Oblężenie niebios. Rozdział dziesiąty

– Tamtemu potrzebne są świeże ubrania, siostro – stwierdził mężczyzna w brązowej szacie i czarnej czapce.

– Masz na myśli ser Voglianiego? – powiedziała Katarzyna z wyrzutem w głosie, na co pacjent podniósł się odrobinę i uśmiechnął. – Natychmiast się tym zajmę.

Powiedziawszy to, zaczęła odwiązywać zabrudzone krwią i ropą bandaże, by po chwili spojrzeć bez wstrętu na olbrzymi, niebieskawo– czerwony wrzód.

– Jest chyba troszkę lepiej – powiedziała. – Jak się pan czuje, ser Vogliani?

– Kiedy siostrę widzę, to wspaniale. Traktuje siostra człowieka jak człowieka, a nie tylko jak kolejny wrzód.

– Ależ oczywiście, bo przecież jest pan człowiekiem – odparła mu ze śmiechem na ustach. – Dumnym, a w dodatku nad wyraz gderliwym. Czy kiedykolwiek pomyślał pan, ile pracy mają tu zwyczajne pielęgniarki? Niech więc, zamiast uskarżać się na ich pracę, pomodli się pan trochę o wytrwałość i siłę dla nich. Proszę… to pomoże utrzymywać ranę w czystości. Jutro ponownie rzucę na nią okiem.

Powiedziawszy to, kiwnęła w stronę pacjenta, rzucając mu szeroki uśmiech, po czym przeszła do kolejnego mężczyzny, który odciął sobie kosą pół nogi, więc dla uśmierzenia bólu potrzebował teraz napoju z ziarenek maku.

W tej samej chwili na sali pojawiła się siostra Francesca.

– Ser Matteo chciałby się z tobą zobaczyć – powiedziała do Katarzyny. – Jest w swoim gabinecie.

– Już idę, Cecco.

Matteo Cenni, dyrektor szpitala Misericordia, był tęgim mężczyzną o sile byka i spojrzeniu marzyciela.

– Słyszę o tobie same pochlebne zdania, Katarzyno – przywitał ją. – Oddałaś nawet zwykłej ulicznicy swój płaszcz.

– Potrzebowała go bardziej ode mnie.

– Może i tak, ale nie przystoi, by opończanka chodziła po mieście bez wierzchniego odzienia.

– Wolę bez płaszcza, niż bez miłości do bliźniego – odparła mu, zadzierając lekko podbródek.

Cała, olbrzymia postać ser Matteo zatrzęsła się od nagłego wybuchu śmiechu.

– Pięknie powiedziane, Katarzyno – powiedział jej. – Aczkolwiek jeden z pielęgniarzy widział cię z okna, powiedział mi o wszystkim, a ja odzyskałem twój płaszcz. Oto i on.

– Messer Matteo! Teraz ta biedna kobieta…

– Biedna kobieta przyjęła trzy floreny i była zachwycona. Nie wolno ci jednak robić tego ponownie: przecież nie mogę odzyskiwać płaszcza sześć razy dziennie, bo dowiedziawszy się o tym, przeorysza byłaby z pewnością wściekła. To część stroju zakonnego. Powinny go nosić wyłącznie opończanki, nie zwykłe kobiety, a już z pewnością nie ta, której go oddałaś. Musimy być roztropni, Katarzyno. Niektóre starsze opończanki nie są zadowolone, że razem z kilkoma innymi wykonujesz całą tę pracę w naszym szpitalu. Wprawdzie według zasad zakonnych nie ma nic przeciwko temu, choć z drugiej strony to całkowicie niekonwencjonalne, więc może lepiej byłoby nie dawać nikomu dalszych powodów do skarg.

