Oblężenie niebios. Rozdział drugi

Wóz załadowano płótnami, a Stefano zajął już miejsce na koźle, kiedy nagle Katarzyna zbiegła jak wicher na ulicę.

– Zabierz mnie ze sobą, proszę cię – krzyknęła bez tchu.

– Co? Do Palazzo Salimbeni?

– Ależ nie, wysadzisz mnie przy Świętym Dominiku. To przecież po drodze. A kiedy będziesz wracał, zabierzesz mnie z powrotem.

– No dobrze, wskakuj – Stefano uśmiechnął się figlarnie, kiedy siostra siadała obok niego. – Idziesz do spowiedzi?

– Nie twój interes.

Cmoknął ustami, na co muł ruszył z miejsca, przechodząc zaraz potem w kłus.

– Zastanawiam się, jakież to możesz mieć grzechy – dumał głośno. – Przecież spowiadałaś się w zeszłym tygodniu, racja? Cóż takiego zrobiłaś, mała? Nie patrzysz na chłopców tak, jak ja przyglądam się dziewczętom… i to nawet tym, którzy mogliby być tego warci. Co do Sandro Moriniego, nie znasz go chyba na tyle, by od razu iść do…

– Nie mam ochoty tego wysłuchiwać.

– Daj spokój. Jesteśmy tylko ludźmi. Sandro to oczywiście przystojny chłopak, więc mógłbym cię chyba zrozumieć… co robisz?

Katarzyna zeskoczyła na drogę i bez chwili wahania ruszyła w swoją stronę.

Stefano szarpnął lejce tak, że muł stanął jak wryty.

– Wracaj, mała – krzyknął. – Nie bądź niemądra. Nie powinnaś biegać sama po ulicach. Przecież nie jesteś już dzieckiem. Co sobie ludzie pomyślą?

– Nic mnie to nie obchodzi – odrzekła ponuro, odchodząc z płonącymi od złości oczami i zaciśniętymi w pięści dłońmi. – Powiedziałam ci, że nie mam zamiaru słuchać takiego gadania.

– No dobrze. Już nie będę – pośpiesznie przyrzekł jej Stefano.

Gdyby słowa te słyszała ich matka, z pewnością obydwoje dostaliby za swoje.

– Wracaj, Katarzyno. Nie chciałem…

Dziewczyna odwróciła się powoli, po czym podeszła do wozu, zajmując dawne miejsce na koźle, zaś Stefano z lekka strzelił batem, tak że wóz ruszył z szarpnięciem do przodu.

– Zgoda? – zapytał.

– Zgoda.

– Więc może powiesz mi, co chcesz o tej porze robić u Świętego Dominika?

– Porozmawiać z ojcem Tommaso.

– Z twoim spowiednikiem? Więc jednak idziesz do…

– …nie idę do spowiedzi.

– No cóż, jeśli to tajemnica, nie będę już pytał – powiedział nieco nadąsany młodzieniec. – Ale i tak nie rozumiem, dlaczego to jego wybrałaś na spowiednika. Mieszkał przecież pod naszym dachem całe lata, aż do czasu, kiedy wysłali go do tej szkoły dominikańskiej. Mam nawet po nim pokój! Nie mógłbym wyznawać grzechów komuś, kto zna mnie aż tak dobrze.

– A ja żałuję, że nie zna mnie jeszcze lepiej – zdawkowo odparła dziewczyna. – Chciałabym, by wiedział o mnie wszystko, jak dobry Bóg. Mógłby wówczas…

Tu przerwała, ponieważ jej brat zatrzymał właśnie wóz przed kościołem.

– Dzięki za przejażdżkę – krzyknęła, ponownie zeskakując z kozła.

Stefano zobaczył jej twarz jeszcze tylko przez ułamek sekundy, kiedy zwinnie jak wiewiórka wspinała się po prowadzących do świątyni schodach. Pomyślał, że to szalona dziewczyna, choć pod pewnymi względami podobna do pozostałych braci. W chwilę później lekko klepnął muła biczem i ruszył w kierunku Palazzo Salimbeni.

***

Zakrystian Pugino wysłuchał Katarzyny z zadartą głową, po czym przykulił przysadziste ramiona, stwierdzając:

– Ojciec Tommaso della Fonte wyjeżdża do Florencji.

