O mitrę hospodarską. Rozdział dwunasty

W lesie zborowskim, na pniu ściętego dębu, siedział Jakub Bazylik Heraklides, z głową opartą na dłoni. Obok niego, na spełzłym i sczerniałym wrzosie leżały dwa duże kundysy (1), a opodal w oddaleniu kilkunastu kroków stało dwóch dworzan, stary Greczyn Artakserkses, od wielu lat jego nieodłączny towarzysz, i młody pan Zadora, łowczy kasztelana krakowskiego.

Dzień był pochmurny. Szare, ciężkie, ołowiane niebo zdawało się dotykać wierzchołków osik, brzóz, sosen i dębów. Babie lato, spłoszone jesiennymi wichrami, nie złociło już ziemi ostatnim wdzięcznym uśmiechem stygnącego słońca i jego powiewna, biała przędza, rozproszona, stargana deszczami, walała się w błocie.

Cały krajobraz przesłaniała lekka mgła, jakby dym przezroczysty i mgła wypełniała las, snując się pomiędzy pniami osowiałych drzew, trwożliwa osika drżała resztkami zwiędłych, pokurczonych, czarnymi plamkami nakrapianych listków; brzoza prawie już cała naga zwiesiła swoje smutne długie warkocze, podobna opuszczonej sierocie; buk i dąb, panowie lasu, pokryci brązową rdzą, szeleścili smutno, jak szeleści kościotrup dotknięty świętokradzką ręką. Tu i ówdzie czerwienił się krwawo żółtopienny klon wśród zielonych sosen i świerków, które jedyne oparły się niszczącej potędze jesieni, wiecznie młode, wiecznie świeże.

Taka cisza była w lesie, iż stuk dzięciołów rósł, mnożył się, rozpryskiwał się w tysiączne echa. Zdawało się, że cała zgraja chłopów wali toporami w sędziwe pnie.

Heraklides wsłuchiwał się w tę ciszę, jak znużony człowiek wsłuchuje się w granie kołyszące do snu; dawała ona spokój jego nerwom, targanym od pewnego czasu ciągłymi obawami.

Od chwili, kiedy opuścił dwór króla Filipa (2), śmiertelnego wroga wszelkich nowych wiar, poniewierał się po świecie bez własnego domu, nie wiedząc nigdy, gdzie jutro skłoni głowę. Cesarz Karol Piąty przyznał mu godność książęcą, a on był uboższym od najuboższego rycerza, który siedział na jednym dziurawym zameczku. Ani jedna piędź ziemi nie nazywała go swoim panem, jego, który mienił się być prawym dziedzicem królestwa starodawnej Dacji.

Był nim w istocie? Miał prawo do godności i tytułów, jakie mu najwyższy pan w chrześcijaństwie potwierdził złotymi pieczęciami i własnoręcznym podpisem?

Kiedy tak siedział, zasłuchany w głuszę lasu i tajemną mowę własnej duszy, widział się maleńkim chłopcem, jadącym przez greckie morza do nieznanych krain. Okręt wiózł na wygnanie księcia Jana Heraklidesa, despota wysp Samos i Paros (3), unoszącego swoje zdrowie przed zemstą Turka, który groził okrutną śmiercią zbuntowanemu lennikowi. Starego pana otaczała tylko nieliczna gromadka wiernych sług.

Czy był synem, krewnym owego księcia? Sam o tym nie wiedział. Ojcem nazywał wówczas właściciela statku, Bazylika, lecz kiedy ten Bazylik umarł w drodze, zanim wygnańcy przybyli do gościnnego lądu cesarza Karola, książę Jan przygarnął go, utulił, a potem chował przy sobie, jak się chowa dziecko pańskiego domu. Kazał go nauczyć języków różnych ludów chrześcijańskich, obyczajów dwornego rycerza, sztuki wojennej, historii, poezji i wymowy, woził go wszędzie ze sobą, bywał z nim na dworach książąt i królów, pamiętając o nim aż do śmierci jak najlepszy ojciec. W całym świętym państwie rzymskim przyzwyczajono się uważać go za dziedzica księcia Jana.

I kiedy despot samijski na wieki zamknął oczy, służba też przyznała mu prawa dziedzica, ale tylko za cenę majątku po zmarłym panu. „My nie będziemy przeczyli, że jesteś członkiem domu Heraklidesów; gdyby zaszła potrzeba, przysięgniemy nawet, że tak jest – rzekli do niego chytrzy Greczynkowie – ale ty oddasz nam za to pieniądze i klejnoty księcia”.

Bez namysłu zgodził się na tę zamianę. Zatrzymawszy dla siebie nazwisko, prawa, papiery familijne zgasłego dobrodzieja i trochę pamiątek, oddał cały skarbiec przebiegłym dworzanom despota. Opuścili go natychmiast wszyscy, oprócz starego Artakserksesa, który był jego komornikiem od lat chłopięcych.