Katarzyna nic nie odpowiedziała, dyrektor zaś uśmiechnął się serdecznie i dodał:

– Nie muszę ci chyba mówić, jak wdzięczny jestem za waszą pomoc. Zresztą również moi pielęgniarze i pacjenci. Nie wiem co zrobię, jeśli przeorysza zakaże wam dalszej pracy…

– Ser Carlucci z oddziału drugiego umrze dziś w nocy – rzuciła – więc dobrze by było, gdyby przed zmrokiem przyszedł do niego kapłan.

Dyrektor spojrzał na nią przenikliwie, a po dłuższej przerwie powiedział:

– Wezwiemy go.

– Myślę też, że lekarz myli się co do stanu mony Rocardy – ciągnęła dalej Katarzyna. – Jest z nią gorzej niż myśli, więc powinniśmy ją tu na parę dni zatrzymać.

– Osobiście się jej przyjrzę – odparł jej ser Matteo. – Coś jeszcze?

– W tej chwili nic.

– Dziękuję więc.

Przed gabinetem na Katarzynę czekała Alessia Saracini.

– Czas do domu – powiedziała jej zmęczonym głosem. – Jestem tu od dziesięciu godzin, ty zaś od szesnastu.

– Ale wcale mnie to nie zmęczyło.

– Nigdy się nie męczysz, tyle że któregoś dnia całkowicie się rozchorujesz.

– Tak wiele jest do zrobienia, tak wiele pożytecznej pracy…

– Szpital to jednak nie jedyne miejsce, gdzie cię potrzebują, mammo.

Przydomkiem tym nazywali ją teraz praktycznie wszyscy: Alessia, Cecca, Lisa, Colombini, Giovanna di Capo, a nawet bracia Tommaso i Bartolomeo i to pomimo, że Katarzyna była najmłodszą z nich wszystkich.

– Obiecałaś spędzić kilka dni w naszym domu – przypomniała jej Alessia. – Mój ojciec robi się coraz gorszy. Nigdy nie widziałem takiej nienawiści i zupełnie nie potrafię na niego wpłynąć. Nie mogę już znieść jego ciągłego narzekania i przeklinania na Kościół. Nienawidzi wszystkich księży, a już najbardziej biednego ojca Montucciego.

– A cóż ma przeciwko niemu?

Na pytanie to Alessia uśmiechnęła się gorzko, odpowiadając:

– Tobie chyba powie, mammo. Traktuje go jako swojego najgorszego wroga. Ale chyba uważa równocześnie, że cały świat jest mu przeciwny. Wszystko, z czego jest jeszcze dumny, to jego konie i sokoły. To stary żołnierz, w którym przetrwało sporo wojaczki, choć nie ma już wrogów, z którymi mógłby teraz toczyć bitwy. Chyba właśnie dlatego ogłosił wojnę przeciwko wszystkim. Jego ulubionym wrogiem są kapłani, a wśród nich najgorszym jest ojciec Montucci.

***

Ser Francesco di Saracini był człowiekiem około siedemdziesiątki, a mimo to jeszcze pełnym wigoru. Ze swymi cienkimi ustami, dziobowatym nosem, dużymi, okrągłymi oczami, osadzonymi pod siwymi, krzaczastymi brwiami i uparcie tkwiącą na czubku głowy kępką siwych włosów przypominał sokoła, jaki często przysiadał na jego okrytej rękawicą dłoni.

– To Cezar – powiedział Katarzynie, głaszcząc ptaka po upierzeniu. – Najlepszy ptak, jakiego kiedykolwiek miałem, warty więcej, niż wielu znanych mi ludzi. Jesteś ponoć przyjaciółką mojej córki, przynajmniej ona tak twierdzi. Jest głupiutka, ale przynajmniej szczera. Większość zaś osób to i głupcy i dwulicowcy.

– Ona również jest żołnierzem – odparła mu cicho zakonnica. Stary mężczyzna zaśmiał się na to, odrzucając lekko głowę do tyłu.

