O mitrę hospodarską. Rozdział dziewiąty

Było już za późno dzierżyć na wodzy gęby różnych wagusów i poprzycinać zbyt długie języki, jak słusznie radził pan krakowski, bowiem wiadomość o awanturniczej imprezie Łaskiego rozbiegła się szybko po Krakowie i okolicy, czyniąc w całej Małopolsce wielki klangor (1).

Nieśli ją od sioła do sioła, od zameczku do zameczku dysydenci, bardzo radzi każdemu huczkowi, który by dowiódł „papieżnikom”, iż wyznawcy nowej wiary czują się już dość na siłach, by wystąpić czynnie.

I niosła ją od dworu do dworu młodzież rycerska, nudząca się w bezczynności pokoju, żądna tak samo jak Łaski gwarnego życia obozowego, wrzawy bitew i sławy.

Kiedy Łaski przybył do Krakowa, miasto ruszało się jak ul na wiosnę. Brzęczały zajazdy, winiarnie i szynki, brzęczały ulice i domy. Na zamku u króla, w izbie senackiej, w urzędach, na ratuszu, w sklepach i warsztatach rozprawiano tylko o wyprawie wołoskiej.

Łaski stanął w Krakowie w zajeździe tuż pod bokiem zamku, jakby tym chciał okazać, iż nie obawia się majestatu samego króla. Przebrawszy się z podróżnych sukien, posłał natychmiast po Rożna.

– Miałem lepsze mniemanie o twojej ostrożności – ofuknął przyjaciela, gdy ten stawił się przed nim. – Drwię sobie wprawdzie z gniewu pana Augusta, wolałbym jednak, żeby później dowiedział się o naszej imprezie.

– Zaraz widać, że nie mieszkasz w Polsce – bronił się Rożen – że nie znasz naszego przyrodzenia. Prędzej nauczyłbyś powściągliwości języka starą babę innej nacji, aniżeli naszego pana brata dochowania tajemnicy. Powiesz jednemu, dwóm, trzem – powiedziałeś wszystkim. Żadna sprawa się u nas nie obędzie bez rajcowania, bez sejmikowania.

Łaski machnął niedbale ręką.

– Mniejsza z tym – rzekł. – Co się stało złego, tego się już nie odrobi. Nie ma o co lamentować.

– Takie jest i moje mniemanie. Ciekaw jestem, jak ci poszło w Zborowie?

– Gładko a równo. Pan krakowski ruszy co żwawszych ludzi ze swojej klienteli, da strzelby, prochy i nieco dukacików, ale gębę dzierżeć.

– Rozumiem, iż radny pan króla jegomości nie chce się jawnie sprzymierzać przeciwko sprzymierzeńcowi Rzeczypospolitej.

– A tobie jak poszło?

– Gdybym nie znał przyrodzenia naszych panów braci, powiedziałbym, że bardzo dobrze. Wszystko to się rwie, szumi, huczy, chce ruszać, chociażby dziś, na koniec świata, a grozi, a wykrzykuje, a trzaska w szable. Ale iż wiadomo, jak ogień gwałtowny bywa zawżdy słomiany, krótki, przeto powiem jedno: niezgorzej. Z owych krzykaczy, co wysączają moje kufle i roztruchany u Falendysza, wybierze się garsteczkę dobrego żołnierza.

– Jest kto w mieście z żołnierzy z sercem jak się należy?

– Jest pan Piotr Siedlicki, pan Piasecki, pan Andrzej Radoszewski, pan Jan Lasocki, pan Hieronim Filipowski z Chrzęcic, pan Jarocki i twój rotmistrz rytwiański, pan Jan Jarzyna, wszystko rycerze na schwał, chłopy sierdzite (2), ćwiczone na polach, gdzie mężowie czci dostępują. Każdy z nich może wieść chorągiew ku wspaniałym czynom. I pan Aleksander Gwagnin (3), ów Włoszek, co przybywszy do Polski z maleńkości umiłował nas, jakby się między nami urodził, pójdzie na Suczawę ku wielkiemu pożytkowi wyprawy, zna bowiem sztukę szancmajstra (4) jak niewielu.

Łaski zatarł ręce zadowolony.

– Nie straciliśmy czasu – rzekł. – Owym rycerzom można powierzyć zaciągi w Małopolsce.

– Znają oni lepiej od nas tutejszych żołnierzy – zauważył Rożen.

– Trzeba przygotować dla nich listy przypowiednie na zaciąganie rot jezdnych i zostawić im kęs grosiwa na ukontentowanie kompanii. Chciałbym ich widzieć, wejść z nimi w towarzystwo.

