Oblężenie niebios. Rozdział dziewiąty

Ojciec Lazzarino z zakonu Braci Mniejszych był przystojnym mężczyzną o wyrafinowanym poczuciu piękna, dlatego jako jeden z nielicznych nosił swój szaro-brązowy habit świętego Franciszka z Asyżu z pełną elegancją. Ponadto był erudytą i elokwentnym mówcą, więc wielki zakon franciszkanów w Sienie, szczególnie zaś krzepki, rudowłosy ojciec Marco, który przyszedł właśnie odwiedzić go w celi (jeśli celą można by nazwać ten urządzony ze smakiem pokój), cieszył się, mogąc mieć go za wykładowcę teologii.

Dwaj franciszkanie sączyli wino ze srebrnych kielichów, będących podziękowaniem pewnej zamożnej rodziny za wygłoszone przez ojca Lazzarino kazanie z okazji ślubu ich córki.

– Chciałbym porozmawiać z tobą o tej opończance – powiedział ojciec Marco. – To absurdalne. Trzeba by wreszcie coś z tym zrobić, a jak sądzę, ty się do tego nadajesz najlepiej.

– Masz oczywiście na myśli siostrę Katarzynę – długie, zadbane palce ojca Lazzarino bawiły się przy tych słowach pięknie iluminowaną księgą. – Drogi Boże, jeśli na świecie jest cokolwiek, czego nie potrafi ę znieść, to właśnie tego typu kobiet. Skąd się tutaj wzięła? Mieszkała w Sienie? Tylko mi nie mów, że pochodzi z Pizy, nie zniósłbym tego.

– O honor swojego miasta nie musisz się martwić. Urodziła się w Sienie i nigdy nie wyjechała poza jej mury. Fontebranda. Contrada dell’Oca. To raczej nie najlepsza dzielnica, jak pewnie wywnioskowałeś już z nazwy.

– Dzielnica gęsi – zaśmiał się w odpowiedzi ojciec Lazzarino. – Jakże stosowna. Nie powinno więc sprawić nam trudności poradzić sobie z tą gąską. Napijmy się jeszcze wina.

– Nie byłbym tego taki pewny – ostrzegł go ojciec Marco, z wymalowaną na ustach przyjemnością przytrzymując w ręku kielich. – To twoje wino to prawdziwy nektar. Co to? Orvieto?

– Ty stary barbarzyńco! Toż to grecki, gatunkowy trunek prosto z wyspy Samos. Ale wracając do tej nieszczęsnej, małej kobiety, powiem ci, co zrobię. Wygłoszę przeciwko niej kazanie i to dobre. Drogim dominikanom się nie spodoba, ale przecież sami napytali sobie biedy. Powinni pierwsi ją uciszyć. Jest dokładnie tak, jak powiedziano nam w Pizie: dominikanie ze Sieny stracili już nieco prestiżu. Zresztą musiało się tak stać.

– Zagubili się zupełnie w poczynaniach – zgodził się ojciec Marco – a w dodatku utracili swój wcześniejszy kontakt z ludźmi. A może go nigdy nie mieli…

– Zachowują rezerwę, prawda? Cóż, pokora nigdy nie była ich mocnym punktem.

– Gdyby lepiej znali ludzi – mówił dalej ojciec Marco z uśmiechem na ustach – może pamiętaliby to przysłowie: Dio ti guarda da nobil poverino – O di dònna che sa latino.

– Nieźle – uśmiechnął się Lazzarino. – Zubożały arystokrata zawsze pożyczający pieniądze i władająca łaciną kobieta, do której wszyscy czują tylko obrzydzenie. Święty Paweł dość jasno wypowiadał się w tej kwestii.

– Co masz na myśli? W jego czasach wszyscy mówili po łacinie.

– Tylko nie mów, że zapomniałeś: mulier taceat…

– …in ecclesia – ojciec Marco potrząsnął głową. – Przepraszam cię, ale w tym przypadku nożyce nie odezwą się, kiedy uderzyć w stół. Ona nie wypowiada się w kościele, a przynajmniej jeszcze tego nie próbowała. Mdleje tylko, albo może nawet jedynie udaje. Z tego, co mi powiedziano, musi być wytrawną aktorką. Przekonała do siebie nawet niektóre ze swych sióstr opończanek!