– Alessia żołnierzem – zaszydził. – A jej różaniec to taki miecz, tak? Powiem ci, że nigdy nie chciałem, by dołączyła do tych pół–zakonnic. Tyle, że kiedy kobieta traci swego męża, odczuwa wielką żałość, a jeszcze gorzej jest wtedy, gdy nie ma dzieci. Więc skoro miało to przynieść jej jakieś ukojenie, po namyśle zgodziłem się. Jednak nie mogę znieść, że rządzi wami ten półgłówek, ten oszust i hochsztapler Montucci… jak to go zwiecie? Mentor duchowy?

– Ojciec Montucci to kierownik duchowy opończanek, ojcze – wyszeptała Alessia. – Ostatnio zaś obwołano go przeorem zakonu dominikanów. Czy nie jest to dla ciebie dostateczny dowód, że…

– To dowód na to, co zawsze uważałem i powtarzałem: że wszyscy księża to głupcy, oszuści i hochsztaplerzy. Wielki mi przeor! Wybrali go, w to mogę uwierzyć, więc albo jest z nich wszystkich najlepszy, co oznaczałoby – choć trudno mi to ogarnąć – że reszta jest jeszcze gorsza, lub też ponieważ narzucił im swoją wolę, tak jak próbował to zrobić ze mną, bezczelny typ!

– Ojcze, naprawdę nie powinieneś…

– Bądź cicho, córko! Przychodzi tu i ma czelność pytać, dlaczego nie byłem na Mszy Świętej. Co on sobie myśli? Uważa, że jestem jakimś głupim, przymilnym łajdakiem? A kimże on jest?

– Ojcze…

– Mówiłem ci, żebyś się uciszyła! Powiedziałem mu więc dlaczego i chyba szybko tego nie zapomni. „Bo wy, księża, jesteście hochsztaplerami”, tak mu odparłem! „Bo zawsze myślicie wyłącznie o własnej kieszeni! Podskakując w tę i z powrotem przed ołtarzem, ubrani w jedwabie i kosztowności, pożeracie wszystko, co w naszym kraju najlepsze. A jakimż to sposobem macie tyle ziem? Strasząc starych ludzi ogniem piekielnym tak długo, aż oddadzą Kościołowi swe oszczędności”. Oj, nie spodobało mu się to, ale to czysta prawda, a ja zawsze mówię tylko prawdę, bez względu na to, do kogo. Gdybym miał okazję, powiedziałbym ją nawet biskupowi i papieżowi! Siedzi sobie w Awinionie pośród ubranych w biżuterię kardynałów i świty pięknych dam…

– Ojcze, błagam… Poza tym Ojciec Święty jest już w Rzymie…

– Słyszałem, że są naprawdę piękne. Stroją się we wstążeczki, falbanki i w dodatku malują twarze! Tutaj też jest niewiele lepiej. Zupełnie by mnie to nie zdziwiło, gdyby Montucci i jego biało–czarne myszy przyjmowały nocą gości. Też mu to powiedziałem! A co z tym nieszczęsnym księdzem z contrady żółwia i jego gosposią? Cała Siena gadała, co się tam działo. Po tym wszystkim nie mógł już więcej wytrzymać i uciekł – Montucci, ma się rozumieć – i krzyżyk mu na drogę! Już tu nie wróci. Ale co potem zrobił? Wygłosił kazanie na temat bluźniących arystokratów, nie chcących spełniać swoich obowiązków względem Boga i Kościoła, szkalujących księży, by mieć w ten sposób pretekst do zaprzestania dawania jałmużny! Chory oszczerca!

– Jeśli chodzi o jałmużnę, to ojciec Montucci jest najbardziej wielkodusznym spośród wszystkich ludzi – wtrąciła mu bliska już łez Alessia.

Katarzyna cały czas milczała. Spoglądała na rozsierdzonego starca dziwnym wzrokiem pełnym troskliwego spokoju, jakby ten cytował tylko słowa z jakiejś książki.

