O mitrę hospodarską. Rozdział piąty

Cisza pogodnego dnia jesiennego wiała nad Zborowem, zamkiem myśliwskim pana Marcina Zborowskiego, kasztelana krakowskiego. Wysoko na jasnobłękitnym niebie stało promienne słońce. Grzało jeszcze, lecz już nie paliło. Lekki, chłodny wietrzyk przepływał ciągle i odpływał, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. To ginął gdzieś w puszczy otaczającej z trzech stron błota zborowskie, to szedł nisko nad łąkami. A wówczas drżały wszystkie listki żółknących traw i samotnych krzewów – drżały dreszczem umierającej przyrody.

Na skraju lasu, który pokrywał grzbiet Góry Magierowej, ukazała się białogłowa w czarnej, żałobnej sukni. Siedziała na siwej klaczy, ubranej bogaty w rząd. Wodze z posrebrzanej skóry, ozdobione złotymi gwiazdkami, opuściła na szyję konia i splotła ręce na siodle. Nie była niewiastą zamężną, bo nie miała opaski na czole, ani wdową, bo welon nie zasłaniał jej jasnych włosów koloru dojrzałego zboża.

Pochyliwszy się ku przodowi, spojrzała przed siebie. Oczy jej szły daleko, biegły z szybkością tęsknej myśli przez olbrzymią dolinę, przeciętą lśniącą w słońcu wstęgą Wisły, zasianą miastami, siołami, aż zatrzymały się na ścianie Tatr, spowitych w błękitnawe mgły. Za tą majaczącą w dali ścianą gór były już Węgry, a na tych Węgrzech…

– Ujrzę go jeszcze kiedyś? – szeptały usta dziewczyny.

Dokoła niej przyroda rozbierała się ze świetnych szat wiosny, lata. Z brzóz, dębów i buków, popstrzonych już rdzą jesieni, spadały złotawe liście; spadały ciągle, bez przerwy, nawet wówczas, kiedy wiatr przycichał; szły ku ziemi niechętnie, linią falistą, bezwolne, umierające.

Las stał niemy, jak gdyby pod jego zielonymi namiotami nigdy nie mieszkało wesołe ptactwo. Nawet swarliwe sroki i krzykliwe sójki milczały w sosnowych zagajnikach. Nie było słychać ani ludzkich nawoływań, ani szczekania psów. Tylko nie ustający ani na chwilę, przyciszony szum przelewał się po lesie z miejsca nа miejsce. Od czasu do czasu zrywał się silniejszy wiatr, a wówczas liście sypały się z drzew gęstym, żółtym deszczem, wirując w powietrzu jakby przerażone.

Smutek nadchodzącej śmierci zgasił radość życia w lesie, na polach, na łąkach i smutek ocienił czoło, oczy jasnowłosej dziewczyny.

Już dwa lata minęły od czasu, kiedy żegnała życzliwym słowem i ciepłym uściskiem ręki dwornego cudzoziemca, z którego ust płynęła miodowa mowa, z którego oczu tryskały promienie tak jasne, że wnikały do najskrytszych tajników białogłowego serca. Czyżby te bystre, mądre oczy nic nie wyczytały w jej wstydliwych spojrzeniach, nic w jej dziewczęcych uśmiechach?

Wiele wody popłynęło od tego czasu łożyskiem Wisły do Gdańska, do morza, mnóstwo godzin, dni, tygodni szarych jak samotne wieczory, męczących jak bezsenne noce, zapadły na zawsze w cienie przeszłości, a od niego nie było wieści.

Dokoła niej, bogatej dziedziczki, córki pana Marcina Zborowskiego, krążyła, tłoczyła się ciągle zgraja możnych panów, wyciągających pożądliwe ręce po jej wiano, parantelę (1) i urodę. Pan Jan Chodkiewicz, stolnik litewski, późniejszy kasztelan wileński, najwyższy starosta ziem żmudzkich i inflanckich (2), pokłonił się już o nią dwa razy panu ojcu. Ale ona odpowiadała, że jej nie spieszno na ślubny kobierzec, że jej dobrze pod dachem rodziców.

