O mitrę hospodarską. Rozdział siódmy

Umywszy ręce towarzystwo skwapliwie zabrało się do zupy. Przez dłuższą chwilę nie było nic słychać prócz brzęku łyżek.

– Trzeba objechać siła ziemi chrześcijańskiej, aby znaleźć tak zacne zupy jak w Polsce – odezwał się Heraklides po polsku.

Mowa polska w ustach cudzoziemca wywołała zdziwienie całej kompanii. Nawet Łaski doznał niespodzianki.

– Gdzie się wasza dostojność nauczyła naszej mowy? – zapytał. – Nic o tej cnocie waszej książęcej mości nie wiedziałem.

– Zali (1) jest w tym coś dziwnego, iż kto się nauczył mowy Niemców, Francuzów, Włochów i Angielczyków, chociaż go z tymi nacjami nie łączy żaden afekt, chciał takoż poznać mowę wielkomyślnego i mężnego narodu, który mu przyległ do serca jak najmilsza kochanka? – odrzekł Heraklides posyłając Krystynie gorące spojrzenie.

Dziewczyna pochyliła twarz nisko nad talerzem, a Łaski uśmiechnął się pomyślawszy: dworny Greczyn.

Na dużych srebrnych płytach służba wniosła teraz olbrzymie szczupaki z pozłacanymi łbami, przystrojone kunsztownie zieleniną.

– I jak się podoba waszej książęcej mości nasza mowa? – pytał Łaski. – Mnie się ona widzi, jakby człowiek całą gębą a gwałtem mówił. Chwalę sobie więcej słodki język Włochów.

– Mowa włoska brzmi dźwięcznie w ustach grajków i muzykantów, ale narodowi rycerskiemu lepiej przystoi męska mowa polska – odpowiedział Heraklides.

Strzebosz, który zdążył już spuścić w gardło potężny kufel doskonałego piwa ze słynnych browarów radomskich, trącił Wylama łokciem w bok i rzekł półgłosem:

– Szczery pan z tego Greczyna. Jak mniemacie, sąsiedzie, panie kuku.

A Wyłam kiwał głową potakująco.

Łaski spostrzegł to kiwanie i zadowolenie, malujące się na twarzach szlachty, przeto rzekł:

– Wiadomo, że żadnej muzyki tak rade nie słuchają nasze uszy, jako kiedy kto ku chlubie naszej co powiada. Dziękujemy waszej książęcej mości za łaskotliwą muzykę.

Szybki, ledwie dostrzegalny szyderczy błysk mignął w oczach Heraklidesa i szybki, drwiący uśmiech prześlizgnął się jak wąż uchodzący po jego ustach, kiedy odparł:

– Mam zwyczaj mówić zawżdy jeno to, co czuję.

Ale bystremu wzrokowi Łaskiego nie uszedł szyderczy błysk i drwiący uśmiech, więc pomyślał: „Dworny Greczyn i chytry”.

Teraz wszedł do sali cały baran w srebrnej wanience, pływający w sosie z krwi pomieszanej z mąką i winem, zaprawiony musztardą, kaparami i oliwkami. Kuchciki ozłocili mu rogi i ubrali głowę kwiatami. Niosło go czterech pacholików. Sam imci pan krajczy przystąpił do niego z okrutnym nożem i dzielił go na części z wielką wprawą.

Służba usunęła kufle, stawiając na ich miejsce roztruchaniki dla panów, roztruchaniki dla pań. Złocisty węgrzyn był najlepszą przyprawą barana.

– Mówił mi prokurator, iż waszmość pan jeździłeś do Krakowa – odezwał się gospodarz zwracając się do Strzebosza. – Zali nie przywiozłeś waszmość jakichś nowinek z naszego kochanego miasteczka?

Strzebosz, który niósł właśnie do ust spory kęs baraniny, położył szybko mięso na talerz i otarł wąsy serwetą.