– Od księdza można się tylko spodziewać steku kłamstw i oszczerstw – grzmiał dalej Francesco Saracini. – Ale Montucciemu nie pomogą żadne niebiosa, jeśli jeszcze raz go tu zobaczę. Zabiję gołymi rękami. Zabiorą mnie za to na katusze, ale przynajmniej oczyszczę świat z jednego z tych szkodników i to chyba najgorszego z nich wszystkich.

– Jest pan żołnierzem, ser Francesco – wtrąciła spokojnym głosem Katarzyna – a to oznacza, że szanuje pan żołnierskie dokonania.

– Oczywiście – warknął starzec.

– Kiedy więc pozna pan wielkiego przywódcę i bohatera jednocześnie, który wygrał straszną bitwę przeciwko najbardziej zajadłemu ze wszystkich możliwych wrogów, ratując dzięki temu pana życie i życie wielu innych osób, czy odda mu pan należny hołd, szacunek i miłość?

– W rzeczy samej, ale o kim ty, dziecko, mówisz?

– A gdyby był pan oficerem jego armii, czy w trakcie tej bitwy, która choć wygrana, toczyłaby się nadal, opuściłby go pan? Walczyłby pan z nim do ostatka. Mam rację?

– Toż to oczywiste, ale co to ma wspólnego z tym Montuccim? On z pewnością nie jest…

– Nasz Pan Wszechmogący to największy z przywódców – odparła Katarzyna. – Jego rumakiem jest Krzyż. Każdego ze swych żołnierzy pobłogosławił własną Krwią i jedyne, co się liczy, to walczyć z Nim przeciw naszemu wspólnemu wrogowi.

– Z tym się sprzeczać nie zamierzam – odpowiedział jej nieco gburowato stary żołnierz.

– Wróg ten nie tylko jest mocny, ale i subtelny – ciągnęła dalej Katarzyna. – Rozpowszechnia plotki, że ludzie walczący u boku Pana to zdrajcy, przestępcy, hochsztaplerzy, oszuści i kłamcy. Czasami udaje mu się dzięki temu podkopać morale części oddziałów Naszego Pana. Ale wyłącznie tych najsłabszych. Silni i lojalni nie tracą zaufania.

– Ale oni rzeczywiście są hochsztaplerami i pyszałkami – ryknął starzec. – Wiem to na pewno. Weźmy takiego Montucciego…

– Jeśli jest tak rzeczywiście – przerwała stanowczo Katarzyna – jeśli rzeczywiście tacy są, nadal nie widzę powodu, by prawdziwy żołnierz miał opuszczać tę armię.

– Czemu jednak nie mogę być lojalny Przywódcy, bez zwracania uwagi na kapłanów?

– Ponieważ swoim apostołom powiedział On: „Ten, który wzgardzi wami, wzgardzi i Mną” – odparła. – Zaś apostołowie przekazali święcenia swym następcom, tak samo jak ci swoim. Jakkolwiek mogą być źli, tylko im wolno wzywać Naszego Pana do ołtarza pod postacią chleba i wina. To Pan, sam wielki Przywódca, który przychodzi do nas przez ich dłonie. Ich niegodziwości nie mają tu żadnego znaczenia. A z tego powodu, ze względu na pełnioną przez nich służbę, musimy darzyć ich wszystkich honorami, zarówno tych dobrych, jak i złych.

– Na niebiosa – odparł jej stary. – Znaleźli w tobie dobrego adwokata, dziewczyno. Gdyby nie chodziło o tego szelmę Montucciego i jego bezczelne kazanie… co to za hałas? Czy oni wszyscy oszaleli?

Alessia podeszła do okna.

– Ulica aż czarna od ludzi – powiedziała. – Nadjeżdża też jakiś wóz… ach, to muszą być złodzieje, których ostatnio złapali. Przejadą tuż pod naszym oknem…

Ser Francesco, z sokołem nadal usadowionym na jego dłoni, podniósł się z krzesła i również wyjrzał przez okno.