Trzy młodsze od niej siostry sprzysięgły się już dożywotnio z mężami – wesoła zawsze Zosia z Ostrorogiem na Lwówku, poważna z przyrodzenia (3) Elżbieta z Tarnowskim na Rzemieniu, czarnooka Basia ze Stadnickim ze Żmigrodu na Dubiecku. Świeżo upieczone mężatki drwiły z niej, że będzie siała rutkę poniewczasie, a ona cierpliwie znosiła gniew pana ojca i drwiny sióstr i… czekała…

Mówiły jej siostry, że czeka na ten wiatr, co w polu wieje, na te ogniki, które błądzą na błotach zborowskich, nieuchwytne, zdradliwe. Bo gdzież był jej wybrany? Tylko głuche wieści nadchodziły o nim do Polski. Pan wojewoda Sieniawski (4) opowiadał w Krakowie, że widział go zeszłego roku w Suczawie, na dworze hospodara wołoskiego; pan kanclerz Ocieski spotkał go niedawno w Siedmiogrodzie, u nieboszczki królowej Izabeli. Z Węgier do Polski tak blisko… Dlaczego nie przypomniał sobie Zborowa?

Wzrok panny Krystyny Zborowskiej wędrował przez dolinę Wisły ku Tatrom i wpatrywał się w śpiących olbrzymów z taką siłą, z taką pożądliwością, jakby chciały przebić ich wnętrzności. Ale potężna straż graniczna nie rozwarła swoich bram, aby przepuścić tęskny wzrok dziewczyny na węgierską stronę.

Ująwszy wodze kasztelanka zjechała wolno z Góry Magierowej w rozległą, płaską kotlinę, w której na tle zrudziałych łąk i błot czerniły się mury zamku myśliwskiego.

Pogrążona w myślach nie zauważyła, iż na drogę prowadzącą do Stopnicy wysypała się z bramy zamku gromadka jeźdźców. Dopiero gdy jej siwosz, strzygąc uszami, zarżał radośnie, podniosła głowę.

Spokojna dotąd droga rozbrzmiała nagle dzikimi okrzykami, zadudniła tętentem cwałujących koni. Z szybkością trąby powietrznej zbliżał się do kasztelanki gęsty tuman kurzu.

Jeszcze panna Krystyna, zdumiona wrzawą, nie zdążyła ściągnąć cugli, aby zejść z drogi szalonym jeźdźcom, kiedy ją zewsząd otoczyły łby końskie, łuki i oszczepy.

– W jasyr Krysię! – wołał chłopięcy głos wśród powszechnego śmiechu całej gromady.

Teraz dopiero, gdy kurz nieco opadł, kasztelanka poznała swoich najmłodszych braci, Samuela (5) i Krzysztofa (6), którzy, przypadłszy pierwsi do niej, ujęli jej konia za cugle wywijając groźnie małymi łukami.

– Okup albo jasyr! – krzyczał dwunastoletni Samuel, chłopiec rozwinięty nad swoje lata, smagły, czarnowłosy, śniady na twarzy, z gorejącymi oczami, gwałtownego temperamentu.

A zgraja otaczająca małych Zborowskich, ich krewni ze strony ojca i matki, Tęczyńscy, Lanckorońscy, Szydłowieccy, Konarscy, Choińscy, jak opętana darła się z wielką radością:

– Hu, hu! W jasyr Krysię!

Konie oszołomione piekielną wrzawą wspinały się, parskały, powiększając zamieszanie.

– Czy was bies opętał! – odezwała się kasztelanka oprzytomniawszy nieco. – Na swobodzie dzieciom wyrastają rogi.

– My nie dzieci, my zacni rycerze, co ciągną na Tatarzyna. Dawaj okup albo pójdziesz z nami na postronku do lasu.