– Ale co do świętego Pawła, to się mylisz – odparł poważnie ojciec Lazzarino, podnosząc przy tym palec wskazujący w geście ostrzeżenia, co było często wykorzystywanym przez niego gestem podczas kazań. – Ecclesia nie oznacza jedynie kościoła jako budynku, ale całą społeczność wiernych. Z pewnością, gdyby słuchano dosłownie jego nauk, okazałoby się, że miał zupełną rację. Momentalnie wysechłby cały szeroki strumień sprzeczek, dręczenia, a także potoczystego, bezsensownego plotkowania. Od razu mielibyśmy lepszy świat. Myślę, że na temat takiej interpretacji powinienem napisać rozprawę. To cudowny materiał.

– Wszystko pięknie – ojciec Marco pociągnął obficie wina z Samos – ale w tym konkretnym przypadku niewiele to wszystko pomoże. Powinieneś przygotować sobie coś o wiele bardziej solidnego, niż tylko te ogólniki. Niepokoimy się poczynaniami jednej, konkretnej osoby, kobiety o nazwisku Benincasa, a nie kobiet w ogóle. Poza tym jak dotąd nikomu nie udało się znaleźć u niej jakiekolwiek nieprawości. Wszystko, czego się dopuszcza jest niekonkretne: omdlenia w kościele, łzy, powodowanie, że wszyscy o niej mówią, mnóstwo głupiutkich kobiet, a w dodatku – przykro mi to mówić – kilku głupiutkich dominikanów, którzy tańczą wokół jej osoby i spijają słowa z jej ust. Niektórzy nawet otwarcie twierdzą, że jest świętą…

– Dobry Boże… Co jeszcze się wydarzy?

– Ale jeśli nie istnieją na to dowody, a oczywiście nie istnieją, nie ma także dowodów, albo może jest ich zbyt mało, przeciwko niej. Bo przecież wszystko, co wiemy, to że mieszka jeszcze skromniej niż wymaga tego reguła jej zakonu, że ostatnio zaczęła odwiedzać dwa szpitale, della Scala i Misericordia, i że regularnie tam pracuje. Pacjenci bardzo ją lubią, a prawdę powiedziawszy jedzą jej z ręki i to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Nie słyszałem też, by wnoszono przeciw niej jakiekolwiek oskarżenia natury moralnej. Cóż więc możemy zrobić?

Ojciec Lazzarino słuchał wszystkiego z wielką uwagą.

– A kim, według ciebie, jest ta kobieta, ojcze Marco? – zapytał w końcu łagodnie.

W odpowiedzi zakonnik wzruszył ramionami i rzekł:

– Może być histeryczką, naprawdę wierzącą w swoje wizje i słyszane głosy. Kiedy taka wiara jest zbyt mocna, czasami okazuje się zaraźliwa. Może też być zwyczajną oszustką udającą świętą, prawdopodobnie nie dla zysku materialnego – bo nigdy nie słyszałem, by ktoś dawał jej jakieś pieniądze, czy wartościowe prezenty – ale dla własnej próżności i władzy nad słabszymi. Tyle, że nie wiem, która wersja jest prawdziwa.

– Innymi słowy, chcesz bym się o niej czegoś dowiedział – ojciec Lazzarino odparł powoli. – Dobrze więc, zrobię to. W końcu rozmawia z wieloma ludźmi, nieprawdaż? I cytuje Pismo Święte… I powtarza wszystkim, że to co mówi, zasłyszała w swych cudownych wizjach… A to oznacza, że naucza. Skoro jednak nie jest uczonym teologiem, a ośmiela się interpretować Biblię… cóż…

– Otóż to! – kiwnął zgodnie ojciec Marco. – A na pewno się ośmieli. Bodźcem do tego z pewnością stanie się jej próżność.

– To zaś może pomóc udowodnić nam, że nie jest tylko oszustką, ale również heretyczką – szepnął ojciec Lazzarino.

– Przysporzymy generałowi zakonu dominikanów sporo pracy – zatarł dłonie ojciec Marco. – Ten Eliasz z Tuluzy to surowy człowiek. Nie spodoba mu się, gdyż jedna z jego opończanek okaże się heretyczką, a już na pewno, kiedy wszystko wykryją prości franciszkanie. Szkoda, prawda? Będziemy musieli się jej pozbyć. Kiedykolwiek uczestniczy w Mszy Świętej, kościół Świętego Dominika wypchany jest po brzegi wiernymi.

