na zewnątrz są tacy, którzy wiedzą, kim jesteśmy.

– Urzędnicy?

– Gorzej. Chcą nas zabić.

– Jeśli do tego dojdzie – odparł znużonym głosem Stefano – rząd prawdopodobnie zupełnie nie zareaguje. No bo dlaczego miałby cokolwiek robić? To tylko zaoszczędzi im pracy, którą i tak musieliby sami wykonać. Za miłość do Sieny można otrzymać tylko taką zapłatę.

– Nazywają nas sługusami Salimbenich – wyszeptał Bartolomeo – ale czy Salimbeni nie są lepsi od tych nieszczęśników?

– Nie jesteście tu bezpieczni – nalegała Katarzyna.

– To jedyne miejsce, gdzie nic nam jeszcze nie grozi – odparł jej Bartolomeo.

Katarzyna wzięła go więc za rękę i siłą wyciągnęła z ławki.

– Chodź ze mną – powiedziała. – Ty też, Stefano.

Młodszy brat podniósł się z mrocznym wyrazem twarzy.

Nakazała, by szli po obu jej bokach. Kiedy cała trójka pojawiła się w portalu wejściowym do kościoła, któryś ze stojących przed budynkiem zawołał:

– Ten z lewej to jeden z nich. To szpieg Salimbenich – na co Bartolomeo przystanął, z twarzą wykrzywioną strachem.

– Śmierć Salimbenim i ich sprzymierzeńcom! – wrzasnął ten sam krzykacz.

Katarzyna spojrzała na niego, potem na cały złowrogi tłum i jeszcze raz na pierwszego mężczyznę, który był niechlujnym człowiekiem z twarzą przypominającą pyszczek tchórzofretki. W ułamku sekundy zarzuciła fałdy swojego czarnego płaszcza na Bartolomeo i Stefano i już po chwili schodziła schodami, prowadząc braci, jakby byli jej maleńkimi dziećmi.

Otępiały z wrażenia tłum rozstępował się, by zrobić im przejście.

Po jakimś czasie zatrzymał ich patrol pięciu uzbrojonych mężczyzn.

– Jesteś Bartolomeo Benincasa, czy tak? – zapytał ich dowódca, dobrze zbudowany mężczyzna o rudych, wystających spod beretu włosach. – Jesteś jednym z psów Salimbenich! Tak samo, jak i twój brat. Pójdziecie z nami.

– Zostaną ze mną – odparła Katarzyna. – A wy idźcie swoją drogą.

– Oni są poszukiwani – rzucił jej mężczyzna. – Ja zaś ich ująłem. Czemuż więc miałbym ich uwolnić?

– Bo taka jest wola Boga i moja.

Mężczyzna spojrzał złowrogo na niewielką opończankę o bladej twarzy i roziskrzonych od emocji oczach. Otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak jeszcze raz wszystko przemyślał, wzdrygnął tylko ramionami i poszedł dalej, dając równocześnie swoim ludziom znak, by zrobili to samo.

Wkrótce potem Katarzyna doprowadziła braci do szpitala Misericordia.

– Jesteście bezpieczni – powiedziała im. – Nikt was tu nie będzie szukał. Ale musicie pozostać na miejscu do chwili, aż wam pozwolę wyjść.

Tego samego dnia dwustu mężczyzn ze straży miejskiej wdarło się do kościoła Sant’Antonio, zabijając kilka stawiających opór, bądź próbujących ucieczki, osób, a pozostałych zaciągając do więzienia.

Katarzyna zdołała jeszcze raz prześlizgnąć się na Via dei Tintori, by powiedzieć matce, że jej synowie są teraz naprawdę bezpieczni.

– Nie powiem ci, gdzie ich umieściłam – stwierdziła – byś nie musiała kłamać, gdyby ktoś cię o to pytał.

Kilka dni później władze miasta ogłosiły, że nie będzie już więcej aresztowań na tle politycznym, więc Bartolomeo i Stefano mogli bezpiecznie powrócić do domu. Jednakże rządzący wcale o nich nie zapomnieli. Za „wspieranie wrogów ludu sieneńskiego” – zwrotu używanego przez wszystkie rządzące frakcje polityczne, do określania polityków nie będących akurat u władzy – bracia zostali ukarani grzywną wysokości stu florenów.

Sam fakt, bardziej nawet od tej kwoty, okazał się dla nich gorzki do przełknięcia, dlatego obaj zdecydowali się w końcu wyjechać do Florencji.

***

– Przestała zupełnie jeść – stwierdził ojciec Tommaso della Fonte.