To rzekłszy Samuelek z taką siłą uderzył pięścią w łeb wspinającego się konia siostry, że klacz od razu opadła na cztery nogi, stęknąwszy jak człowiek.

Dwunastoletni rycerze aż klasnęli w dłonie na widok tej siły i spojrzeli na towarzysza wzrokiem pełnym czci i podziwu.

Ale panna Krystyna oburzyła się:

– Miłego siwka mi poniewierasz? – odezwała się z gniewem. – Daremnie wiedzie cię pan Drohojowski ku dobrym, dwornym obyczajom. Puszczaj cugle, bo poskarżę się panu ojcu i będziesz siedział w koszu, jak rozpustne pacholę.

Jednak groźba nie przeraziła Samuelka, który wiedział, że był ulubionym dzieckiem kasztelana.

– Nie puszczę bez okupu – odparł.

– Jakiego okupu pożądasz? – zawołała kasztelanka podrażnionym głosem, widząc, że groźbą nie pozbędzie się upartego chłopca.

– W twojej komorze wisi spódnica z błękitnego altembasu. Potrzeba nam tej spódnicy na proporczyki. Będziemy się bawili w wojnę. Dawaj spódnicę!

– Dawaj spódnicę! – cała zgraja z wielką ochotą wtórowała Samusiowi.

Byli to chłopcy, którzy wydostali się na kilka tygodni spod opieki swoich ochmistrzów i nauczycieli.

Dwa razy do roku bliżsi i dalsi krewni pana krakowskiego wysyłali swoje latorośle na dwór głowy rodziny, możniejsi, aby się przypomnieć pierwszemu senatorowi w Rzeczypospolitej, ubożsi, aby nie wypaść z łaski hojnego magnata. A pan Marcin Zborowski przyjmował każdego, choćby najdalszego krewniaka chętnym sercem, nie czyniąc różnicy pomiędzy bogatym a ubogim.

Gromada dzieci, rozzuchwalona swobodą, jakiej zażywała na wczasach, nadużywała często pobłażliwości starszych. Rej we wszystkich psotach wodził zawsze Samuelek, najżywszy, najodważniejszy z całej zgrai.

– Dajesz? – nastawał wyciągając z kieszeni postronek. – Namyśl się prędko!

– Weźcie sobie spódnicę i odczepcie się ode mnie, nieprzystojne (7) smyki – rzekła panna Krystyna.

Tej wesołej scenie przypatrywali się z uśmiechem pod kiełkującym wąsem dwaj młodzi dworzanie pana krakowskiego, Drohojowski i Mroczek. Polerowali oni swoje obyczaje i rozumy na dworze kasztelana i byli przydani do boku Samuela i Krzysztofa jako starsi towarzysze.

Do jednego z nich, do Drohojowskiego, zwróciła się panna Krystyna uwolniona nareszcie od napastników.

– Weź waszmość pan tych smyków lepiej na munsztuk, bo zaczną kąsać ludzi na drogach.

W odpowiedzi na tę uwagę siostry Samuelek zawył jak wilk i cmoknąwszy na konia ruszył cwałem ku Górze Magierowej, a za nim popędziła wyjąca, szczekająca gromada, płosząc po drodze przerażone psy i zdumionych chłopów.

Kasztelanka już zbliżała się do zamku, a jeszcze dolatywała ją z daleka wrzawa swawolnych chłopców, którzy ciągnęli do lasu na „Tatarzyna”, wprawiając się w ten sposób do rzemiosła rycerskiego.

Zborów małopolski, aczkolwiek ród Zborowskich Jastrzębczyków wywodził się z tego gniazda, nie był główną rezydencją kasztelana krakowskiego. Pan Marcin mieszkał najchętniej w Zborowie ruskim, skąd jego rządne oko czuwało nad licznymi włościanami. Tu, do kołyski swojego domu, przybywał tylko na jesienne polowania.