– W miasteczku, jak w miasteczku, zawżdy się tam rusza, miłościwy kasztelanie, panie kuku…

Głośny śmiech Łaskiego i cichy chichot pań stropił go wielce. „Czego oni się śmieją?” – pytały jego oczy zdziwione. – Zali powiedziałem jakieś głupstwo? Miał zwyczaj wplatania do rozmowy „panie kuku” i tak się zżył z tą dziwaczną przystawką, iż nie rozumiał, że mogła innych bawić.

Dopiero, kiedy mu Wylam szepnął do ucha „panie kuku”, domyślił się powodu wesołości towarzystwa.

Więc pociągnął dla fantazji węgrzyna i mówił:

– W miasteczku, jak w miasteczku, miłościwy kasztelanie, panie ku… a bodaj byś skołowaciał, głupi ozorze… zawżdy tam jakiś huczek, ale już dawno nie ruszało się w szynkach i winiarniach krakowskich tak żwawo jak od kilku dni. Przyjechał tam pan Rożen, ów rycerz, co to na dworach różnych panów chrześcijańskich dosłużył się wielkiej czci i powagi, i czyni, panie kuku, zaciągi na jakąś wyprawę. Więc larum (2) w Krakowie, więc szlachta, co bardziej skora do miecza, rajcuje po winiarniach, że jej się z czupryny kurzy jak z komina. U Falendysza i Banasia nie można się doprosić o roztruchanik zacnego trunku.

Zborowski, Łaski i Heraklides spojrzeli po sobie.

– A nie słyszałeś waszmość, co tam na zamku u króla jegomości gadają o owym huczku? – pytał kasztelan.

– Gdzie tam takiemu chudziakowi, jak pokornemu słudze waszej miłości, panie kuku, do zamku. W mieście jeno coś niecoś złapałem ciekawym uchem, by przywieźć jakąś nowinę do domu dla jejmości. Zwyczajnie, jak każda białogłowa, panie kuku, wielce łapczywa na nowiny. Mówiono, jakoby papieżnicy uczynili na pańskim dworze srogie larum, że to nam, ewangelikom, zachciewa się huczku, by przysporzyć królowi trudności. Nie mogłem zrozumieć, czego owe zatracone liziobrazki chcą, jak słyszałem…

Sąsiad z drugiej strony, Targowicki, trącił go w nogę, wskazując mu oczyma księdza Choińskiego.

Tym razem Strzebosz od razu domyślił się, o co chodzi, jednak hardy protestant nie chciał ustąpić katolickiej sutannie.

– Oni tak zawżdy, panie kuku – ciągnął dalej – coś złego dzieje się przeciwko Rzeczypospolitej, my winni; stanie się komu jakaś krzywda…

Urwał nagle, bowiem jego oczy spotkały się ze wzrokiem kasztelana. A był to pogardliwy, stalowy wzrok starego orła, nakazujący milczenie nawet zuchwalstwu.

Zborowski dostrzegłszy, iż siostrzeniec jego małżonki rusza się niespokojnie na krześle, spojrzał z góry, spod siwych, gęstych brwi na niedwornego szlachcica i wepchnął mu tym spojrzeniem resztę słów do gardła.

By ukryć swoją konfuzję, Strzebosz rzucił się z wielkim impetem na nową potrawę, która zajęła miejsce barana. A było się nad czym pastwić. Służba obnosiła całą górę soczystych kuropatw, cietrzewi i jarząbków, podając do nich mocno przyprawiane korzeniami sałaty i kapusty.

Heraklides dziwił się owej obfitości potraw, lecz niesłusznie posądzał Zborowskiego o nadmiernie folgowanie żołądkowi, półmiski bowiem schodzące ze stołu szły na dziedziniec i za bramę, gdzie na bogate resztki z pańskiego stołu zawsze czekała gawiedź, ciągnąca za dworem hojnego wielmoża jak sępy i kruki ciągną za wojskiem.

Po ptactwie podano jeszcze słodkie ciasto, ulepione w kształcie lwa umalowanego sokiem malinowym. Figura z cukru wyobrażająca Meluzynę (3) zakończyła obiad.

Gdy pacholikowie podsunęli znów miednicę do umycia rąk, Strzebosz sapnął i odetchnął jak po ciężkiej pracy.