– Wiesz, że nie powinieneś mówić takich rzeczy – powiedział z nieco drżącymi dłońmi ojciec Lazzarino. – Ludzie mogliby pomyśleć, że chcemy się jej pozbyć, ponieważ jest… atrakcją, atutem własnego zakonu. Powiedzieliby, że jesteśmy jej przeciwni przez jakąś zawodową zazdrość.

– Ależ to absurd! – zaczerwienił się ojciec Marco. – Nie myślisz chyba poważnie, że…

– Ja nie. Ale ludzie mogą uwierzyć we wszystko.

– To prawda. Ludzie z kręgu jej najgorliwszych zwolenników są tak ogłupieni i zapatrzeni, że już teraz przyjęli nazwę katarzyniarze.

– Katarzyniarz, katarzyniarka – zaśmiał się ojciec Lazzarino. – Nieźle.

– O ile mi wiadomo, wymyśliła to któraś z opończanek, więc widać, że nie wszystkie są zadowolone z jej przywództwa.

– Będę musiał pomyśleć nad odpowiednim podejściem do sprawy – zamyślił się ojciec Lazzarino. – Oczywiście nie mogę po prostu do niej pójść, a poza tym trzeba będzie uzyskać pozwolenie dominikanów.

Ojciec Marco zmarszczył na to nos.

– Nie wydadzą ci go.

– Coś mi jednak mówi, że i owszem – odparł uśmiechnięty ojciec Lazzarino. – Mam pewien pomysł.

***

Dziesięć dni później ojciec Lazzarino z Pizy odwiedził ojca Bartolomeo de’Domenici.

– Chciałbym prosić o pozwolenie na widzenie z siostrą Katarzyną Benincasą – powiedział uprzejmie.

Mały, pulchny dominikanin zmarszczył na to gniewnie brwi:

– Słyszałem, że w ostatnią niedzielę nauczałeś o niej w kościele Świętego Franciszka – odparł zgryźliwie. – A raczej, przeciwko niej. I oczywiście przeciwko wszystkim tym biednym nieoświeconym ludziom, którzy mają o niej dobre zdanie, nie wyłączając mojej skromnej osoby.

– Owszem – przyznał ojciec Lazzarino. – Teraz jednak nie jestem już taki pewien, czy miałem rację. Zbyt wiele osób mówi o niej ze szczerym szacunkiem, więc pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli poznam ją osobiście. Wrażenia ze spotkania pomogą mi w zrozumieniu prawdy.

Dominikanin zawahał się przez chwilę:

– Będę musiał najpierw zapytać ojca Tommaso della Fonte – odparł sztywno.

– Oczywiście. Czy mogę tu poczekać?

– Proszę bardzo.

Ojciec Bartolomeo de’Domenici wyszedł szybko do ojca Tommaso, wracając po kilku minutach.

– Sam cię do niej zaprowadzę – powiedział.

Siostra Katarzyna przyjęła gości z przyjaznym szacunkiem, prosząc ojca Lazzarino, by usiadł na jej skrzynce z ubraniami, zaś ojca Bartolomeo sadzając na drewnianym podwyższeniu, służącym jej za łóżko. Sama przysiadła na podłodze u stóp ojca Lazzarino.

Po chwili ciszy franciszkanin odezwał się do niej:

– Słyszałem tak wiele o świętości siostry, o tym, że Nasz Pan obdarował siostrę zrozumieniem i umiejętnością interpretowania Pisma Świętego, więc postanowiłem przyjść osobiście w nadziei odnalezienia ukojenia i pocieszenia.

– Jestem bardzo szczęśliwa, że ojciec jest tu przy mnie – odparła Katarzyna. – Wiem, że codziennie interpretuje ojciec Biblię. Z pewnością więc przybył tu ojciec, by mnie oświecić i podbudować mą biedną duszę.