W ten sposób został księciem, margrabią, falcgrabią i pretendentem do tronów dawnej Dacji. Czy miał do nich prawo, nie wiedział; kim właściwie był, nigdy mu nie powiedziano; z jakiego gniazda wyszedł, kto był jego matką, ojcem, rodziną, nie pamiętał. Czasem tylko, kiedy smutek przygniatał jego serce grobowym kamieniem, kiedy pragnąc samotności zaszywał się w gąszcze kniei, jak dziś, i odcięty od świata, od ludzi, wsłuchiwał się w szept własnej duszy, uważniej wpatrywał się w mgliste, zatarte obrazy pamięci, zdawało mu się, że widzi nad swoim łóżeczkiem chłopięcym twarz młodej, urodziwej kobiety, a obok niej wichrami mórz pocięte oblicze żeglarza Bazylika.

Czy to byli jego rodzice?

Godność książęca nie przyniosła mu dotąd szczęścia. Dopóki cesarz Karol siedział na tronie, czepiał się orszaku wielkiego władcy. Posłował w jego imieniu, walczył pod jego sztandarami obok pierwszych rycerzy chrześcijaństwa, zasługiwał się, jak mógł, czekając na sposobność, która oprawiłaby jego tytuły w złote ramy pańskiego mienia. Tylu śmiałych, odważnych awanturników wyrastało w jego oczach na możnych dygnitarzy, a jemu nie zbywało ani na śmiałości, ani na odwadze.

Lecz kiedy Karol Piąty zamknął się w Eskurialu (4) oddawszy berło ponuremu Filipowi, jego nadzieje zbladły. Uchodząc przed straszną ręką pogromcy heretyków, włóczył się po świecie jak chory, nikomu nieużyteczny pies, wypędzony za bramy podwórza.

Już cztery lata trwała ta poniewierka bez jutra, bez przyszłości, rozjaśniana od czasu do czasu na mgnienie oka gasnącymi szybko iskrami zwodniczej nadziei; więc przychodziły na niego godziny, w których zazdrościł mieszkańcom pól i lasów ubogich nor i gniazd, w których ciążyło mu nad wszelki wyraz sztuczne księstwo i to całe kłamstwo, związane nierozłącznie z fałszywymi blaskami, w których bolał go głos ludzki i męczyła ludzka twarz.

Wolno spadały z drzew resztki zwiędłych liści, idąc ku ziemi na skonanie, na wieczny spoczynek. Wzrok Heraklidesa przeprowadzał je z zazdrością w tej ostatniej wędrówce. Już żadna burza nie będzie im straszna…

Lasem szła śmierć, ale nie ta nagła, gwałtowna, okrutna, przerażająca zdrowych, młodych i szczęśliwych, dyszących do życia, lecz ta cicha, kojąca, uśmiechnięta z rezygnacją, ta naturalna, witana bez trwogi przez starców strawionych długą pracą lub wielkim bólem, dla których nieprzespany sen jest pożądanym wyzwoleniem.

„Gdyby tak można położyć się na matce ziemi bez czucia, bez myśli, jak te liście i wsiąknąć w nią, rozpłynąć się w niej…” – myślał Heraklides.

Był w Zborowie już dwa tygodnie, a dotąd nie udało mu się zbliżyć do panny Krystyny. Ile razy się do niej przysunął, czy w sali rycerskiej, czy na dziedzińcu, czy w ogrodzie, natychmiast przegradzała ich któraś z sióstr albo jakaś panna z fraucymeru.

Książę był zbyt bystry, by się nie domyślić, że kasztelanki strzegą czujne oczy, pilnujące każdego jej kroku.

Więc i tu, gdzie jego sieroce serce szukało ciepła, nie ufano jego ubóstwu, jego niewyraźnemu stanowisku.

Nie okazywano mu wprawdzie niechęci, otoczono go nawet czcią należącą się jego dostojnej godności, obchodzono się z nim jak z bardzo miłym, bardzo pożądanym gościem, ale nie chciano wiązać z jego niepewną dolą losów dziecka.

Zrozumiał to Heraklides i nie dziwił się. I on nie postąpiłby inaczej, gdyby był na miejscu pana Zborowskiego. Nie oddaje się córki najznakomitszego domu wielkiego królestwa pierwszemu lepszemu przybłędzie.

Cała jego nadzieja polegała teraz na Łaskim. Czy ten młody rycerz, utkany z siarki, z płomieni i z wichrów dotrzyma słowa? Takie natury bywają zmienne. Nie można na nie liczyć. Każde nowe, silniejsze wrażenie zapali je, porwie, uniesie, wymiatając z ich ruchliwej pamięci wczorajsze zobowiązania.

Łaski nie dawał o sobie znaku życia. W Zborowie wiedziano, że opuścił już Kraków, ale dokąd wyjechał, nie donosił sekretarz kasztelana.

Czyżby zaniechał wyprawy wołoskiej?

Niepokój trawiący Heraklidesa łamał jego energię, płoszył w nocy sen z jego powiek, a w dzień gnał go do lasu, w objęcia ciszy i samotności.