Wystarczyło spojrzeć na Zborów, by się domyślić, że pan tego zacisznego ustronia nie oddawał mu swojej pieczołowitości. Był to wprawdzie zamek rzucony na błota, lecz jego niskie mury i niskie baszty nie odstraszyłyby śmielszego napastnika.

Nie o grodzie warownym myślał, kto go budował. Mnóstwo małych, pękatych, u dołu szerokich domków, przykrytych wąskimi, wysokimi dachami, tuliło się do murów zamkowych. Przylepiano je bez planu, w miarę, jak przybywały dzieci, a z nimi liczniejsza służba.

A było potrzeba dużo tych domków dla dzieci pana kasztelana, bowiem siedmiu synów i siedem córek urodziła mu małżonka, Anna z Góry Konarska, córka Stanisława Konarskiego i Zofii Lanckorońskiej.

I dużo było potrzeba miejsca dla różnej głodnej hołotki, zawsze tłumnie ciągnącej za dworem Zborowskich, których nazywano w Polsce kuchnią i szkatułą drobniejszej szlachty. A nazywano ich tak słusznie, bowiem bramy zamków pana krakowskiego, jego ojca, dziada i pradziada zawsze stały otworem dla ubóstwa. Ród to był hojny i wielkomyślny.

Tym razem w Zborowie było ciszej aniżeli zwykle.

Żałoba odstraszyła próżniaczą gawiedź od zamku myśliwskiego pana Marcina, który opłakiwał szczerze niespodziewaną śmierć swego najstarszego syna, także Marcina z przezwiska, kasztelana krzywińskiego.

Od młodych lat wychowany na Węgrzech na rycerskich sprawach i u kurfirsta (8) Maurycego (9), potomek wielkiego domu szedł drogą wskazaną mu przez sławnych przodków. Chłopięciem prawie rotmistrzował w Inflantach, w każdej potrzebie poczynając sobie mężnie i z wielkim szczęściem. Zaledwie minęła pierwsza młodość, łaska króla Zygmunta Augusta posadziła go na krześle senatorskim.

Ale zawistna śmierć zepchnęła go w kwiecie wieku z drabiny zaszczytów, po której piął się szybko, bez trudu. Nie on przybył tego roku do Zborowa na jesienne polowanie, jak obiecał, lecz jego wdowa w żałobie, Rozrażewska z domu Doliwów, z dwojgiem maleńkich sierot.

Kiedy panna Krystyna wjeżdżała w bramę zamku, nie dziedziniec szumiał wesołym gwarem tłumu służby i próżniaczych wagusów (10), jak bywało zwykle u Zborowskich. Żałoba otoczyła zameczek myśliwski poważną ciszą.

Pod gankiem pałacu, czworoboczną piętrową kamienicą, zaopatrzoną na rogach niskimi, okrągłymi basztami, stał mąż wysokiego wzrostu we włoskich sukniach z czarnego aksamitu. Skrzyżowawszy ręce na potężnych piersiach, przypatrywał się spod siwych brwi niespokojnym ruchom ognistego ogiera, którego masztalerz (11) wolno przeprowadzał. Jego twarzy nie było prawie widać, gdyż zasłaniała ją gęsta, biała broda, sięgająca aż do oczu. Tylko duży nos, zagięty lekko przy końcu od przyłbicy, rysował się wyraźnie.

Do tego męża zbliżyła się Krystyna, gdy nadbiegający pacholik odebrał od niej konia, i objęła go za kolana.

Był to pan Marcin Zborowski, kasztelan krakowski, starosta stopnicki, szydłowski, odolanowski i tłumacki, pan w dziełach wojennych wielkiego poloru, głowa dysydentów małopolskich.

