O mitrę hospodarską. Rozdział szósty

Kasztelan bardzo się ucieszył widząc Łaskiego. Jego ojca, wojewodę Hieronima, znał, żył z nim w przyjaźni, więc serdecznie obejmował syna i oglądał życzliwym okiem.

– A też to wasza miłość podobny rodzicowi jak jego żywy wizerunek – mówił ściskając ręce pana Olbrachta. – I postać tak samo foremna, i oblicze tak samo nadobne, i w oczach ten sam ogień.

Greckiego księcia przyjął uprzejmie, lecz bez serdeczności.

Oddawszy wozy i służbę gości pod opiekę marszałka dworu, wiódł ich sam do niskiego domku, przyczepionego do pałacu.

– Będzie tu moim miłościwym panom zbywało na wygodach, proszę mi odpuścić. Mój myśliwski zameczek rzadko widuje dostojniejszych gości.

– Młodości wszędzie wygodnie, choćby w szczerym polu pod namiotem niebieskim – odrzekł Łaski. – Niech się wasza miłość nie frasuje o nasze wygody, jako że nie o wygodach nam teraz myśleć. Zbroja nie jest miękką pierzyną.

Kasztelan, stary rycerz, podniósł głowę jak koń bojowy, gdy usłyszy trąbkę, jednak obowiązki gospodarza kazały mu dzierżyć ciekawość na wodzy. Goście byli zdrożeni (1).

– Zostawiam miłościwych panów w ręku służby, a potem proszę do siebie na roztruchanik (2). Nie wadzi żołądkowi przed obiadem rozgrzewająca kropelka.

Kiedy kasztelan oddalił się, Łaski odezwał się po hiszpańsku ze względu na służbę, która by mogła mówić po łacinie, bowiem w XVI stuleciu język Cycerona (3) był w Polsce tak rozpowszechniony, iż znali go nawet ludzie z gminu.

– Może mi się przewidziało, ale tak mi się zdaje, jakby pan krakowski był krzyw na waszą dostojność. Czy była między waszmość panami jakaś zwada?

– Nikt baczny nie wadzi się z panem ojcem, którego córka przylgnęła mu do serca – odpowiedział książę.

– A, o to staremu idzie? – rzekł Łaski. – Lęka się o splendor swojego domu? Zborowscy są dumni, patrzą wysoko. Niech waszą dostojność o jego krzywość głowa nie boli. Gdy się dowie o naszej imprezie, gdy mu błyśniemy w pyszne oczy mitrą hospodarską, stanie się słodkim jak miód lipcowy. Jeżeli jednak moja rada waży coś u waszej dostojności, radziłbym zaniechać teraz igraszki z Kupidynem (4), miłość bowiem jest napojem, od którego najtęższe głowy głupieją, a nam potrzeba dzierżyć wszystkie zmysły w kupie.

Książę nic na to nie odrzekł. Przy pomocy pacholąt, których cała zgraja rzuciła się na gości, zdejmował z siebie suknie podróżne, mył się, przebierał.

Już w drodze Łaski z Heraklidesem dowiedzieli się o żałobie, jaka zasmuciła dom Zborowskich, przeto włożyli na siebie strój hiszpański z czarnego altembasu, ogołociwszy go ze wszystkich błyszczących ozdób. Nawet złotego łańcucha nie zawiesili na szyi.

Tak nakazywał dworski obyczaj.

Wypoczęci i przebrani udali się do pałacu, gdzie w swojej pracowni czekał na nich kasztelan trawiony ciekawością.

Nic bowiem nie było słychać ani w Polsce, ani na Węgrzech o potrzebie wojennej. Chyba wybierali się młodzi zapaleńcy w drogę daleką, na przygody rycerskie.

– Daremnie zachodzę w głowę, do czego by waszym miłościom była potrzebna zbroja podczas pokoju – odezwał się rozlewając stare winko piołunowe w roztruchaniki malowane z Bożą męką. – Surma wojenna milczy po tej i tamtej stronie Tatr.

– Surma wojenna może się odezwać w każdym czasie, jeśli tak się spodoba fantazji rycerskiej – odpowiedział Łaski.

– Słyszę mowę nieboszczyka pana Hieronima. I on zapominał często, że fantazja rycerska przestaje być pożyteczną, gdy nie prowadzi jej rozwaga. Mówcie, z czym do mnie przybyliście.