Ojciec Bartolomeo de’Domenici nie musiał nawet pytać, kogo jego przyjaciel ma na myśli.

– Zupełnie?

– Spożywa wyłącznie Hostię podczas Komunii Świętej. Próbowałem ją przymusić, wykorzystując mój autorytet jako jej ojca duchowego, jednak, gdy jadła, tak bardzo cierpiała, że w końcu dałem spokój. Dodatkowo śpi zaledwie godzinę na dobę, a czasami wystarcza jej tylko pół godziny.

Mały, pyzaty zakonnik kiwnął głową.

– To akurat wiem. Matteo Cenni powiedział mi, że nawet w zeszłym tygodniu pracowała w szpitalu praktycznie bez przerwy trzy dni i trzy noce. Obserwował ją wraz ze swoimi ludźmi, licząc każdą minutę, którą wykorzystywała na sen, czy raczej krótką drzemkę w jakimś kącie. W sumie, w ciągu całych trzech dni uzbierało się tego niecałe dwie i pół godziny.

Ojciec Tommaso wynotował coś w notesie, odpowiadając po chwili:

– Obecnie, przystępując do Komunii Świętej, zachowuje się jakby była w ekstazie, choć nigdy nie dochodzi już do tego, co zdarzyło się jej osiemnastego lipca podczas uroczystości na cześć świętego Aleksego.

– Powiedziała ci o tym?

– Owszem. Oczywiście nie umiała tego opisać, bo jak wiesz, nikt tego nie potrafi. Trzeba by stworzyć nowy język. Wszystkie radości naszego świata zdają się przy tym zupełnie nijakie, są nudne i szare, zresztą tak samo doznania duchowe, chociażby pocieszenie, o które zawsze tak mocno się modliła. Poprosiła wówczas Pana, by odebrał jej własną wolę, zamiast niej dając swoją.

– Wszyscy się o to modlimy, to oczywiste, wypowiadając słowa Ojcze nasz. Mówimy wówczas „bądź wola Twoja”…

– Tak, ale czy rzeczywiście wiemy, o co prosimy? Ona wie… i bierze wszystko dosłownie. A ponadto uzyskała odpowiedź. Pan powiedział jej, że obdarzy ją swoją wolą, przez co będzie tak mocna, że nic, bez względu na okoliczności, nie zdoła jej zmienić.

Bartolomeo de’Domenici otarł spocone czoło.

– Nigdy nie śmiałem modlić się o wizję – wyszeptał. – Modlitwa to przecież tak niebezpieczna rzecz. Zanim zrozumiemy, gdzie się znaleźliśmy, już jesteśmy wysłuchani.

– Ale jest jeszcze coś – dodał ojciec Tommaso. – Katarzyna wierzy bowiem, że Pan zabrał jej serce, dając jej w zamian swoje.

– Oczywiście nie mówiła tego dosłownie. Toż to język zakochanych.

– Niewątpliwie. Ale czymże jest cudowna szczodrość i zachwycająca alegoria w porównaniu z miłością ziemską… Pomyśl, czym to musi być w porównaniu z ostateczną Rzeczywistością. A właśnie tam Katarzyna znajduje się, a raczej znajdowała podczas swoich wizji. Wszystko było dla niej realne, a nie symboliczne. Właśnie od tej pory przestała przyjmować wszelkie pokarmy.

– Wierzę w to – odparł cicho ojciec Tommaso della Fonte. – A ty? Co powiesz?

Ojciec Bartolomeo spojrzał na niego wymownie.

– Powiedziałbym, że albo masz w sobie łatwowierność siedmiu starych kobiet, albo też jesteś największym łgarzem, jakiego kiedykolwiek spotkałem… Oczywiście gdybym nie znał Katarzyny…

***

W kolejną niedzielę o dziewiątej rano, kiedy ojciec Bartolomeo mówił kazanie w Świętym Dominiku, nagle zorientował się, że pośród zgromadzonych dzieje się coś szczególnego. Był świetnym kaznodzieją, służącym w zakonie znanym z doskonałych kazań, ale i tak nie wiedział, co z tego wyniknie. Ludzie wciąż szeptali do siebie wzajemnie i zdawało się, że z ust do ust przekazywana jest jakaś powodująca konsternację i smutek wiadomość. Zaraz potem usłyszał, że ktoś wchodzi do niego na ambonę, więc odwrócił głowę, spoglądając w tamtym kierunku. Był to ojciec Giovanni da Siena, chudy młodzieniec z czerwonymi plamkami rumieńców na policzkach, będącymi widoczną oznaką jego kłopotów zdrowotnych. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że młody zakonnik nie pożyje zbyt długo, ale również, że niewiele dotychczas zrobiwszy na chwałę Bożą, nie chce jeszcze umierać.