Nie zmieniając postawy kasztelan rzekł półgłosem do córki:

– Pan Jan Chodkiewicz nadesłał mi zawiadomienie listowne, iż jadąc do króla jegomości wstąpi do Zborowa. Trzeci to już raz przypomina się stolnik litewski mojej przyjaźni, a twojej chęci. Bacz, Krysiu, żeby panu Chodkiewiczowi twoje białogłowskie humory nie obmierzły.

Nic nie rzekłszy Krystyna pochyliła się jeszcze niżej do ojcowskich kolan i oddaliła się wolnym krokiem, ze spuszczoną głową, na pierwsze piętro pałacu.

Tu, nacisnąwszy złoconą klamkę dębowych drzwi, weszła do niewielkiej komnaty zasłanej tureckimi dywanami. Oprócz łóżka, krzesła poręczowego, kutej skrzyni, klęcznika i kilku niskich stołeczków, nie znajdowało się w tej izbie nic więcej. Znać było, że nikt nie urządzał jej na dłuższe mieszkanie. Obwieszono naprędce ściany makatami i wstawiono tylko to, co było potrzebne na krótki pobyt.

Na krześle przysuniętym do okna siedziała sędziwa białogłowa z twarzą jeszcze czerstwą, świeżą, mimo siwych brwi i włosów. U jej stóp, na aksamitnym taboreciku, przyklękła młoda panienka, czytająca głośno Wizerunek własny żywota człowieka poczciwego pana Mikołaja Reja z Nagłowic (12).

Kasztelanka szybko zbliżyła się do owej siwowłosej pani i rzuciła się do jej kolan.

– Matuchnu, matuchnu – wołała głosem przerywanym łkaniami – pan Chodkiewicz jedzie do Zborowa, a pan ojciec…

I ukrywszy twarz w fałdach sukni matczynej płakała z cicha.

Oddaliwszy ruchem ręki lektorkę pani Anna Zborowska pochyliła się nad córką.

– Żyć na świecie bez społeczności przybranego przyjaciela równa się powolnej śmierci, ty moje uparte dziecko – mówiła łagodnym głosem, gładząc pieszczotliwą ręką włosy Krystyny. – Czas tobie pod własny dach, aby cię wszystkie młodsze siostry nie ubiegły. Jesteś mi najstarszą, najmilszą, a przez ciebie używam najcięższego frasunku. Cóż masz przeciwko panu Chodkiewiczowi? To pan wspaniałego umysłu i przedziwnej przezorności; w wielkiej on czci u wszystkich i słusznej zażywa powagi na Litwie.

– Nie mam ku niemu chęci, mateczko – odpowiedziała Krystyna przez łzy. – On taki gruby, taki przyostry.

– Wolałabyś dwornego Greczyna z jedwabną postawą i pieszczonym słowem. Wiem o tym. Ale jedwabna postawa i pieszczona mowa nie dadzą dostatku, do którego przywykłaś pod dachem rodziców, a twojemu Greczynowi nieżyczliwy los poskąpił darów tej ziemi. Mądrzy ludzie powiadają, iż między głodnymi miłość trwa niedługo, że lada mucha zwadzi małżonków trapionych ubóstwem. Oczami żeni się ten, kto żeni się jedynie z miłości. Gdyby się radził innych zmysłów, odwiodłyby go one niewątpliwie od tego szaleństwa. I ty radź się nie tylko samych oczu panny dwornej, zepsutej towarzystwem rycerzy nadobnych obyczajów, abyś nie żałowała poniewczasie niefortunnego wyboru. Albowiem nie na jeden miesiąc, nie na jeden rok sprzysięga się białogłowa z małżonkiem, ale dozgonnie.

– Bez bogatego wiana panna Zborowska nie opuści domu ojców – odpowiedziała na to Krystyna. – Wolno Zborowskiej wybrać sobie małżonka wedle serca.

– Zapominasz, iż pan ojciec nie odda cię w ręce cudzoziemca, włóczęgi bez mienia i domu.