Oczy ojca Bartolomeo de’Domenici otworzyły się nieco szerzej. Czy rzeczywiście usłyszał w głosie dziewczyny niewielką nutkę ironii? Przecież doskonale wiedziała, jak potężnym człowiekiem jest ten franciszkanin. Toż to wręcz niebywałe…

W każdym razie ojciec Lazzarino zdawał się zupełnie niczego nie dostrzegać. Skinąwszy nieco zaniedbaną czupryną stwierdził jedynie, że przybył, by się uczyć, a nie nauczać, zaś Katarzyna zapytała w odpowiedzi bojaźliwie, czegoż takiego równie wielki, sławny na całą okolicę erudyta chciałby się nauczyć od niedouczonej kobiety. Rozmowa ta trwała jeszcze przez dłuższą chwilę, aż wreszcie ojciec Lazzarino zaczął wysuwać pewne problemy teologiczne. Katarzyna słuchała go z wielką uwagą, jednak kiedy zaczął jej zadawać pytania, uległym tonem głosu odparła:

– Ponad wszystko pragnęłabym usłyszeć ojca odpowiedzi na te pytania.

Ponieważ zaś franciszkanin nie mógł cały czas udawać ignoranta, był zmuszony do udzielenia wyjaśnień.

W ten sposób to on mówił przez większą część całej rozmowy, co rusz to wysuwając kolejne, zawiłe zagadnienia moralne, jakby nauczał zakonnice ze zgromadzenia Świętego Franciszka, szczuplutka zaś opończanka cały czas siedziała u jego stóp, słuchając z najwyższą uwagą.

W pewnej chwili pomyślał, że Katarzyna nie wykazuje żadnych oznak pretensjonalności czy erudycji. Czy była to więc skromność? Może głupota? Trudno mu było to określić. Nie miała w sobie zupełnie nic wyjątkowego i wyglądała na zwyczajną zakonnicę, tak jak tysiące jej podobnych. Czemuż więc ludzie tak wiele o niej gadają?

Po jakimś czasie usłyszał dzwon z wieży Mangia, przypominając sobie, że musi przecież wrócić do domu na kolację. Podniósł się więc ze swego miejsca.

– Tę kwestię wyjaśnię siostrze innym razem – powiedział uprzejmie.

Katarzyna również powstała, podeszła z nim do drzwi i przyklęknęła, prosząc o błogosławieństwo. Ojciec Lazzarino wykonał więc nad jej głową znak Krzyża, wyszeptał odpowiednie słowa i cicho dodał:

– Ja również proszę o modlitwę, siostro.

Po chwili zaś wyszedł ze zdumionym, podążającym za nim krok w krok, ojcem Bartolomeo.

– Dziękuję, za umożliwienie mi tej wizyty – powiedział. – Naprawdę uważam, że chyba nadmiernie zamartwialiśmy się o tę wspaniałą siostrę. Toż to cudowna, prosta duszyczka, nie mam racji?

– Cieszę się, że tak uważasz – odparł nadal zupełnie skonsternowany ojciec Bartolomeo.

Prawdę powiedziawszy, nie był on jednak do końca zadowolony ze sposobu, w jaki Katarzyna rozmawiała z franciszkaninem, mogącym przecież teraz zacząć rozpowiadać, że dominikanie… że niektórzy z nich… robią wielkie zamieszanie z powodu jakiejś miernoty.

Ojciec Lazzarino wrócił do domu. Nazajutrz będzie musiał powiedzieć ojcu Marco, że cała ta kampania przeciwko nieszczęsnej siostrze Katarzynie jest zupełnie niepotrzebna. Drogi Boże, wszystko przypominało wysyłanie armii żołnierzy na jedno małe dziecko. Opończanka nie wykazała się nawet nadmierną inteligencją, będąc raczej naiwną zakonnicą, skromną i chętną do pobierania nauk od lepszych od siebie. Tego wieczoru franciszkanin położył się dość wcześnie. Nazajutrz zaplanowano dla niego wykład o naturze Chrystusa, a on miał jeszcze rano przejrzeć notatki.

Nie spał jednak najlepiej. Kilkakrotnie budził się gwałtownie i czuł, że serce bije mu jak oszalałe. Czy to oznaka zbliżającej się choroby? Również rankiem wcale nie było lepiej. Może to wina tego podanego na kolację pasztetu z dziczyzny? Nie, to nie może być to. Przecież odczuwałby jakiś ból fizyczny, którego tymczasem nie było ani śladu. Cóż to jednak mogło być? Na zewnątrz już dawno wstało słońce, choć jemu zdawało się, że jego ciepło ma w sobie coś przerażającego. Na dodatek promienie ukazywały mu miriady maleńkich cząsteczek kurzu, tańczących i wirujących w otaczającym go powietrzu. Zakonnik zaczął się myć, tyle że woda zdawała się nie koić jego ciała, ale je ranić. Ubrał się. Zupełnie nie potrafi ł się skoncentrować, więc poranna modlitwa stała się nijaka. Słowa tańczyły dookoła, niczym te maleńkie cząsteczki kurzu w świetle promieni słonecznych.