– Zastaniemy ich u Falendysza.

– Chodźmy do owego Falendysza.

Winiarnia Falendysza znajdowała się w rynku, w jednej z kamienic od strony ulicy Grodzkiej. Na parterze, w kilku niskich izbach zastawionych stołami i ławkami gromadziła się przyjezdna zamożniejsza szlachta, piwnica bowiem pana Macieja słynęła z wysokich win i wysokich cen. Ubożsi omijali z daleka wiechę Falendyszową.

Kiedy Łaski wchodził do winiarni, uderzył w niego z głębi brudnych izb zmieszany gwar kilkudziesięciu głosów i nieprzyjemny zaduch szynku.

Wytworny panicz skrzywił się.

– Nie podoba mi się pić w takim rejwachu i smrodzie – rzekł do Rożna.

Lecz Rożen wzruszył ramionami, co miało znaczyć: „Nic na to nie poradzę; jesteśmy w szynku”.

Świeży gość w bogatym stroju hiszpańskim, szeleszczący jedwabiami, błyszczący drogimi kamieniami, natychmiast zwrócił na siebie uwagę samego gospodarza.

Tłuściutki, okrąglutki pan Falendysz, z gębą starego, zwiędłego pomidora, pokołysał się pospiesznie na krótkich nóżkach i kłaniając się w pas Łaskiemu czekał na rozkazy.

– Wy, Falendysz? – zagadnął Łaski.

– Do usług, miłościwy panie.

– Hrabia Olbracht Łaski prosi cię, mości Falendysz, o izbę osobną a przestronną.

Jak kiedy głos wodza spadnie z góry na swawolące wojsko i odejmie żołnierzom języki, tak nagle uciszyło się w winiarni.

Kto siedział tyłem do drzwi, odwrócił się błyskawicznym ruchem, kto przodem, wlepił ciekawe oczy w foremną, kształtowną postać urodziwego młodzieńca, który wodził dokoła spokojnym wzrokiem orlika spoglądającego ze skały na hałaśliwy gmin drobnego ptactwa.

Nazwisko Łaskiego na kilka chwil ucięło bezładne dysputy, uśmierzyło pijane krzyki. Z dalszych izb tłoczyli się goście do pierwszej, głowa ocierała się o głowę, ramię o ramię. Każdy chciał się przypatrzyć junakowi, o którym w Krakowie od kilku dni tyle mówiono.

– Czekam – odezwał się Łaski, kiedy Falendysz milczał zakłopotany.

Winiarz nie wiedział, co odpowiedzieć, nie miał bowiem ani jednej wolnej izby, a gości nie mógł wymieść na ulicę.

Jak Rożen i on wzruszył bezradnie ramionami.

– Nie masz waszmość osobnej izby? – pytał Łaski.

– Dla tak znamienitej persony jak wasza miłość znajdzie się zawżdy miejsce u Falendysza, ale osobną izbą służyć nie mogę.

– Nie podoba mi się pić w szynku, gdzie każdy jest sobie gospodarzem. Gdzie się Łaski weseli, tam prócz niego nie ma gospodarza. Zakupię od waszmości na dzień dzisiejszy całą piwnicę.

A zwróciwszy się do szlachty, zawołał:

– Mości panowie bracia! Kto mi nie krzyw, niech raczy być dzisiaj moim gościem. Proszę za mną do piwnicy.

– Gromkim okrzykiem przyjęto jego zaproszenie.

Nie wszystkim jednak przypadł do smaku wielkopański kaprys Łaskiego. Było w winiarni kilkunastu katolików, którzy nie mieli wcale ochoty pić wina kalwina.

Więc z różnych kątów izb odezwały się protesty:

– Veto! (5)

– W szynku każdy jest sobie hrabią!

– Za swoje pieniądze wolno każdemu, co mu się podoba!

– Lutrom zachciewa się absolutum dominium! (6)

Jak gdyby nie słyszał nieprzyjaznych wykrzykników, Łaski rzekł do gospodarza:

– Prowadź waszmość!

I już szedł ku drzwiom drugiej izby, trzymając prawicę na głowni szpady.

Wtem nadbiegło z trzeciej izby dwóch szlachciców drobnej postury, podchmielonych więcej, niż to było potrzebne do zwady. Z czupryn im się kurzyło, z czerwonych twarzy biły ognie zbyt obficie wsączonych małmazji (7).

