O mitrę hospodarską. Rozdział trzeci

Nazajutrz, wcześniej niż zwykle, Łaski opuścił komnatę sypialną i udał się do biblioteki, gdzie czekał na niego główny prokurator jego dóbr. Popijając gramatkę (1) włoską, słuchał z niedbałym uśmiechem na ustach raportu rządcy, starego sługi domu, przywiezionego z Polski do Węgier jeszcze przez wojewodę Hieronima.

– Wybrałeś się waszmość ze swoim przynudnym kazaniem o potrzebie oszczędności w chwili, kiedy należy poodcinać workom czupryny – odezwał się, gdy prokurator skończył. – Wiedz waszmość, iż mam właśnie przed sobą wielkie sprawy, a wielkim sprawom, jeśli się mają udać, muszą pomóc dukaciki. Zamiast mi krakać nad uszami o ciężkich czasach jak głodny gawron, ściągaj waszmość zewsząd czynsze do Kezmarku. Poślij także do Rytwian listowne rozkazanie, aby pan Strzeszkowski, nie bawiąc, przetopił na złoto, co się da.

Prokurator schylił głowę w milczeniu.

– A ludzi księcia greckiego przyjąć poczciwie – mówił Łaski dalej, podnosząc się z krzesła. – Siła ich przybyło z panami?

– Naliczyłem żołnierzy trzydziestu, a barwy dziesięciu – rzekł prokurator. – Wszystko chłopy na schwał, mają kształt i dobre postanowienie w ciele, a każdy taki sierdzisty, żeby diabła wziął za rogi.

– Pomieścić ich w koszarach i dać im ten sam wikt, co żołnierzom czasu wojny; na śniadanie po bochenku chleba i po kuflu piwa, na obiad sztukę mięsa z korzeniem (2) i czarną juchą (3), ryby takoż, sztuka jedna większa albo dwie mniejsze, a do tego jarzyna, jaka może być; na wieczerzę pieczeń z jagłami albo z czym innym. Gdyby któremu w ciągu dnia gardło wyschło, nie skąpić mu trunku. Są naszymi gośćmi. I o zwierzętach nie zapomnieć! Na każde cztery konie wyznaczyć po dwa korce owsa miary krakowskiej i siana z obrokiem wedle potrzeby.

Rzekłszy to Łaski skinął ręką na znak, że posłuchanie skończone.

Gdy został sam, obejrzał się po bibliotece.

Wzdłuż ścian stały dębowe szafy, a na ich półkach piętrzyły się księgi oprawne w świńską skórę. Były tam druki weneckie, padewskie, krakowskie. Pomiędzy jedną szafą a drugą, na niskich pulpitach, spoczywały olbrzymie rękopisy, zamknięte na złote klamry, przykute do posadzki łańcuchami. Wolne miejsca ścian zdobiły włoskie malowidła.

Niejeden wieczór spędzili w tej cichej izbie – młody magnat w towarzystwie poety Schroetera i kronikarza Bakschaya, pijąc z wiecznie świeżych ksiąg mądrość przeszłości i ogień poezji. Co dawne wieki myślały, co czuły, czym się zachwycały i łudziły, wiedział dokładnie. Nieobcą była mu filozofia i historia, nieobcą literatura nadobna (4) i wymowa ludów starożytnych.

– Pleśń od was wieje – mówił Łaski do siebie, rozglądając się dokoła – moje młode lata pożądają woni i blasku; cisza grobów unosi się nad wami, a moja rycerska krew pożąda wrzawy bitew. Bywajcie mi zdrowe, mogiły przeszłości; wrócę do was, gdy sędziwy wiek odbierze moc mojemu ramieniu, a członkom sprężystość. Inter arma silent Musae (5).

Już zwrócił się ku drzwiom, kiedy jego kroki zatrzymał szelest niewieściej sukni.

Do biblioteki weszła białogłowa niezwykłej urody. Wysoka, wiotka w kibici, posuwała się wolno, wdzięcznym ruchem łabędzia prującego bez szelestu ciche fale jeziora. Puszysta rama popielatych włosów otaczała jej ściągłą twarz, na której tle jarzyła się para dużych, czarnych, błyszczących oczu. Obszerna suknia z różowego altembasu, otwarta z przodu, odsłaniała białą szyję i białe ramiona.

Był czas, zupełnie niedawno, kiedy Łaski drżał na widok swojej pięknej małżonki pożądliwością młodej, nienasyconej miłości. Dla jej zabawy zburzyłby Kezmark, dla jej pieszczoty wzgardziłby najwyższymi zaszczytami królestwa. A dziś, gdy ją spostrzegł, na jego czole zawisł cień niechęci.