To na nic, pomyślał. Nienawidził wszelkich oznak emocjonalizmu, dlatego nie zamierzał tolerować go również u siebie. Wszystko w porządku. Wszystko. Nic go nie boli. Naprawdę nic.

Nagle usłyszał, że ktoś przechodzi korytarzem. Kroki. Wiedział, że przyniosą mu jakieś złe wieści. Po prostu wiedział… miał takie przeczucie. Kroki jednak przebrzmiały i w pokoju na powrót zapanowała cisza. Przeczucie czego? Czy mogło to znaczyć, że jego matka jest chora? Może umiera? Albo jego brat? Ogarnęło go dziwne, odległe poczucie zagrożenia. Ale dlaczego? Czegoż miałby się obawiać?

Nagle, ku własnemu zdziwieniu i obrzydzeniu odkrył, że płacze. Próbował więc przestać, ale nie potrafi ł. Jednak coś musiało być z nim nie w porządku, musiało. Całą siłą woli próbował powstrzymać łzy, ale po niecałej minucie przerwy zapłakał znowu. Toż to absurdalne, śmieszne. Zachowywał się, jak jakaś głupia kobieta. Za pół godziny będzie musiał odprawić Mszę Świętą. Tylko jak, skoro po policzkach płyną mu rzewnie łzy? Chyba prześle zakrystianowi wiadomość, że się rozchorował. Nie pójdzie nawet do refektarza. Sama myśl o posiłku napawała go wstrętem.

Ale cóż to wszystko znaczy? Nie była to raczej kwestia fizyczna – oczywiście poza łzami. Nie chodziło też o psychikę – potrafi ł przecież nadal jasno i logicznie rozumować. Najlepszym, co mógł teraz zrobić, to po prostu usiąść przy biurku i dokończyć przeglądanie notatek.

Kilka minut później wiedział już jednak, że to niemożliwe. W żaden sposób nie potrafi ł się skoncentrować. Stale wstrząsały nim długie napady strachu. Nie będzie w stanie przeprowadzić tego wykładu. Był całkowicie bezsilny i miał wrażenie własnej bezużyteczności. Czy może w jakikolwiek sposób obraził Boga?

Ale przecież w przeciwności do kilku znanych mu księży i zakonników, on sam prowadził bogobojne życie. Zawsze przykładał się do swoich obowiązków i żadne poważniejsze grzechy nie leżały na jego sumieniu. Owszem, czasami rzucał nieco sarkastyczne uwagi, odpowiadał kąśliwie na głupie pytania, albo nie był nadto cierpliwy w stosunku do głupców, ale nic poza tym. Były to niedoskonałości, które jednak nie mogły w żaden sposób zagrozić jego duchowości.

Znowu zapłakał. Całkowicie pogrążony w chaosie złości, strachu i wyczerpania usiadł w ulubionym, skórzanym fotelu, lecz prawie natychmiast stwierdził, że i jego nie zniesie, ponieważ wydał mu się zbyt miękki. Pragnął czegoś twardego i niezgrabnego, chociażby drewnianego łóżka tamtej opończanki. W jakiej ona mieszkała fatalnej celi, bez dywanu, bez jednej wartościowej rzeczy. Żyła jak ci pierwsi dominikanie, których surowość i czystość życia przyćmiła heretyckie zapędy z tamtych lat i… Zerwał się z krzesła. Znowu zobaczył jej oczy, wpatrzone w niego, kiedy rozprawiał o zawiłościach teologicznych. Jej duże, jasne oczy. Słuchała go, ale cały czas miała w oczach pytanie, ukryte pytanie. Wówczas sobie tego nie uświadamiał, zbyt zajęty popisywaniem się wiedzą i erudycją. Jednak to pytanie cały czas tam było, pozostając z nim, choć nawet teraz nie śmiał go sformułować. Poprosiła, by ją pobłogosławił, więc wymamrotał pradawne słowa bezmyślnie i bez jakiejkolwiek chęci, by dotarły przed Boży tron. Poprosiła, by modlił się za nią, on jednak o tym zapomniał; co gorsza, nigdy nie miał nawet takiego zamiaru. Z przyzwyczajenia rzucił jej tylko zdawkowe: „Ja również proszę o modlitwę, siostro”. Teraz zaś uświadomił sobie przerażony, że ona to jednak uczyniła, on zaś przebywał w żelaznym uścisku jej modlitw, wznoszących się do Boga i trzymających go z przerażającą wręcz mocą. Rozdzierała w ten sposób na strzępy jego mały świat, ukazując, czym tak naprawdę jest: kokonem luksusu…