– Idziemy do Suczawy po dziedzictwo Jakuba Heraklidesa.

– Na stolicy hospodarskiej w Suczawie siedzi Aleksander Lepusnano.

– Kto dziś siedzi, jutro może leżeć.

– Chcielibyście?!…

– Chcemy zerwać z głowy hospodara Aleksandra koronę książęcą i ozdobić nią skroń obecnego tu prawego dziedzica królestwa Dacji.

Pan Zborowski, który siedział na krześle poręczowym przed dużym stołem, zarzuconym pergaminami i książkami, spoglądał uważnie to na Łaskiego, to na Heraklidesa, jak gdyby powątpiewał o ich zdrowym rozumie.

Po krótkim milczeniu zapytał:

– I jak chcecie dokonać tego dzieła?

– Jak? Bardzo prosto – odpowiedział Łaski. – Weźmiemy półtora tysiąca dobrych żołnierzyków, kilka harmatek, siła fantazji i ruszymy na Suczawę. Waszej miłości wiadomo, iż tysiąc starego, wyćwiczonego żołnierza rozpędzi na cztery wiatry dwadzieścia tysięcy hołoty wołoskiej.

– I za nic sobie, wasze miłości, ważycie przymierze, jakie król jegomość ma z Turkiem i Wołoszynem?

– Takim samym sposobem pan Sieniawski wprowadził kiedyś Lepusnana na tron hospodarski i król jegomość nie był na niego za to krzyw. Sprawa wygrana jest zawżdy sprawą zacną, poczciwą. Gardła imają się tylko tych, co przegrywają, a my nie przegramy.

Teraz odezwał się Heraklides, który dotąd milczał.

– Najjaśniejszy król polski będzie miał we mnie życzliwego sąsiada i wiernego sprzymierzeńca, a kościół ewangelicki żarliwego apostoła, bo wstąpiwszy na regiment księstwa wołoskiego, roześlę natychmiast po całym kraju naszych ministrów, aby rozpraszali nowym światłem stare ciemności i zabobony.

Kasztelan, najgorliwszy w Małopolsce krzewiciel nowej wiary, spojrzał uważnie na Heraklidesa.

– Uczyniłbyś to, wasza dostojność? – rzekł.

A książę podniósł prawicę do góry i odparł uroczyście:

– Tak mi Boże dopomóż!

Nastało dłuższe milczenie.

Pan Zborowski oparł głowę, porosłą długim, siwym, jeszcze gęstym włosem, na żylastej dłoni i zapatrzył się przed siebie z uwagą, jak gdyby go nagle zajęły kunsztowne wzory dywanu tureckiego, który pokrywał kamienną posadzkę pracowni.

Żarliwemu ewangelikowi podobała się myśl podbicia nowego kraju dla nowinek wittenberskich (5), a starego rycerza, znanego kiedyś z męstwa i fantazji, wprawiło w dobry humor zuchwalstwo młodych paniczów. I on biegł w ich wieku na oślep w każde niebezpieczeństwo, podejmując szalone wyprawy, drwiąc z przestróg rozważnych mężów.

Ale dziś był pierwszym panem radnym króla jegomości, a Rzeczpospolita miała przymierze z Wołoszynem.

„Jak pogodzić żarliwość odszczepieńca i upodobania rycerza z obowiązkami kasztelana krakowskiego?” – o tym myślał pan Zborowski, wlepiwszy wzrok we wzorzysty dywan.

Nagle podniósł głowę i zwrócił się do księcia.

– Skąd wasza dostojność weźmie owych żołnierzy? – zapytał.

– Dwustu sierdzistych knechtów czeka na zamku kezmarskim na trąbę bojową z niecierpliwością, wypoczętych, nudzących się zabijaków, resztę zaś najmą pan Fukas, kawaler Rosello i rycerz z Mausmusteru w ziemiach cesarza chrześcijańskiego i króla francuskiego. Mamy nadzieję, że i Kraków dostarczy do tej krotochwili garść zacnych mieczy.

– Nieźle – mówił kasztelan półgłosem, jakby do siebie. – Fukas, Rosello i Mausmuster nie najmą lada jakich wagusów. To wielcy znawcy żołnierskiej cnoty.

– A groszyki? – zapytał jeszcze.