Duże, czarne, błyszczące oczy pani Katarzyny Łaskiej spoczęły z żalem na mężu.

– Nic mi nie mówiłeś, że przygotowujesz wyprawę wojenną – odezwała się łagodnym głosem. – Służebnicy opowiadają sobie wielką nowinę, moje panny szepcą za moimi plecami, a twoja najwierniejsza przyjaciółka nie wie, że może wkrótce czeka ją smutny wdowi welon.

Łaski żachnął się.

– Zaczynasz za to swoje lamenty – rzekł opryskliwie. – Jako najęta płaczka stoisz nade mną od samego rana i lejesz mi w uszy żałobliwe skargi. Zaraz welon wdowi… Może ci spieszno do tego welonu?

– Olbrachcie!…

– Olbrachcie! Olbrachcie! Wiem, że takie moje miano. Nie mówiłem ci nic o tej wyprawie, bowiem twoje białogłowe serce ma oczy większe od strachu. Gdzie ja widzę przewagi, zaszczyty, sławę, cel przystojny mężów rycerskich, ty widzisz trumnę, nieszczęście. Chciałabyś, aby syn Hieronima Łaskiego wiecznie trzymał się żoninej spódnicy, podobny tchórzliwemu kupczykowi.

Pani Łaska odpowiedziała na to przystępując bliżej do męża:

– Sercu nakażę milczenie, łzy zadzierżę (6) pod powiekami, gdy uniwersały króla jegomości wezwą syna sławnej pamięci wojewody Hieronima na potrzebę wojenną, bowiem wiem, iż przysięgłam wiarę i miłość rycerzowi, obrońcy granic Rzeczypospolitej. Ale kiedy Olbracht Łaski wchodzi w towarzystwo z nieznanym przybłędą i gwoli zachciankom owego przybłędy chce działać na szkodę Rzeczypospolitej, moim obowiązkiem jest odwodzić go od tego zamiaru.

– Nie wiedziałem, że moja pani Kasieńka jest takim statystą (7) – rzekł Łaski z szyderczym uśmiechem na ustach. – Tylko patrzeć, rychło król jegomość powoła cię na miejsce pana Ocieskiego (8) i odda ci wielką pieczęć. A że ponad wszystko miłuje spódnice…

– Olbrachcie! – odezwała się pani Łaska z wyrzutem w głosie. – Nie godzi się dworować z żony, która oddałaby ostatnią kroplę krwi za szczęście swojego męża i pana. Wszakże wiesz, jako i ja, że król jegomość ma przymierze z Turkami i z ziemią wołoską. Ciągnąc na Wołoszyna, dajesz przyczynę ku rozerwaniu owego przymierza.

Czerwone plamy popstrzyły czoło i policzki Łaskiego, w jego oczach zapaliły się błyski gniewu.

– Nie jest rzeczą białogłów mieszać się do spraw, do których mężowie rozumy swoje przykładają – odparł podniesionym głosem. – Nie od ciebie będę się uczył, co przystoi albo nie przystoi rycerzowi.

Chciał się posunąć ku drzwiom, ale pani Katarzyna przytrzymała go za rękę.

– Król jegomość i stany zapłoną przeciwko tobie słusznym gniewem – mówiła proszącym głosem.

– Niech król jegomość pilnuje swoich gamratek, a stany – swoich wolności. Drwię sobie ze słomianego gniewu króla i stanów. Podoba się Łaskiemu pójść do Wołoszyna, to i pójdzie, chociażby cała Rzeczpospolita stanęła na jego drodze.

– Na nieposłusznych Rzeczpospolita ma banicję (9) i infamię (10).

– A Łaski ma na głupie pogróżki mury zamku kezmarskiego. Niech przyjdą po mnie. Zobaczymy, komu się prędzej sprzykrzy. Komornikom królewskim stać przed bramą z pozwami, czy mnie patrzeć na nich z góry z wyciągniętym językiem. Owa mi groźba!

– Olbrachcie – mówiła jeszcze pani Łaska miękko, serdecznie, ze łzami w oczach. – Dawniej prośby Kasieńki szły zawżdy prostą drogą do serca umiłowanego Ola, a dziś…

Chciała go objąć ramieniem, lecz on odsunął ją gwałtownym ruchem i wyszedł z biblioteki. Przed drzwiami wziął z rąk pacholika, który czekał na korytarzu na rozkazy pana, laskę zaopatrzoną złotym toporkiem i zbiegł po szerokich schodach kamiennych na dziedziniec.