– Rzeczywiście – powiedział. – Prowadzą ich do San Stefano à Pecorile. Tam zostaną straceni, z całą pewnością na to zasługują. Złodzieje to istna plaga naszych czasów.

Również i Katarzyna powoli podeszła do okna, w samą porę, by dostrzec przejeżdżający poniżej wóz. Dwaj przestępcy, skuci łańcuchami i związani powrozem tak, by nie mogli wykonać najmniejszego nawet ruchu, wykrzykiwali teraz przekleństwa i bluźnierstwa, a pomocnicy kata dotykali raz za razem ich ciał rozgrzanymi do czerwoności kleszczami. Dobrze widziała twarze tych nieszczęśników, z których jeden, w średnim wieku, miał brodę i wściekał się do tego stopnia, że wyglądał jak istny diabeł, zaś drugiemu, młodemu i pobladłemu ze strachu, usta nabiegły już krwią. Obaj zaś krzyczeli… cały czas krzyczeli…

Odeszła na bok, padając zaraz na kolana.

– Zasługują na to – powtórzył ponuro ser Francesco, zaś Alessia zamknęła tylko oczy, zasłaniając uszy dłońmi.

Katarzyna nie słyszała ich. Jej ciało zamieniło się w pustą skorupę. Duch jej nie przebywał już w tym pomieszczeniu; był na ulicy, na wozie, razem z dwoma złoczyńcami, którzy znaleźli się w tak wielkim niebezpieczeństwie, że w porównaniu z nim przeszywający ból zadawany ich ciałom zdawał się zupełną błahostką. W tym przypadku wróg ludzi nie musiał uciekać się do żadnego, subtelnego działania. Atakował zupełnie otwarcie. Nienawiść i desperacja, dwa demony strzegące bram piekielnych, już teraz rozdzierały dusze skazańców.

Dym koksownika, w którym co rusz rozgrzewano kleszcze, migotał i skręcał się na powietrzu. Zgromadzeni po obydwu stronach ulicy ludzie rzucali obelgami. Pomocnicy kata nadal zajmowali się zadaniem, za które opłacili ich surowi włodarze miasta, próbując odstraszyć innych przestępców i równocześnie karząc dwóch schwytanych. Ci zaś nadal rzucali wszelkimi możliwymi obelgami. Nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy, że między nimi toczy się ostra, gorzka bitwa – bitwa modlitwy, próbującej przedrzeć się przez mgłę przerażenia, próbującej zdobyć pole pomimo okropnego napięcia gróźb przemocy, gróźb opętania, obłędu i zniszczenia ciała i umysłów.

Katarzyna złączyła swą jaźń ze świadomością skazańców, tworząc i coraz to odtwarzając więzy miłości, które nie mogły być przecież dostatecznie mocne, które co rusz to pękały, kruszyły się i pękały na nowo. Wiedziała, że wkrótce otrzyma pomoc, jeśli tylko uda jej się wytrzymać jeszcze chwilę dłużej, dlatego z uporem powstrzymywała wroga, czyniąc jedyne, co w ogóle mogła jeszcze uczynić. Smród grzechów i przerażenia zdawał się jej duszący, upadała w otchłań plugastwa i szlamu, a mimo to nadal walczyła.

Została rozdarta na części, poćwiartowana. Nie pozostało jej już nic, jak tylko wykrzykiwać Imię, jedyne Imię. I oto po chwili był już przy niej, tuż przy Bramach Sprawiedliwości, z dłońmi i stopami przebitymi i broczącymi krwią, z otwartą raną w boku, z cierniową koroną na głowie i dwoma złoczyńcami, ukrzyżowanymi po Jego lewej i prawej stronie.

Dostrzegła Go, a przez nią również obaj skazańcy, spoglądając teraz na Jego pełne smutku i żalu spojrzenie. W chwilę potem umilkły wszystkie przekleństwa, nieszczęśnicy zapłakali.