– Mam w skrzynce sto tysięcy dukacików – odezwał się Łaski.

Kasztelan pogładził brodę, co zawsze czynił, kiedy był z czegoś zadowolony.

– Gdybym był o trzydzieści lat młodszym, poszedłbym z waszymi miłościami na ową zabawę – rzekł – ale jak jesienią pada liść z drzewa, tak w starości odchodzi od człowieczego serca wszystko, co było mu miłe w młodości. I głośno pomóc waszym miłościom nie pozwala mi urząd pana radnego króla jegomości.

– Poczciwe słowo waszej miłości więcej waży od żołnierza i harmaty – wtrącił Łaski. – Wiadomo wszem i wobec, jako pan krakowski (6) ma wielki posłuch u szlachty małopolskiej.

– Ruszę co żwawszą szlachtę, dam trochę strzelb i prochów, nie pożałuję dukacików i nie poskąpię dobrej rady – mówił Zborowski podnosząc się z krzesła. – W takich szalonych imprezach jest zawżdy jedna tylko rada: cicho a prędko! O czym wasze miłości raczcie pamiętać. Długi a głośny język psuje każde dzieło.

Trzykrotne uderzenie w dzwon mosiężny, rozlegające się w sieni, oznajmiło godzinę obiadową.

– Proszę moich miłościwych gości do stołu – rzekł kasztelan, idąc przodem.

Dotąd cichy dziedziniec ożywił się nagle gwarem licznych głosów. Z domów i domków poprzylepianych do murów zamkowych wyroił się tłum rezydujących gości i dworzan kasztelana. Wróciła też hałaśliwa młodzież z lasu i biegła do pałacu, prowadzona przez Samuelka, który zabawiał się wywracaniem koziołków i chodzeniem na rękach, w czym go jego towarzysze gorliwie naśladowali. Jak stado rozhukanych źrebiąt wpadła zgraja do długiego korytarza łączącego kuchnię z pałacem.

Zwykle w Krakowie i Zborowie ruskim siadała do stołu z kasztelaństwem cała rodzina pospołu z gośćmi i dworzanami. Ale tu, w rezydencji letniej, gdzie nie było rozległych sal, podzielono towarzystwo z powodu braku miejsca. W sali głównej stołowej jadali gospodarze z córkami i gośćmi, w sali mniejszej dworzanie i rezydenci, chłopcy zaś w korytarzach pod nadzorem Drohojowskiego i Mroczka.

By tyle głodnych żołądków zaspokoić, potrzeba było wiele rąk. Kuchmistrz, stanu szlacheckiego, zaliczony w poczet dworzan, warzył jedzenie w srogich kotłach przy pomocy dwunastu kucharzy i kuchcików. A warzył od rana do wieczora, Zborowscy bowiem nie skąpili na niczym. Kto się chciał dobrze najeść, jechał do nich będąc pewnym, że zastanie o każdej porze nakryty stół.

Krystyna znajdowała się już w sali, kiedy kasztelan wchodził z Łaskim i Heraklidesem.

Słusznego wzrostu, wysmukła, bardzo foremna, stała we framudze okna, słuchając z roztargnieniem szczebiotu najmłodszej siostry. Jej kształtna głowa wychylała się jak biała lilia z ciemnego kielicha czarnej, atłasowej, obcisłej sukni. I włosy były jasne, i brwi, i rzęsy, a cera tak różowobiała, jak gdyby kto jej świeżą buzię obsypał kwieciem jabłoni.

Lekki rumieniec zabarwił jej policzki, kiedy Heraklides ukazał się w sali. On podszedł do niej i przyklęknąwszy obyczajem rycerskim na jedno kolano, schylił głowę aż do samej ziemi; ona uniosła lewą ręką kraj sukni i powitała go niskim ukłonem.

Nic do siebie nie rzekli. Tylko ich oczy mówiły dużo, więcej, aniżeliby to usta zdołały. Całą tęsknotę dwóch długich lat, zatrutych niepewnym oczekiwaniem, włożyli w swoje spojrzenia.

Łaski zerknął z ukosa na kasztelana i uśmiechnął się pod wąsem. Bo brwi dumnego wielmoży nie ściągnęły się z niezadowoleniem na widok jawnego hołdu, jaki Greczyn składał jego córce.