Biegł tak szybko, z takim impetem, że wpadł na Rożna wchodzącego właśnie pod górę. Byłby go przewrócił, gdyby się Rożen nie uchwycił poręczy.

– Diabeł cię goni albo stara, szpetna baba, że lecisz jak opętany? – zawołał Rożen.

– Odpuść! Uciekam przed głupim gadaniem białogłowym – tłumaczył się Łaski. – Miałem srogi turniej z moją mościwą.

– Odpuszczam i współczuję z całego serca, albowiem nie ma rzeczy przemierzlejszej (11) od głupiego białogłowego gadania. W najforemniejszej mózgownicy mogą się pomieszać klepki od owego terkotu. Gorętszego miłowania pożądała pani Kasieńka?

– Nie chce mnie puścić na Wołoszę. Grozi mi gniewem króla i banicją. Słyszałeś? Grozi Łaskiemu gniewem pana Augusta. Dobrze poznała mnie moja mościwa!

Pan Olbracht wybuchnął śmiechem, a Rożen wtórował mu okrutnie. Śmiejąc się zeszli razem na dziedziniec.

Tu pan Broniowski musztrował knechtów zamkowych. Jedni strzelali z rusznic do małej chorągiewki zatkniętej na murze, drudzy zabawiali się szermierką, inni ćwiczyli się w dosiadaniu konia w pełnej zbroi.

Pomiędzy gromadkami knechtów przechadzali się goście Łaskiego, przypatrując się pilnie ćwiczeniom żołnierzy. Drobny, suchy, czarniawy na gębie kawaler Rosello gładził z zadowoleniem swoją hiszpańską bródkę, ilekroć któryś z knechtów skoczył od razu na siodło nie dotknąwszy nogą strzemienia.

Niski, przysadzisty, ociężały Wilhelm Fukas klepał ręką po ramieniu zręcznych strzelców. Wysoki, z barkami i piersią atlety rycerz Wolfgang z Mausmusteru, oparłszy się rękoma na dużym mieczu niemieckim, pochylony w przód, śledził spod zmrużonych powiek z wielkim zajęciem błyskawiczne cięcia szermierzy.

– Avete, domini clarissimi! (12) – gospodarz zamku pozdrowił swoich gości. – Natura ciągnie wilka do lasu – mówił dalej po łacinie, ściskając ręce rycerzy. – Należał się waszym miłościom dłuższy wypoczynek po dalekiej drodze.

– Zbudził nas i wywabił z pościeli szczęk oręża, najmilsza muzyka dla rycerzy – rzekł pan z Mausmusteru. – Skąd wasza miłość wzięła tych żołnierzyków?

– Podobają się waszej miłości?

Pan z Mausmusteru mlasnął językiem.

– Tysiąc takich chłopców, a dwadzieścia tysięcy waszego pospolitego ruszenia albo tej hołotki wołoskiej nie będą im śmiały spojrzeć prosto w oczy.

– I ja tak mniemam – rzekł Łaski uszczęśliwiony pochwałą sławnego rycerza. – Część nająłem we Wrocławiu, część została mi jeszcze po rodzicu.

– Dobra szkoła – odezwał się Wilhelm Fukas. – Pan wojewoda Hieronim umiał dbać o żołnierza.

– O, jak skoczył! Caramba! (13) – zawołał kawaler Rosello, który nie spuszczał z oka konnicy. – Jak siedzi! Na brodę mojego ojca, dobrej kopii potrzeba, żeby tego zucha wysadzić z siodła.

I z żywością południowca klaskał zawzięcie.

A pochwalony żołnierz aż pokraśniał z radości, wiedział bowiem, że spoglądały na niego oczy jednego z najlepszych jeźdźców Hiszpanii.

– Nie śmiem tak znakomitych rycerzy prosić do towarzystwa – mówił Łaski – ale gdyby wasze miłości raczyły przyłączyć swoje miecze do moich i pójść ze mną na Wołoszyna, umiałbym być wdzięcznym.

– Po to tu przyszliśmy z despotem Jakubem Bazylikiem – rzekł kawaler Rosello. – Wypoczynek po uczciwym trudzie bywa miłym, ale najmilszą, najmiększą pierzyną dla rycerza jest zawżdy zbroja.

– A z hełmu najsmaczniejszy trunek – odezwał się basowym głosem krótki, gruby Fukas.

– Mój miecz zaczyna rdzewieć – dodał pan z Mausmusteru. – Trzeba go trochę oczyścić na grzbiecie Wołoszyna.