– Co się jej stało? – zapytał zdumiony ser Francesco. – Zemdlała, czy może jest chora?

Alessia jednak położyła tylko palec na swych ustach.

Starzec stał oniemiały ze zdumienia. W oczach Katarzyny widać było tylko białka. Źrenice stały się zupełnie niewidoczne, zaś jej twarz zdawała się pochodzić zupełnie nie z tego świata.

Nagle usłyszeli głębokie, drżące westchnienie… Czy pochodziło od niej? Na jej twarzy pojawiły się znowu kolory, a oczy powróciły do normalnego stanu. Po chwili uśmiechnęła się, choć Alessia i tak musiała pomóc jej wstać.

– Alessio…

– Tak, mammo… najdroższa moja mammo…

– Dzięki Bogu… pożałowali swych grzechów…

Alessia nadal ją przytrzymywała.

– Muszę natychmiast zabrać ją do łóżka – powiedziała, wyprowadzając przyjaciółkę do pokoju gościnnego.

Trzymając nadal sokoła w dłoni, oniemiały z wrażenia starzec stał ciągle bez ruchu.

Nazajutrz rano, kiedy Katarzyna wyszła z pokoju, zobaczyła, że ser Francesco już na nią czeka.

– Zaciągnąłem trochę języka – powiedział, odchrząknąwszy nieco.

– Języka, messer Francesco?

– Tak. O tych dwóch mężczyznach. Rzeczywiście wyznali swoje winy. Przed śmiercią pozwolono im się wyspowiadać. Skąd wiedziałaś?

Katarzyna nie odpowiedziała.

Ser Francesco ponownie odchrząknął.

– Dobrze więc – ciągnął dalej. – Nie bardzo rozumiem, co takiego mi pokazałaś, ale coś to jednak było. Cóż więc mam zrobić? Zrobię wszystko, co każesz. Wszystko – mówiąc to, starzec ściągnął zakłopotany brwi.

– Niech więc pan idzie do ojca Montucciego – odparła energicznie – i powie, że wybacza to, co ojciec mu uczynił. Niech pan również jego poprosi o wybaczenie za wszystko, co powiedział pan o nim. W ten sposób wielki Przywódca wybaczy i panu. Niech pan idzie do spowiedzi do ojca Bartolomeo de’Domenici.

Słysząc to, stary arystokrata przygryzł dolną wargę.

– Obiecałem zrobić wszystko – odparł – więc to zrobię. I to zaraz.

To powiedziawszy odwrócił się raptownie, wyszedł z pokoju i krzyknął do służby, domagając się płaszcza i laski. Przywołany służący zdołał tylko powiedzieć, że sokoły już nakarmiono, on zaś spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy i spytał:

– Co mówiłeś?

Służący powtórzył, zaś ser Francesco westchnął głęboko, udając się do ptaszarni.

– Podaj mi Cezara – nakazał.

Ligi, jego nadworny sokolnik przyniósł posłusznie ptaka, którego stary ułożył sobie teraz na skórzanej rękawicy.

– Szkoda, że to musisz być akurat ty – wyszeptał smutno. – Ale w innym razie nie byłoby to nic warte, prawda?

Ptak spojrzał na niego rozumnie.

– Załóż mu kaptur, Ligi. Wychodzę z nim.

Sokolnik posłuchał polecenia, więc w chwilę potem ser Francesco wygładził mały kapturek na głowie pięknego ptaka, kiwnął głową w kierunku pomocnika i wyszedł z ptaszarni.

Na zewnątrz inny służący już czekał z płaszczem i laską.

– Pójdziesz ze mną – powiedział ser Francesco i po chwili obaj wyruszyli w kierunku kościoła Świętego Dominika, gdzie w jednej z ławek siedział jak co dzień stary człowiek, będąc zupełnie nieświadomym zdumienia kilku innych wiernych, którzy wkrótce dostrzegli groźnie wyglądającego arystokratę z olbrzymim sokołem na dłoni.