– Paniątko, delikacik! – wołał jeden z nich. – Będzie nam tu błyskał w oczy swoim hrabstwem węgierskim. Po drugiej stronie Tatr każdy świniarz zowie się hrabią.

– Niezbożny wyrodek, przeniewierczy luter! Będzie nam tu brząkał szkatułą nabitą jurgieltami (8) – przymawiał drugi.

Śmiertelna bladość pokryła twarz Łaskiego. Ściągnął brwi, najeżył wąsy, pochylił się ku przodowi, jak gdyby się gotował do skoku. Był w tej chwili podobny do drapieżnego ptaka.

– Z drogi, szaraki! – syknął przez zęby.

Ale „szaraki” nie myśleli wcale ustępować. Stanąwszy przed nim z minami zawadiackimi, zatamowali mu przejście.

– Z drogi! – powtórzył Łaski zdyszanym głosem.

– W szable! – odpowiedziano mu.

Zanim jednak czupurni szlachcice zdążyli trafić do głowni szabel – zawiśli w powietrzu. Z szybkością i zwinnością rysia rzucił się na nich Łaski, porwał ich z przodu za suknie, uniósł w górę, odwrócił plecami do siebie, grzmotnął pośladkiem o pośladek z taką siłą, że kości zatrzeszczały, i cisnął ich poza siebie, ponad głową, jak kociaki.

W winiarni zrobiła się taka cisza, jak gdyby piorun w dom uderzył. Dowód niezwykłej siły panicza, którego białe, starannie utrzymane ręce zdawały się być przeznaczone raczej do księgi lub brewiarza aniżeli do miecza i dzieł atlety, wprawił wszystkich w osłupienie, odjąwszy nawet śmielszym odwagę do dalszych protestów.

A „delikacik”, odetchnąwszy głęboko, spojrzał przez zmrużone powieki z uśmieszkiem pogardliwym na „szaraków” leżących na ziemi jak spłaszczone żaby, ogłupiałych tym, co się stało, i rzekł głosem jeszcze drżącym z gniewu:

– Droga wolna, mości panowie. Proszę do piwnicy.

Falendysz przypatrywał się tej scenie z chłodną obojętnością widza przywykłego do różnych gwałtów. Niejednokrotnie lała się w jego szynku krew pospołu z winem, trzaskały żebra, pękały czerepy, odlatywały nosy i uszy. Cóż go cudze żebra, czerepy, nosy i uszy mogły obchodzić? On swoje pieniądze brał zawsze.

Więc spokojnie, jak gdyby się nic nie było stało, wziął z rąk pachołka dużą latarnię i poszedł przodem. Gromadnie ruszyli za nim i za Łaskim wszyscy dysydenci.

Piwnica była tak duża, iż można było w niej nawracać czterema końmi, ciągnęła się bowiem pod całą kamienicą. Wysoka, sklepiona, robiła wrażenie olbrzymiej jaskini. Pleśń, wilgoć i mocny zapach winny uderzyły z niej na wchodzących.

– Więcej światła! – rozkazał Łaski, bowiem migotliwy blask latarni ginął w głębokich ciemnościach, jakie panowały w ogromnym lochu.

Wnet skoczyli Falendyszowi pachołkowie po świece i pochodnie. W bogatszym oświetleniu ukazały się wzdłuż ścian piwnicy szeregi beczek, beczułek, flaszek różnej wielkości. Niejeden z panów braci powiódł lubieżnym (9) okiem po tych skarbach. Bo czego tam nie było? Wisbachery, rozekery, małmazje, muszkatele, kanary, alakanty, wina hiszpańskie, reńskie, węgierskie, francuskie i greckie zapowiadały smakoszom nadzwyczajne uciechy. Pachołkowie wysunęli na środek piwnicy dużą beczkę, którą otoczyli dokoła mniejszymi sądkami (10).

– Dawaj waszmość na początek przedniego węgierskiego, migdałów, orzechów włoskich, rodzynków i pierników.