– Nie pozwolę spętać swojego serca obmierzłymi łańcuchami, nie przysięgnę wiary małżonkowi, do którego nie mam chęci. Mówią, że w krwi naszego rodu płynie ogień zapalczywości. I jam Zborowska. Niestraszny mi gniew choćby samego pana ojca.

I łagodny dotąd wyraz twarzy dziewczyny stał się zacięty, groźny. Brwi zsunęły się tworząc głęboką, prostopadłą bruzdę nad nosem, w oczach zamigotały stalowe błyski.

– Krysiu – rzekła kasztelanowa z wyrzutem w głosie. – Nie dla siebie rodzice pożądają szczęścia dzieci. Obrażasz Boga nieprzystojną mową.

– Bo dlaczego chcecie mnie złączyć z owym litewskim niedźwiedziem, którego grube obyczaje i prostacka mowa mierzą mnie, odrzucają. Czuć go baranim kożuchem.

Wtem odezwał się na wieży strażniczej przeciągły głos rogu. Zagrał trzy razy, a drugi róg odpowiedział mu tak samo trzykrotnie z oddali.

– Goście rycerscy nawiedzają Zborów – odezwała się kasztelanowa.

Krystyna zerwała się z kolan i pobiegła do okna. Długo stała we framudze z czołem opartym na żelaznej kracie, z ręką przyciśniętą do serca. Radość wewnętrzna mówiła jej, że spotka ją dziś jakieś szczęście.

Nagle podniosła oba ramiona do góry i zawołała:

– On… On!

I wybiegłszy na środek komnaty klaskała w dłonie, podobna uradowanej dziewczynie.

– On, on… – powtarzała obracając się w kółko.

Teraz zbliżyła się i kasztelanowa do okna, by się przekonać, kto wzbudził taką radość w jej dziecku.

Na dziedzińcu, przy bramie zamkowej, pan krakowski witał właśnie księcia Jakuba Bazylika Heraklidesa i hrabiego Olbrachta Łaskiego.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej: powinowactwo; ogół krewnych i powinowatych.

(2) Jan Chodkiewicz (ok. 1537–1579) – stolnik litewski i kasztelan wileński, wielkorządca Inflant i hetman inflancki, starosta żmudzki.

(3) Dawniej: charakteru.

(4) Mikołaj Sieniawski (1489–1569) – wojewoda ruski i hetman polny koronny, wprowadził w roku 1552 Aleksandra Lepusnana na tron mołdawski.

(5) Samuel Zborowski – późniejszy nieokiełznany awanturnik i banita, czyli wywołaniec z kraju (od roku 1574), za zabicie kasztelana przemyskiego Jędrzeja Wapowskiego w czasie uroczystości koronacyjnych Henryka Walezego; gdy w roku 1583 wrócił do kraju i zachowywał się prowokacyjnie w stosunku do Jana Zamoyskiego, został przez niego schwytany i zgodnie z prawem ścięty 20 maja 1584 roku.

(6) Krzysztof Zborowski – późniejszy gorliwy stronnik Habsburgów, na rzecz których spiskował z Kozakami i Iwanem Groźnym; skazany również na banicję w roku 1585.

(7) Tu: nieznośne.

(8) Księcia Rzeszy Niemieckiej, mającego przywilej wybierania cesarza, czyli tzw. elektora.

(9) Maurycy (1521–1553) – kurfirst saski, umarł z ran otrzymanych w bitwie pod Sievershausen stoczonej zwycięsko z Albrechtem brandenburskim.

(10) Dawniej: włóczęgów.

(11) Nadzorca służby stajennej.

(12) Mikołaj Rej z Nagłowic (1505–1569) – ojciec polskiej literatury narodowej, urodzony w Żurawnie; oprócz wymienionego w powieści Wizerunku, napisał Krótką rozprawą między… panem, wójtem i plebanem, Żywot Józefa, Wizerunek własny człowieka poczciwego, Zwierzyniec… Zwierciadło… liczne Figliki i inne; tłumaczył też Psałterz Dawidowy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.