– Przecież to ser Francesco di Saracini – wyszeptała któraś z kobiet. – Nie było go tu już chyba kilka lat.

– Może chce, by jego ptak został pobłogosławiony?

– Powiedziałabym, że on sam znacznie bardziej tego potrzebuje.

– A mnie się wydaje, że spuści go na księży. W końcu ich nienawidzi.

– Skąd to wiesz?

– Wszyscy to wiedzą.

Po chwili wyszedł do niego oburzony zakrystian, choć zanim zdążył otworzyć usta, ser Francesco rzucił mu:

– Poproś tu wielebnego przeora.

Był to głos człowieka przywykłego do absolutnego posłuszeństwa, mężczyzny wykrzykującego przed laty rozkazy do sześciuset konnych.

Zakrystian ruszył pędem wykonać swą misję i już po chwili przeor Montucci wysłuchał jego doniesienia, kiwnął głową i zdecydował się rzucić okiem na tajemniczego intruza. Kiedy zaś pojawił się w końcu w nawie, ser Francesco podniósł się z ławki i ruszył w jego kierunku.

W tej samej chwili przeor zaczął z trudem łapać powietrze. Wiedział od co najmniej tuzina różnych osób, że stary żołnierz zagroził zabiciem go, i oto stał przed nim z potężnym ptakiem, gotowym skoczyć na wroga na każde jego skinienie. Przeor wydał więc z siebie stłumiony okrzyk przerażenia, po czym odskoczył w bok i uciekł tak szybko, jak tylko potrafił.

– Za nim – ser Francesco nakazał natychmiast służącemu. – Powiedz mu, że przychodzę w pokoju.

Mężczyzna natychmiast posłuchał rozkazu, choć i tak minął ponad kwadrans, zanim przeor pojawił się znowu, stąpając bardzo nieufnie i to w obstawie ośmiu najbardziej krzepkich ze swych braci zakonnych.

– Wielebny przeorze – powiedział ser Francesco. – Myliłem się co do ciebie i twych księży, tak samo, jak i ty myliłeś się co do mnie. Zrozumiałem jednak, że jesteście kapłanami Najwyższego, więc do mnie należy przyjść tutaj i prosić o wybaczenie.

Blady i nadal drżący z przerażenia przeor nie potrafił jednak odpowiedzieć.

– Na znak skruchy daję ci Cezara – mówił dalej arystokrata. – Spośród wszystkich moich ptaków ten jest najdroższy memu sercu i właśnie dlatego powinieneś go otrzymać. Spraw sobie jednak mocną rękawicę, albo lepiej podejdź tu i zabierz moją, a ja przytrzymam ptaka, inaczej podrapie ci dłoń pazurami, ja zaś do wszystkich moich grzechów będę musiał dopisać rozlanie krwi kapłana w Domu Bożym.

W przeciwieństwie do wielu innych dygnitarzy kościelnych, przeor Montucci zupełnie nie interesował się sokolnictwem, choć na tyle już otrzeźwiał ze strachu i zdumienia, by uświadomić sobie, że stary żołnierz chce wprawić w życie wszystko, co przed chwilą mu oświadczył. Jego duch podniósł się więc, umysł zaczął pracować na nowo, a on sam zapragnął powiedzieć swemu byłemu wrogowi, że ofiarowanie Cezara Kościołowi Bożemu to tylko fatalna interpretacja słynnego wersetu z Biblii. Jednak z tego, co widział w oczach starego, wiedział że nie czas na ironię, dlatego przyjął dar z odpowiednią temu zdarzeniu godnością.

Ser Francesco westchnął głęboko.

– Dobrze więc – stwierdził – a ponieważ nie należy nigdy robić niczego do połowy, proszę mi powiedzieć, gdzie znajdę ojca Bartolomeo de’Domenici. Muszę wyznać mu swoje winy.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.