Miał wielkie łoże z miękkim materacem i jeszcze bardziej miękkimi poduszkami. Jego fotel mógłby zadowolić arcybiskupa, a nawet kardynała. Zbierał natchnione manuskrypty i uwielbiał smak rzadkich win. Świetnie analizował drobne szczegóły zagadnień teologicznych. Lecz kiedy przyszło do naprawdę ważnych tematów – ileż o nich wiedział i co mogliby w tym temacie powiedzieć o nim jego słuchacze?

Dokonana przed chwilą analiza własnej świadomości ukazała mu siebie samego takim, jaki był naprawdę: faryzejskim hipokrytą i próżniakiem. Ta niewielka kobieta udowodniła mu, kim tak naprawdę jest, tyle że nie przez to, co mówiła, ale przez sposób, w jaki żyła. A on poszedł do niej, by ją zdemaskować – on, który swobodnie łamał franciszkańskie śluby ubóstwa…

Nagle uświadomił sobie, że już nie płacze. Ta okropna, niemożliwa do powstrzymania potrzeba płaczu znikła. Czuł się słaby, wyczerpany wręcz, ale równocześnie szczęśliwy. Wiedział bowiem, co robić.

Następnego dnia bardzo wczesnym rankiem stanął ponownie w drzwiach celi Katarzyny. Kiedy mu otworzyła, padł jej do stóp. Pozwoliła mu wejść do środka. Odmówił siadania na łóżku i skrzyni, a zamiast tego usiadł przy niej na gołej podłodze. Ponownie przemówił, a ona go wysłuchała, tym jednak razem mówił przeciwko sobie samemu. Powiedział jej wszystko, co mu się przydarzyło, kiedy zaś skończył, delikatnie kiwnęła twierdząco głową.

– Poznanie samego siebie to pierwszy krok – stwierdziła. – Musisz powrócić do swego wielkiego ojca, świętego Franciszka. Czeka na ciebie z rozłożonymi ramionami, on i to, co tak umiłował: ubóstwo. Właśnie taka jest twoja ścieżka do zbawienia.

– Modliłaś się za mnie – odparł ochryple – więc proszę cię, rób to dalej, bym mógł wytrwać w dobru.

– Będę – odpowiedziała. – Do tej pory znałeś tylko otoczkę wiary, teraz zaś poznasz jej rdzeń.

W drodze powrotnej franciszkanin czuł coś, czego nie dane mu było czuć od wielu już lat: olbrzymią, wszechogarniającą radość. Śmiał się w głos. Chciało mu się tańczyć. Jeszcze tego samego dnia oddał cały dobytek biednym, zatrzymując dla siebie jedynie brewiarz i mszał.

– Cóż się z tobą, na Boga, stało? – zapytał go ojciec Marco, odwiedzając go po kilku dniach. – Znikły wszystkie twoje rzeczy. Wyjeżdżasz gdzieś?

– Nie.

– Nie rozumiem więc. Dlaczego nie przyszedłeś do mnie? Powiedziałeś, że odwiedzisz tamtą kobietę…

– Odwiedziłem.

W tej samej chwili ojciec Marco zaczął wszystko składać w jedną całość.

– Tylko mi nie mów… to niemożliwe. Nie zrobiła… to nie jej sprawka, prawda?

– Owszem.

Ojciec Marco aż jęknął ze zgrozy, a po chwili odwrócił się i powoli ruszył w swoją drogę. Stając jednak w drzwiach, odwrócił się jeszcze i rzucił:

– Katarzyniarz!

– Uważam to za najbardziej zaszczytny z przydomków – odparł ojciec Lazzarino.

Marco wzruszył tylko ramionami i bez słowa wyszedł z pokoju.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.