– Przepraszam, że przeszkadzam – jęknął – ale mówią, że siostra Katarzyna Benincasa umiera.

Powiedziawszy to, odwrócił się i powoli zszedł na dół.

Ojciec Bartolomeo zakończył kazanie jak tylko potrafił, aby już w chwilę później pobiec do ojca Giovanniego.

– Gdzie ona jest? – zapytał pośpiesznie. – W domu, czy w szpitalu?

– Mówią, że w domu. Wybierasz… wybierasz się tam?

– Oczywiście!

– Bardzo proszę, czy mógłbym iść z tobą? Próbowałem uzyskać pozwolenie przeora… ale nie mogłem go znaleźć. Tak… tak wiele razy widziałem ją w kościele. Mogę pójść?

Ojciec Bartolomeo kiwnął tylko głową i obaj natychmiast wyruszyli w drogę.

Via dei Tintori była teraz tak zatłoczona, że zakonnicy musieli torować sobie drogę łokciami.

– Spóźniliście się – powiedział im jakiś starzec. – Święta już nie żyje.

Nagle świat wydał się im biedniejszy i bardziej szary niż dotychczas. Ojciec Bartolomeo przygryzł tylko usta i zbił dłonie w pięści.

– Niemożliwe – powiedział. – Bóg nie może jej zabierać teraz do siebie.

Tyle, że oczywiście Bóg mógł jej zapragnąć u swego boku kiedy tylko chciał. Mógł zaprosić ją do nieba, gdzie przecież było jej prawdziwe miejsce. Niestety byłaby to ogromna strata dla Sieny, bo jeśli kiedykolwiek nastał czas, gdy miasto jej potrzebowało…

Stojący obok ojciec Giovanni zaczął cicho popłakiwać i to pomimo, że nigdy jej tak naprawdę nie poznał, przelotnie tylko widując w kościele.

– Nie wierzę! – krzyknął z uporem w głosie ojciec Bartolomeo. – Po prostu w to nie wierzę!

Powoli utorowali sobie drogę do jej domu i w górę, po zapełnionych modlącymi się ludźmi schodach.

– Czy naprawdę umarła? – zapytał zduszonym głosem ojciec Giovanni.

– Kilka godzin temu – odparła mu jakaś kobieta o czerwonych od płaczu oczach.

W końcu dwaj zakonnicy dotarli do celi Katarzyny, będącej teraz jej kaplicą pogrzebową. Była tam szarpana konwulsyjnym płaczem mona Lapa, była Alessia Saracini, Francesca Gori, Lisa Columbini, a wszystkie klęczały, opłakując odejście swej drogiej towarzyszki. Był tam również przeor Montucci, ojciec Tommaso Caffarini i ojciec Tommaso della Fonte. Zgromadzeni zrobili nieco miejsca, tak by nowo przybyli mogli po raz ostatni spojrzeć na nieżyjącą już, młodą kobietę.

Leżała na swym drewnianym posłaniu. Twarz miała pokrytą szarą bladością śmierci, jej nos zdawał się jeszcze bardziej spiczasty, a z ust odeszła już cała krew. Zgromadzeni skrzyżowali jej ręce na piersiach. W niewielkim, słabowitym ciele, spoczywającym na drewnianym podwyższeniu, dostrzec można było aurę majestatycznego wręcz spokoju.

Jak stwierdził pogrążony w żalu ojciec Giovanni, już nigdy nie będzie mu dane zobaczyć jej oczu. Miał wątpliwości, okropne wątpliwości co do podstaw swej wiary i co do Boga, który nie chciał pozwolić mu żyć dostatecznie długo, by mógł dobrze Mu służyć. A mimo to, oczy siostry Katarzyny, połyskujące niczym sama wiara, rozwiały wszystkie jego wątpliwości, odsuwając je w niebyt. Teraz zaś miały już nigdy nie spojrzeć na nic ziemskiego, leżały martwe, połyskliwe pod zamkniętymi powiekami, wokół których zgromadziły się już fioletowe cienie śmierci, a wiadomo przecież, że fiolet to kolor skruchy. Jego ciałem wstrząsnęły odruchy szaleńczego łkania i nagle do ust uderzyła mu krew, zalewając je tak szybko, że nie mógł jej w nich utrzymać, pozwalając więc ściekać swobodnie po białej sutannie.