Widząc jednak strapioną minę dziewczyny, szybko dodał:

– Ale nie sądzę, by już zdążył nas opuścić. Zobaczę, może uda mi się go znaleźć.

To powiedziawszy odszedł powoli, pozostawiając Katarzynę w atmosferze zapachu wosku i nieco zwietrzałych już kadzideł.

Krótko potem pojawił się ojciec Tommaso, młody, dwudziestotrzyletni mężczyzna o wesołych oczach i upartym wyrazie twarzy.

– Złapałaś mnie w ostatniej chwili, dziecko – powiedział. – Właśnie siodłają mi muła. Muszę jechać do Florencji. Co się stało?

– Jeszcze nic. I nie powinno się stać. Po prostu nie może.

– Ale o co chodzi?

– Matka chce wydać mnie za mąż.

Słysząc to, młody dominikanin pokiwał w zrozumieniu głową.

– Tak. Dorosłaś już przecież…

– Ale ja nie mogę wyjść za mąż!

– Czemuż by nie? A tak w ogóle, kim jest wybranek?

– Sandro Morini.

– Syn tego handlarza skórami?

– Tak.

– I nie lubisz go?

– Ja… coś we mnie chce go lubić, ale nie pozwolę na to!

– A dlaczego nie?

– Ponieważ już wyszłam za mąż.

Przez chwilę nie padło ani słowo.

– Powtórz to – wydukał w końcu ojciec Tommaso. – Co zrobiłaś?

– Mam już wybranka.

– Moje dziecko, chyba sama nie wiesz, co mówisz. Jak bowiem mogłabyś…

Katarzyna tupnęła tylko stopą, wykrzykując:

– Już mam wybranka, ojcze!

Młody dominikanin wydawał się całkowicie skonsternowany. Niecały tydzień wcześniej dziewczyna przyszła przecież do niego do spowiedzi, wyznając mu grzechy dziecka. Niemożliwe, by nagle za plecami rodziców zaangażowała się w jakiś związek. Nie zrobiłaby tego. A nawet gdyby próbowała, nie zdołałaby. Przecież całym domostwem Benincasa zawiadywała mocną ręką mona Lapa.

– Dobrze więc – powiedział bez emocji – któż jest twoim wybrankiem?

– Chrystus.

Słysząc to, ojciec Tommaso napomniał się w duchu, by pamiętać o zachowaniu powagi, bo jeśli by na jego ustach pojawił się choć lekki uśmiech, z pewnością straciłby całe zaufanie, jakim Katarzyna go darzyła. Sztuka ta udała mu się, a po chwili odparł dość równym głosem:

– Wybrankami Chrystusa są zakonnice, a ty nią przecież nie jesteś.

– To prawda, ale złożyłam Naszemu Panu przysięgę, że dopóki żyję, będę należeć wyłącznie do Niego.

– Nie mówiłaś mi o tym – powiedział marszcząc brwi, na co zdziwiona dziewczyna stwierdziła po prostu:

– A czemuż bym miała o tym rozpowiadać. Przecież to nie grzech.

– Nie chodzi mi o to, że powinnaś była wyznać to na spowiedzi…

– Nikomu o tym nie mówiłam.

– Byłoby lepiej, gdybyśmy to przedtem przedyskutowali.

– Ale byłeś wtedy jeszcze chłopcem.

Znowu spojrzał na nią zdumiony.

– Chłopcem? – powtórzył. – Moje dziecko, kiedy złożyłaś tę przysięgę?

– Mając siedem lat.

Dominikanin odwrócił się szybko, próbując ponownie zapanować nad niepohamowanym wybuchem śmiechu. Uzmysłowił sobie również, że siedmioletnie dziecko to już racjonalnie myśląca istota. Ona zaś zdawała się tak poważna, tak strasznie poważna…

– Myślę, że zrobiłaś to zbyt pochopnie, Katarzyno – stwierdził, spoglądając jej głęboko w oczy. – Na szczęście takie przysięgi wcale nie są wiążące. Kościół może cię od niej zwolnić.

– Ale ja tego nie chcę – rozzłościła się.

Zmierzył ją szorstkim wzrokiem:

– Więc chcesz zostać zakonnicą?

– Nie wiem – odparła mu poważnie. – Oto mi właśnie chodzi. Nie rozumiesz? Nie wiem, czy On mnie będzie chciał. Jeszcze mi nie powiedział.