„Mitra hospodarska uczyniła swoje – pomyślał Olbracht. – Zmiękł stary borsuk”.

Zamężne siostry Krystyny, pani Ostrorożyna, pani Tarnowska i pani Stadnicka, które przybyły do Zborowa, by pocieszyć rodziców po ciężkiej stracie, przypatrywały się ciekawie dwornemu cudzoziemcowi.

– Jedwabne paniątko – szepnęła Tarnowska do Ostrorożyny.

– Zbyt czarny na gębie – zauważyła Stadnicka.

Jeszcze ciekawiej od sióstr Krystyny przypatrywali się Heraklidesowi panowie Strzebosz, Wyłam, Targowicki i Suchorzyński, goście pana krakowskiego, posesjonaci z okolicy. Drobniejszej szlachcie nie zdarzało się codziennie widzieć na własne oczy żywego księcia i do tego księcia greckiego.

– Ma oczy, nos i ręce jako i my – medytował półgłosem pan Strzebosz, szlachcic pękaty w długim, staroświeckim żupanie.

Dalsze spostrzeżenia i uwagi przerwał marszałek dworu, który ukazał się na progu sali.

Domownicy i goście zasiedli na swoich miejscach. Za każdym krzesłem stanął pacholik ze srebrną miednicą i ręcznikiem dzierganym złotymi haftami.

Całe towarzystwo miało na sobie czarne stroje. Na tym tle żałobnym odbijała się jaśniejszą plamą tylko jedna barwna suknia. Była nią fioletowa sutanna księdza Hieronima Choińskiego, siostrzeńca pani Zborowskiej, syna Wojciecha, wojskiego poznańskiego, i Heleny z Góry Konarskiej.

Idąc śladami swojego stryja Jana, biskupa krakowskiego i kanclerza, jako że miał wrodzoną chciwość do nauk, po skończeniu wydziału prawnego na uniwersytecie lipskim przywdział sukienkę duchowną i wstąpił do kancelarii króla jegomości jako sekretarz koronny. Krewny dostojników kościelnych nie czekał długo na fiolety prałata.

Był on jedynym katolikiem przy pierwszym stole w Zborowie i tylko swojemu powinowactwu z domem zawdzięczał to ustępstwo, bowiem kasztelan starannie omijał „papieżników”. Ze względu na niego nie pastor ewangelicki odmówił dziś modlitwę przed obiadem. By nie dotknąć gościa, spełnił ten zbożny obowiązek sam Zborowski.

Pacholik poprzedzony przez marszałka, który wskazywał mu drogę długą białą laską, wniósł do sali ogromne srebrne naczynie. Silny zapach winnej polewki poprawił humory drobniejszej szlachty, zwarzone nieco obecnością tylu dostojnych pań i panów. Imci pan Strzebosz łypnął małymi siwymi oczkami ku wazie i oblizał się pod wąsem. Przyjeżdżał do Zborowa głównie dla obiadów.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: zmęczeni.

(2) Wielki, ozdobny kielich, mający kształt zwierzęcia, używany dawniej do wznoszenia toastów i do dekoracji stołu.

(3) Cyceron (106–43 przed Chr.) – Marcus Tullius Cicero, uczony, mąż stanu i mówca rzymski; pozostało po nim pięćdziesiąt siedem znakomitych mów, liczne urywki, przeszło dwadzieścia dzieł filozoficznych i innych i około dziewięciuset listów; na jego prozie łacińskiej o wspaniałym stylu i języku kształciły się i kształcą niezliczone pokolenia potomnych.

(4) Kupidуn – Cupido, rzymski bożek miłości i przyjaźni, syn Marsa (Aresa), boga wojny i Wenery (Afrodyty), bogini miłości; odpowiada greckiemu Erosowi.

(5) Nowinki wittenberskie – od miasta Wittenberga w Saksonii, gdzie Marcin Luter przybił na drzwiach kościoła zamkowego swoje słynne dziewięćdziesiąt pięć tez, występujących przeciwko nadużyciom kleru katolickiego, od czego poczęła się nowa nauka i ruch reformacyjny, zwany wówczas popularnie nowinkami.

(6) Pan krakowski – tak nazywano kasztelana krakowskiego, najwyższego dostojnika pośród senatorów, idącego przed wszystkimi wojewodami i kasztelanami.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.