„Krwotok – pomyślał przerażony ojciec Bartolomeo. – Dobry Boże, ten biedaczyna również zaraz umrze”.

Ojciec Tommaso della Fonte zrobił natychmiast, praktycznie bezmyślnie, coś zupełnie dziwacznego. Sięgnął po dłoń Katarzyny i położył ją na piersi ojca Giovanniego. Młody zakonnik pisnął tylko niezrozumiale i już po chwili płynący mu z ust strumień krwi… zupełnie ustał. Krwotok minął.

„Wiedziałem – pomyślał triumfalnie. – Wiedziałem…”

Ojciec Bartolomeo przeżegnał się. Był to w końcu dowód, elementarny dowód i rozpoznawalny znak świętości… gdyby tylko ojciec Giovanni da Siena został uleczony, całkowicie uleczony… Trzeba by oczywiście zaczekać, może kilka miesięcy, albo nawet lat… ale gdyby został uleczony…

Jedyną osobą, która w ogóle o tym nie myślała, był sam ojciec Giovanni. Spoglądał na łoże śmierci, a jego oczy dosłownie wychodziły mu z oczodołów. Nagle wskazał swym chudym palcem. Próbował coś powiedzieć, ale nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Jednak inni również spojrzeli w tę samą stronę i już po chwili z dwunastu gardeł zaczął rozlegać się donośny krzyk.

Odcień czerwieni zabarwił martwe policzki Katarzyny, a jej biała szata zaczęła poruszać się miarowo.

„Oddycha – pomyślał ojciec Tommaso della Fonte. – Dobry Boże, ona żyje!”

W tej samej chwili mona Lapa po raz pierwszy w życiu zemdlała.

„Jej oczy – mówił w myślach drżący ze szczęścia ojciec Giovanni – jej oczy znów są otwarte.”

Po chwili Katarzyna rozejrzała się wokoło. Znikła świętość jej martwej twarzy, zmieniając się w smutek, żal tak głęboki i straszny, że całkowicie zmroził niezmierną radość zebranych przy niej przyjaciół. Dziewczyna odwróciła się do ściany i zapłakała.

Przez wiele kolejnych dni ani na chwilę nie przestawała szlochać. Próżno próbowali ją uspokoić, dowiedzieć się czy ją coś boli i czy można na to jakkolwiek zaradzić. Odpowiadała tylko, że jest nieszczęśliwa, okropnie nieszczęśliwa. W końcu ojciec Tommaso della Fonte przymusił ją siłą swojego autorytetu.

– Cóż ci dolega, Katarzyno – spytał ją. – Musisz mi powiedzieć!

Jej głos, który zdawał się wydobywać z jakiejś odległej przestrzeni, odpowiedział mu krótko:

– Vidi arcana Dei.

Wówczas zrozumiał. Była po drugiej stronie. Widziała wielkie tajemnice Boga, o których śmiertelnicy mogli wiedzieć tylko tyle, że w ogóle istnieją. Podobne doświadczenie zawsze oznaczało, że osoba obdarowana takim darem nigdy już nie będzie taka sama. Dziecko nie mogło przecież powrócić do łona swojej matki, a dorosły do dzieciństwa. Katarzyna miała na sobie znamię wieczności. Kiedy to samo przydarzyło się świętemu Tomaszowi z Akwinu, nie wrócił już do pisania. „Wszystko, co stworzyłem, jest jak siano” – powiedział wówczas swojemu przyjacielowi, Reginaldowi z Piperno. Dla tych, którzy widzieli niebiańską radość, radość ziemska musi być nijaka. Tak samo dla tych, którym dane było zobaczyć zgrozę piekła, czy ból czyśćca, nie istnieje ziemski strach. Stają się nowymi ludźmi, a teraz brat Tommaso della Fonte po raz pierwszy poczuł jasno, że bez względu na to, jak mocno będzie się starał, nie zdoła już pozostać duchowym ojcem tej, której duchowe doświadczenia są nieskończenie większe od jego. Próbował jeszcze pomyśleć, kto mógłby pasować na to stanowisko, co także okazało się niełatwym zadaniem, ponieważ wymagało iście brutalnej prawości myśli. W końcu musiał się poddać. W całej Sienie nie istniał nikt, komu mógłby z czystym sercem powierzyć takie zadanie.

Sam Pan będzie musiał w jakiś sposób rozwiązać ten problem, w międzyczasie zaś Jego sługa, Tommaso della Fonte, będzie kontynuował swe dzieło tak dobrze, jak tylko potrafi.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.