– Rozumiem – mruknął całkowicie już zdumiony ojciec Tommaso.

W tej samej chwili w drzwiach klauzury pojawił się zakrystian, mówiąc:

– Wielebny przeor prosił przekazać, że dokumenty już gotowe, a i muł czeka.

– Już idę – odparł ojciec Tommaso. – Niestety, muszę jechać, Katarzyno. Ale co zrobimy z tobą? A może powinienem raczej spytać, co takiego zrobimy z biednym Sandro Morinim? Czy doszło już do wymiany wizyt?

– Przechodziłyśmy kiedyś z matką koło jego domu i…

– Ach, tylko pierwsza wizyta – ojciec Tommaso najwyraźniej się uspokoił. – Nic więc jeszcze nie przesądzono. To dobrze, bo jak twierdzisz, do niczego więcej nie dojdzie.

– Matka uważa, że i owszem…

– Naprawdę? No cóż… to trochę niezręczne. Ale nawet jeśli jest w błędzie, zawsze znajdzie się jakiś kolejny młody mężczyzna, a wtedy problem pojawi się na nowo. Po moim powrocie z Florencji musimy o tym porozmawiać.

– A może powinnam uciec? – wtrąciła mu ponuro Katarzyna.

– Uciec?

– Tak, niczym święta Eufrozyna w tej książce…

Zakonnik uśmiechnął się szeroko. Zimowymi wieczorami czytywał czasem rodzinie Benincasa Legendy świętych, wiedział więc, że święta Eufrozyna zawsze była ulubioną postacią Katarzyny – pomysłową dziewczyną, która porzuciła dom rodziców, przebrała się za młodego mężczyznę i w ten sposób została zakonnikiem.

– Nie sądzę, by przyjęto cię do męskiego zakonu – odparł – a już na pewno nie radziłbym ci dołączać do naszej społeczności. Od razu byśmy cię rozpoznali. No i jeszcze coś: musiałabyś ściąć włosy, a to już na pewno nie przypadłoby ci do gustu, mam rację?

Zakrystian ponownie stanął drzwiach, chrząkając przy tym znacząco.

– Muszę iść – zakończył pośpiesznie ojciec Tommaso. – Mam tylko nadzieję, że nie dojdzie przez to do najgorszego, cokolwiek by to miało znaczyć. Wrócę za kilka tygodni, może więc wtedy o wszystkim spokojnie porozmawiamy. Przekaż moje wyrazy szacunku rodzicom i niech cię, dziecko, Bóg błogosławi.

Wychodząc z kościoła, starał się uniknąć pełnego wyrzutu wzroku zakrystiana, a w chwilę potem zniknął w klauzurze.

Katarzyna wyszła drzwiami prowadzącymi do bocznej nawy. Klęknęła przed tabernakulum i jak zwykle opowiedziała Panu o swych odczuciach: „Doprawdy nie wiem już, co robić. Jak widzisz, ojciec Tommaso zupełnie mi nie pomógł, chociaż to przecież nie jego wina, a poza tym bardzo się śpieszył. Ty mógłbyś to wszystko zatrzymać w jednej, krótkiej chwili, chociażby sprawiając, by Sandro Morini pomyślał, że jestem zbyt niska, albo że nie podoba mu się mój nos. Jego rodzice nie zmuszaliby go do ślubu, bo przecież jest chłopcem, a nie taką zepsutą dziewuchą, jak ja. Amen”. Zakończenie zabrzmiało bardzo ponuro. Katarzyna wstała i wyszła głównymi drzwiami, dokładnie na czas, by zobaczyć nadjeżdżający wóz Stefano.

W drodze powrotnej brat opowiedział jej rozmarzony o splendorze Palazzo Salimbeni, o jego gobelinach, dywanach i wspaniałych strojach służby.

– Mówią, że arystokraci nie są już tacy, jak przed laty – opowiadał – a rządzimy my, prości obywatele, ale…

Miał głowę tak przepełnioną wrażeniami, że Katarzyna wcale nie musiała się odzywać, co oczywiście zupełnie jej nie przeszkadzało.

W domu mona Lapa już na nich czekała.

– Gdzieżeś ty była?

– U Świętego Dominika, matko. Stefano mnie tam podwiózł, a nawet zabrał z powrotem. Nie bądź zła.