– Moja dusza omdlewa rozkosznie w brzuchu jak w łaźni – odezwał się z zadowoleniem, ku wielkiej uciesze całego towarzystwa.

– Waszmość pan, panie kuku, miłujesz, jak baczę, srogo dobre obiady – rzekł Łaski.

– Nad zdrowie, wasza miłości, panie kuku – odpowiedział szlachcic z całą szczerością żarłoka.

Strzebosz i jego kompania byli bardzo radzi, że się obiad skończył, bowiem poważny nastrój, jaki panował przy pierwszym stole, krępował swobodę ich ruchów i mowy. Surowy wyraz oblicza Zborowskiego nie zachęcał nikogo do wesołości. Nawet jego córki nie śmiały się odezwać bez wyraźnego pozwolenia ojca.

Zwykle muzyka ożywiała trochę przynudne obiady Zborowskie. Jednak od miesiąca nadworna kapela milczała, spłoszona żałobą.

Ale młodość ma krótką pamięć i krótki żal.

Przy trzecim stole w korytarzu bawiono się snadź doskonale, bowiem wrzawa głosów chłopięcych i śmiechów dolatywała aż do głównej sali.

Zmarszczył się pan krakowski i rzekł do najstarszej córki:

– Idź i przypomnij chłopcom, że mój najmilszy Marcisz jeszcze nie ostygł w mogile.

Szybko podniósł się tu ksiądz Choiński i odezwał się:

– Jeżeli pan wuj pozwoli, z wielką chęcią wyręczę Krysię.

I nie czekając na zgodę kasztelana wyszedł z sali.

– Nie smakuje papieżnikowi nasza kompania – zauważył kasztelan. – Ale waszmość, panie Strzebosz, zapominasz niepotrzebnie, że gość w domu, Bóg w domu.

Na korytarzu bawiono się w istocie doskonale.

Stół zajęty przez młodzież wyglądał, jak gdyby przeszła przez niego horda tatarska. Piwo lało się strugami po obrusie, resztki baraniny, kuropatw i cietrzewi walały się wśród bezładnie rozrzuconych talerzy i kubków.

Przecławek Lanckoroński, chłopiec ponury, mrukliwy, zwykle milczący, lubiący chodzić samopas, ustawił przed sobą mur z talerzy, za którym chował kędzierzawą głowę. Bo Samuelek Zborowski wybrał sobie jego nos za cel swojej zręczności. Lepił kule z ciasta, maczał je w soku malinowym i ciskał w stronę Lanckorońskiego.

– Melancholik, baczność! – ostrzegali kompana Konarscy i Szydłowieccy.

„Melancholik” wychylał głowę spoza muru, cofając ją szybko, gdy Samuel podnosił rękę.

– Samuś, daj pokój – groził od czasu do czasu.

– Bo co?

– Bo zobaczysz!

– Co zobaczę? Twój nos umalowany.

Ta gra ogromnie bawiła chłopców. Pokładali się ze śmiechu, w czym dopomagali im Drohojowski i Mroczek, niewiele od nich starsi.

W chwili, gdy ksiądz Choiński wchodził na korytarz, Przecławek zapomniał na sekundę o ostrożności. Skorzystał z jego nieuwagi Samuel, palnął go w sam nos, który oblepiony ciastem i oblany sokiem malinowym zmienił tak pociesznie oblicze „melancholika”, że chłopcy aż piali z radości.

– Hu, hu, hu. Przechu, trąba malowana! Malowana… ma…lo…wa…na.

Jak dzik raniony znienacka z zasadzki, Lanckoroński wypadł spoza muru talerzy, schwycił bochen chleba i cisnął go na Samuela. Ten jednak czujny, zręczny, uchylił się błyskawicznym ruchem i pocisk trafił w samą pierś księdza, co powiększyło jeszcze radość rozochoconej zgrai.

– Bawicie się jak prostackie a sprosne (4) pachoły, nie pomnąc na żałobę domu – odezwał się ksiądz otrzepując mąkę z sutanny.

– Klecha przyszedł z kazaniem – odezwał się Samuel. – Idź sobie do papieżników; u nas nie ma dziesięciny.