Niespodziewani goście przyszli rzeczywiście tylko po to do Kezmarku, aby ruszyć razem z Łaskim na Wołoszę lub gdziekolwiek się jego fantazji podobało. Należeli oni do owych niedobitków błądzącego rycerstwa wieków średnich, które wałęsało się jeszcze po państwach chrześcijańskich w szesnastym stuleciu, dostarczając królom i możnym awanturnikom walecznych mieczy.

Nie było dla nich ani granic, ani przestrzeni. Szli wszędzie, gdzie huczała surma wojny, żądni przygód, wrażeń i sławy. Nie wabiły ich łupy, nie nęciła zapłata. Bili się dlatego, aby się bić, aby swoje hełmy przyozdobić świeżym laurem chwały rycerskiej.

Niepotrzebnie Łaski obawiał się ich odmowy. Na wieść o awanturniczej wyprawie byliby przybiegli z drugiego końca Europy, nie pytając się, nie troszcząc o cel imprezy.

– Będzie okrutna krotochwila – mówił Łaski zacierając ręce. – Nasz miłościwy pan August zapomni na kilka dni o spódniczce, Turek się rzuci jak pstrąg w potoku górskim, zdziwiony naszym zuchwalstwem, a hospodarowi Aleksandrowi tłusty brzuch zmaleje ze strachu.

– He, he, he… – śmiał się pan Fukas suchym śmiechem tłuściocha. – I mój żywot trochę opadnie, ale to mu będzie na zdrowie. Przeszkadza mi na siodle i zbroję wdziać trudno. Oczy wyłażą mi na wierzch, kiedy pachoł zapina sprzączki napierśnika.

– Nie wadziłoby, żeby się wasza miłość trochę przepościła – zauważył Łaski. – Czasu będzie siła, bowiem przed wiosną nie ruszymy do Suczawy.

– Myślałem już o tym, chociaż żal mi dobrego piwa. Mówiono mi, że w Bardiowie jest doskonały browar. Ale trzeba będzie dla sławy poświęcić kilka kufli dziennie.

Przy tym Fukas zrobił minę tak komicznie smutną, iż się rycerze roześmiali.

– Biedny Fukas! – zauważył kawaler Rosello.

Tak rozmawiając rycerze doszli do drzwi pałacu. Tu gospodarz ich pożegnał przypomniawszy, iż czas przebrać się do śniadania.

Kiedy został sam z Rożnem, mówił:

– Mam nadzieję, iż się nam ta wołoska krotochwila powiedzie.

– A z owym Greczynem czy przeprowadziłeś już rzecz jak należy? – zapytał Rożen. – Bo chociaż to czysty rycerz i wdzięczny pan, zawżdy on z chytrej nacji greckiej, której obyczaje są daleko różne od naszych.

– Jak sobie w głowie uprządłem i uformowałem, tak też będzie – odpowiedział Łaski. – My posadzimy go na krzesełku hospodarskim, a on wstąpiwszy na regiment księstwa zwróci nam koszty wyprawy, mnie zaś postawi nad wojskiem wołoskim jako najwyższego hetmana. Tak ułożyliśmy się jeszcze wczoraj. Gdy zbierzemy półtora tysiąca zacnych żołnierzyków, możemy ruszyć na Wołoszyna.

– A pieniądze?

– Wziąłem z Kasieńką sto tysięcy dukatów. Leżą dotąd w skrzyni nienapoczęte. Jako baczysz (14), czy starczą?

– Możemy iść do Suczawy – odpowiedział Rożen z przekonaniem.

– Kasieńka urządzi mi zaś srogi turniej, ale zdzierżę – zaśmiał się Łaski.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Zupą z chleba, piwa i żółtka.

(2) Tu: przyprawami.

(3) Dawniej: sosem z powideł.

(4) Tu: piękna.

(5) (Łac.) „W czasie wojny milczą muzy” (sztuki piękne i nauki).

(6) Tu: schowam; wstrzymam.

(7) (Łac.) politykiem; mężem stanu.

(8) Jan Ocieski (1501–1563) – kanclerz wielki koronny od roku 1552, znakomity dyplomata i opiekun nauk.

(9) (Z łac.) wygnanie z kraju; była to kara za nieposłuszeństwo rozkazom królewskim lub wyrokom sądowym.

(10) (Z łac.) niesława; pozbawienie czci z wyroku sądowego.

(11) Tu: bardziej niemiłej; wstrętnej; budzącej irytację.

(12) (Łac.) witajcie, najsławniejsi panowie.

(13) Okrzyk hiszpański lub portugalski.

(14) Tu: uważasz.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.