Jednak mona Lapa aż rumieniła się od ekscytacji:

– Dopiero co wyszli – powiedziała enigmatycznie. – Ale tym razem nie miało to na szczęście większego znaczenia. Natomiast ważne jest, że byli tu oboje! Co więcej, zaprosili nas do siebie na niedzielę!

– Kto?… Morini?

– A któżby inny? I to już następnego dnia po pierwszej wizycie! Twój ojciec i ja jesteśmy niezwykle zadowoleni. Niedziela już pojutrze, nie ma więc czasu na kupno nowej sukni, ale rzucę okiem na tę niebieską. Powinna pasować. Wieczorem ją odszykuję, dodając trochę srebrnych oplotów. Będziesz wyglądać jak księżniczka. A teraz wybaczcie, muszę przygotować kolację.

To mówiąc, wyszła do kuchni.

Stefano uśmiechnął się szeroko.

– Moje gratulacje – powiedział. – Teraz już wiem, dlaczego chciałaś się widzieć z ojcem Tommaso. Oczywiście wszystko mu powiedziałaś. Prawdę mówiąc, wiedziałem, że do tego dojdzie, chociaż Orlando i Bartolomeo wcale nie byli tacy pewni.

Katarzyna uciekła do swojego pokoju.

Po chwili, siedząc na łóżku, próbowała za wszelką cenę zmusić się do racjonalnego myślenia. Nie było to już tylko czyhające gdzieś na horyzoncie niebezpieczeństwo, ale całkowicie realne zagrożenie. Ojciec Tommaso nie mógł jej pomóc, ponieważ jechał akurat do Florencji. Nawet sam Pan nie chciał odpowiadać na jej modlitwy, a raczej odmawiał interwencji w jej imieniu. Cóż to mogło znaczyć? Na pewno nie to, że już nie chciał, by należała wyłącznie do Niego. Zawsze przecież odpowiadał na miłość. Mogło to więc świadczyć jedynie o tym, że pozostawił jej możliwość wyboru. Być może więc jednak będzie musiała uciec.

Niedziela! Pojutrze. Musi działać szybko. W niedzielę wieczorem dojdzie do oficjalnych zaręczyn, po których nie będzie już żadnej drogi ucieczki, a już na pewno nie dla dziewczyny z dobrego domu. Po zaręczynach mogą przecież nastąpić jedynie trzy rzeczy: małżeństwo, śmierć, albo skandal. Dlatego właśnie trzeba działać zawczasu.

Zaczęła myśleć, jak zorganizować ucieczkę. Ale dokąd uciekać? Oczywiście nie mogła schronić się w Sienie, ponieważ rodzice na pewno by ją tu odnaleźli. Jednak nigdzie indziej wcześniej nie wyjeżdżała, a drogi pełne są złodziejaszków i innych niebezpiecznych ludzi. Za czasów świętej Eufrozyny wszystko było łatwiejsze. Katarzyna nie mogła sobie też przypomnieć, skąd święta wzięła męskie ubranie. Najwyraźniej opowieść pomijała ten ważny szczegół. Eufrozyna po prostu „założyła męskie rzeczy”.

Najmłodszym z jej braci był Stefano, ale nawet on przewyższał ją wzrostem co najmniej o głowę, więc sam pomysł mierzenia jego ubrań zdawał się wręcz niedorzeczny.

Oczywiście, mogła spróbować je skrócić, ale żadna z niej była krawcowa, a poza tym zabrałoby to długie godziny i nie można by utrzymać tego w sekrecie. W domu mieszkał prawie tuzin ludzi, więc ktoś z pewnością by to dostrzegł, przy czym najprawdopodobniej tym kimś byłaby matka, która na niedzielę zamierzała odświeżyć jej niebieską sukienkę. Srebrne oploty. Wyglądać jak księżniczka…

Widząc troskliwie rozłożoną na kufrze z ubraniami sukienkę, obok której leżał zwitek srebrnego oplotu, Katarzyna pomyślała, że matka nie należy do ludzi lubiących zwlekać. W widoku tym było coś ostatecznego. Miała to przecież założyć i koniec. A kiedy już to zrobi, wszystko potoczy się tak, jak zaplanowała sobie matka.

Dziewczyna spoglądała na te przedmioty, jak na swych największych wrogów. Po chwili zobaczyła jednak coś, co leżało tuż obok, coś długiego, ostrego i połyskującego blaskiem metalu. Wielkie nożyce matki…

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.