I stanąwszy przed księdzem wziął się pod boki i zaczął recytować Krótką rozprawę Mikołaja Reja z Nagłowic:

– „Miły panie, my prostacy,
A cóż wiemy, nieboracy?
To mamy za wszytko zdrowie,
Co on nam w kazanie powie.

Iż gdy wydam dziesięcinę,
Bych był nagorszy, nie zginę,
A damli dobrą kolędę,
Że z nogami w niebie będę.

A bo gdy w obiad przybieży,
A kukła na stole leży,
To ją wnet z stołu ogoli,
A mnie kęs posypie soli…”

Teraz stała się rzecz szczególna. Chłopcy, bawiący się dotąd niesfornością swojego przywódcy, otaczający go zgodnym kołem, rozstąpili się nagle tworząc dwie gromadki. W jednej skupili się katolicy, w drugiej ewangelicy.

Mały Piotruś Choiński, brat księdza, żwawy chłopczyna, rozpiął szybko kabatek, cisnął go na stół i podwinąwszy rękawy koszuli przyskoczył z pięściami do Samuela.

– Panu bratu czynisz wzgardę? Ty lutrze, ty bezbożny wyrodku! – krzyczał.

Nie zdążył jeszcze porwać Samuela za piersi, kiedy już leżał na ziemi. Dwaj Konarscy, również katolicy, skoczyli na pomoc Piotrusiowi, ale i oni znaleźli się wkrótce na posadzce. Powalił ich Samuś jednym pchnięciem pięści. Wtem przypadł z tyłu Przecławek Lanckoroński. Pochylił głowę i rzucił się między nogi Samuela. Zborowski runął wołając:

– Bij liziobrazków, bij papieżników!

Przypadli Tęczyńscy, Szydłowieccy i Krzych Zborowski, ewangelicy, i skoczyli na Lanckorońskiego, usiłując go ściągnąć z pleców Samuela.

Wszystko to odbyło się tak szybko, tak bez żadnego przygotowania, iż zanim Drohojowski i Mroczek zdążyli przeszkodzić burdzie, zwarła się już, zbiła, zlepiła gromada chłopców w jeden kłąb, w jedno ciało, szamocące się, toczące się po ziemi, przewracając krzesła, dzbany z piwem, naczynia z wodą.

Z tej skłębionej masy wydobywały się chrapliwe, stłumione krzyki.

– Puszczaj, lutrze – dam ja ci, nurku!

Nienawiść religijna, wichrząca w Polsce w drugiej połowie XVI stulecia z wściekłością wypuszczonej z klatki dzikiej, nierozumnej bestii, wpadła zatrutym wichrem i do niewinnych serc dzieci i wymiotła z nich obojętność lat wiosennych na spory wyznaniowe. I chłopięta brały udział w boju o wiarę.

Daremnie usiłowali Drohojowski i Mroczek przywrócić zajadłych przeciwników do opamiętania, daremnie rozrywali szamocące się cielsko. Drobne ręce wżarły się w suknie, nogi splotły się kurczowo.

Wtem wpadł od progu w tę masę skłębioną, przewalającą się, toczącą się, głos potężny:

– A to co? – zagrzmiał pan krakowski.

Głos ten uderzył w chłopców jak grom w silne drzewo, rozszczepiając je na dwie połowy. Splecione nogi i ręce rozwarły się, szamocący się potwór rozpadł się na części, oddychając ciężko, zziajany, strudzony nad miarę. Dzieci podniosły się z ziemi, pokryte kurzem, z potarganymi sukniami, z pomierzwionymi włosami. Opuściwszy głowy stanęły przed sędzią.

Kasztelan rozglądał się przez chwilę dokoła zdumionym wzrokiem, potem zapytał zwracając się do Drohojowskiego:

– O co się powadzili?

Ze spokojną twarzą wysłuchał sprawozdania dworzanina, tylko w chwili, kiedy Drohojowski potrącił o satyrę Mikołaja Reja, lekki uśmiech złagodził jego surowe rysy.

– Samuś – rzekł głosem, w którym nie było gniewu. – Kto ciebie nauczył owych sprośnych (5) wierszy?