Gdy sam Falendysz napełnił roztruchany słodkim tokajem, Łaski, podnosząc naczynie do góry, odezwał się w te słowa:

– W latach mojego życia (11) prawdziwie sobie dzień dzisiejszy za fortunny poczytam, kiedy mi Bóg łaskawy, omnium bonorum autor (12), pomógł mi poznać tak zacnych kawalerów i tak sławnych rycerzy, których przezwiska, ozdobione zasłużonym laurem, przedarły się przez ściany niebotycznych gór, mocniejsze i trwalsze od skał granitowych. Uweselony wdzięczną prezencją waszmość panów braci, czuję w sercu wielkie ukontentowanie i proszę wasze miłości, byście raczyli objąć mnie takim samym afektem, z jakim ja do was przyszedłem. Wiedząc, że amico nihil charius (13), że w życiu nie ma nic zgodniejszego do rozweselenia serca, nic wdzięczniejszego do woli, nic sposobniejszego do myśli, nad przyjaźń znamienitych rycerzy, proszę waszmość panów a braci: przyjmijcie mnie do swojego towarzystwa, za co ja w każdej potrzebie z ochotną siebie samego aplikacją zachowam się tak, jak przystoi szczeremu towarzyszowi. Wnoszę pierwszy roztruchan na cześć waszmość panów, a moich miłościwych braci.

Szmer zadowolenia odpowiedział na uprzejmą, głaskającą miłość własną, mowę Łaskiego. Ten i ów szurgnął nogami, kłaniając się z podziękowaniem, inny podkręcił wąsa, czując się godnym pochwały, a wszyscy spojrzeli przyjaźnie na młodego magnata, który chwycił ich za serca urodą, wytwornością, siłą fizyczną i gładką mową.

Goście Łaskiego czuli, że trzeba coś odpowiedzieć na powitanie gospodarza, a coś równie wdzięcznego i kunsztownego, więc zaczęli spoglądać po sobie, szukając pomiędzy sobą odpowiedniego oratora. Waleczni żołnierze, rozumiejący się doskonale na mowie surmy wojennej, rusznic i armat, nie ćwiczyli się w tworzeniu gładkich słów, których nie lubili. Jedyny pan Jan Lasocki, zarówno biegły w sztuce rycerskiej jak w szermierce języka, mógł sprostać Łaskiemu. Na niego też zewsząd mrugano.

Przeto odchrząknąwszy, Lasocki wysunął się z gromady i rzekł:

– Czytamy w historiach, jak Rzymianie wjeżdżających do miasta witali wodzów różnymi obiciami domów, wielce bogatych dywanów, świec, lamp i pochodni splendorem. A nie tylko sami szczęśliwych zwycięzców przyjmowali solennymi aklamacjami, ale takoż ptactwa owych słów nauczali: „Salve imperator!” (14). Tak niechaj Kraków, dzisiaj nam krzywy, powita waszą miłość, gdy będziemy wracali z wyprawy wołoskiej, i niech ozdobi skroń syna przesławnej pamięci wojewody Hieronima Łaskiego laurem zasługi hetmańskiej. Zanim się to stanie, my, których afekty już sobie, miłościwy panie a bracie, zawojowałeś wrodzoną serca kawalerskiego dzielnością, witamy cię z wielką chęcią szczerze powolnych sług a przyjaciół, wołając głośno: tua vivimus vita, in calamitate sospitamur (15), bądź naszym hetmanem, wiedź nas do sławy, do nieśmiertelności!

– Wiwat! – krzyknęła cała gromada. – Niech żyje nasz wódz i hetman!

A prawem kaduka obrany wódz i hetman kłaniał się uprzejmie na prawo i lewo i wychyliwszy roztruchan do ostatniej kropli zasiadł na sądku, najbliżej dużej beczki, na której służba rozstawiła tace ze słodyczami. Za przykładem jego poszło całe towarzystwo. Wszyscy zajęli miejsca na przewróconych beczułkach, oświeceni wieńcem pochodni, zatkniętych dokoła w ziemi.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: niepokój.

(2) Dawniej: zapalczywe; skłonne do gniewu.

(3) Aleksander Gwagnin (1538–1614) – Alessandro Guagnini, Włoch w służbie polskiej, znakomity teoretyk i inżynier wojskowy; autor opisu Polski wydanego w roku 1578 Sarmatiae Europeae descriptio oraz kilku innych dzieł.

(4) (Niem.) inżyniera wojskowego.

(5) (Łac.) nie pozwalam.

(6) (Łac.) niczym nie ograniczonej władzy.

(7) Słodkie wino wywożone przez Wenecjan portem Napoli di Malvasia (dziś Monemvasia).

(8) Tu: wynagrodzeniem za zdradę ojczyzny.

(9) Tu: chciwym; łakomym.

(10) Dawniej: baryłkami; beczułkami.

(11) Tu: w moim dotychczasowym życiu.

(12) (Łac.) stwórca wszystkiego dobrego.

(13) (Łac.) nic droższego nad przyjaciela.

(14) (Łac.) witaj, wodzu.

(15) (Łac.) twoim żyjemy życiem, w niedoli zachowamy się bezpiecznie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.