Chłopiec milczał. Mógł odpowiedzieć: „Od ciebie, panie ojcze, nauczyłem się pogardy katolików, albowiem uczysz jej nie tylko swoje dzieci, ale całą szlachtę małopolską”. I mógł jeszcze odpowiedzieć: „Po tobie, panie ojcze, wziąłem przyrodzenie gwałtowne, burzliwe, niepohamowane, albowiem jestem krwią z twojej krwi, kością z twojej kości, pyszny Jastrzębczyku”.

Za Samuela odpowiedział Drohojewski:

– Pan pastor codziennie czyta chłopiętom owe wiersze pana Reja.

– Samuś! – odezwał się kasztelan głosem łagodnym, albowiem winowajca, jego żywy portret, był jego najmilszym dzieckiem. – Zborowskim jesteś, a czynisz we własnym domu wstręt i wzgardę gościowi? Jaroszek jest moim i twoim gościem, a żaden Zborowski nie zapomniał nigdy, że gość w domu, Bóg w domu. Chcesz, by wstyd spadł na siwe włosy twojego rodziciela, by Jaroszek opuścił Zborów ze słusznym żalem w sercu?

Mówiąc to zbliżył się do syna i dotknął ręką pieszczotliwie jego głowy.

W duszy Samuelka wrzała namiętna walka. Wrodzona pycha brała się za bary z dobrym sercem, które biło bardzo żywo w tym gwałtownym dziecku. Czuł, rozumiał, że powinien przeprosić obrażonego brata, tak nakazywało mu dobre serce, a wstydził się słabości w obliczu towarzyszy – tak podszeptywała pycha. Jak gdyby kasztelan odgadł walkę, jaka huczała w duszy dziecka, rzekł:

– Prawy rycerz nigdy nie wstydzi się naprawić krzywdy, a prawym, szczerym chcesz być kiedyś rycerzem. Padnij do nóg panu bratu i proś go, by ci odpuścił swawoleństwo nieprzystojne.

Dobre serce zwyciężyło pychę. Samuelek rzucił się do kolan księdza i tuląc się do nich, prosił całą rozrzewnioną duszą dziecięcą:

– Odpuść mi, Jaroszku, swawoleństwo nieprzystojne. A ksiądz nachylił się nad nim i gładząc jego włosy rzekł:

– Tak serdecznie ci odpuszczam, jak serdecznie prosisz.

I podniósłszy chłopca ku sobie, objął go czule.

Gromadnie tłoczyły się teraz dzieci do ręki kasztelana, szczęśliwe, że się burda skończyła pomyślnie. Były przygotowane na surową karę.

Kiedy się pan krakowski oddalił z księdzem, rozpoczął się przegląd ran odniesionych w walecznym boju. Na guzach, podbitych oczach, podrapanych nosach i naderwanych uszach nie zbywało. Chłopcy wyglądali, jak by ich przepędzono przez krze (6) cierniowe. Suknie zwieszały się z nich w strzępach.

Wcale im to nie zepsuło humoru. Zamiast skarżyć się na rany i guzy, każdy przechwalał się jakimś czynem bohaterskim. Najdumniejszym był Przech Lanckoroński.

– Takiś mocny, a jechałem na twoim grzbiecie jak czarownica na miotle – przymawiał Samuelowi.

– O, srogi rycerz; napada z tyłu na kształt podłego Tatarzyna – odciął się Samuel.

– To może weźmiemy się z przodku – nadstawiał się Przecławek. – Myśli, że się go kto boi. Widzisz go.

Tu wmieszał się Drohojowski.

– Znów zaczynacie? Dosyć na dziś guzów? Do pacierza, hultaje!

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej, tu: czy.

(2) (Wł.) hałas; krzyk; popłoch.

(3) Meluzyna – w starofrancuskich legendach często pojawiająca się postać kobiety z ogonem rybim lub wężowym (por. herb Warszawy zwany Syreną).

(4) Tu: hulaszcze.

(5) Dawniej: godnych potępienia; plugawych; szkaradnych.

(6) Dawniej: krzaki; krzewy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.