Lecz i tu, w mrokach smutnego, jesiennego boru, nie mógł być nigdy sam z sobą. Za dostojnym księciem szło zawsze dwóch dworzan, by strzec jego szacownego zdrowia. Las, dotąd milczący, ożywił się nagle. Szczekanie psów, nawoływanie ludzi, parskanie koni zerwały się jak nagła wichura, rozpływając się dokoła szerokim echem.

Kundysy podniosły łby i wyciągnąwszy pyski w stronę wrzawy wietrzyły.

– Leżeć! – rozkazał Heraklides.

Wrzawa zbliżała się z każdą chwilą. Słychać było trzask suchych gałęzi, ujadania psów coraz krótsze, namiętniejsze.

Kundysy zerwały się na równe nogi i, wpatrzone z nerwowym niepokojem w oczy pana, drżały na całym ciele.

Wrzawa była tuż, w najbliższym sąsiedztwie. Gąszcz trząsł się od jakiejś walki. Ktoś napadnięty zajadle bronił życia.

Teraz Heraklides rozpoznał w głosach ludzkich głosy chłopięce.

Pochwyciwszy oszczep pobiegł szybko w stronę wrzawy.

Na małej polance, wśród rozrzuconych rzadko chojaków, przedstawił się jego oczom niezwykły widok. Otoczony zewsząd psami, które szarpały jego skórę, rwąc się do gardła, do uszu, bronił się stary dzik, usiłujący strząsnąć z grzbietu zuchwałego jeźdźca. Samuś Zborowski, objąwszy go jedną ręką za kark, szukał drugą, uzbrojoną w nóż, komory. Ale ruchy rozjuszonego zwierzęcia, podrażnionego licznymi ranami, były tak błyskawiczne, że nóż zsuwał się zawsze po łopatce.

Z zagajnika wypadła cała młódź bawiąca w Zborowie. Zeskoczywszy z koni biegła na pomoc swojemu dowódcy.

Był to tak krotochwilny obraz, że Heraklides przypatrywał mu się przez chwilę z uśmiechem, zapomniawszy o swoich troskach. Jednak doświadczony myśliwy zrozumiał natychmiast niebezpieczeństwo położenia odważnego chłopca. Samuś mógł się zsunąć z grzbietu szczególnego wierzchowca, a wówczas dzik rozpłatałby mu brzuch bez żadnej wątpliwości.

Świsnąwszy na kundysy, ćwiczone na swojskich świniach do walki z dzikami, puścił je ze smyczy i rzucił się sam za nimi z dobytym puginałem.

Chłopcy już dopadli odyńca, ale Samuś, siedzący na jego grzbiecie, tamował ich ruchy.

Nie mogli użyć oszczepów, obawiając się zranić jeźdźca. Krzykiem i wrzaskiem drażnili jeszcze więcej rozwścieczone zwierzę, które rzucało się jak opętane, rażąc kłami zbyt śmiałe, zbyt natarczywe ogary.

Położenie Samuela stawało się rozpaczliwe.

Chwiał się na grzbiecie dzika. Jeszcze chwilę, a straci równowagę, a wówczas…

Wtem przypadły Heraklidesowe kundysy i rzuciły się z wielką furią na zmęczone zwierzę. Jeden schwycił je z tyłu za ogon, drugi szarpał je z przodu za uszy, przyskakując i odskakując. Dzik kręcił się w kółko, usiłując pochwycić kłem zręcznych napastników. Ale kundysy czuwały nad swoją skórą.

Zajęty przebiegłymi wrogami, odyniec nie miał czasu zwrócić uwagi na Heraklidesa, który stanął obok niego spokojny, pewny ręki i oka.

Błysnął puginał, utonął po rękojeść pod lewą łopatką dzika…

W samą porę Samuś stoczył się na ziemię i odskoczył… Odyniec runął jak rażony piorunem, a całe jeszcze, nie poprute psy obsiadły jego trupa, szarpiąc go ze zwycięskim szczekaniem.

– Dziękuję waszej dostojności w imieniu pana ojca, który by się wielce zafrasował, gdyby tego szalonego chłopca spotkał jakiś nieszczęśliwy wypadek – odezwał się za plecami Heraklidesa głos, którego dźwięk przyspieszył bicie jego serca.

Odwrócił się zdejmując beret. Przed nim stała Krystyna trzymająca konia za uzdę. W czarnej aksamitnej sukni, obramowanej listwą z białych lisów, w czarnym aksamitnym kaftaniku, wyłożonym gronostajami, w gronostajowym kołpaczku na głowie, rumiana, świeża od powietrza, z przyjaznym uśmiechem na ustach, była jeszcze powabniejsza niż zwykle.

Nisko pochylił się przed nią Heraklides.

– Za zdrowie brata waszej miłości, mojej pani miłościwej, chętnie położyłbym własne życie – rzekł.

By ukryć rumieniec, który oblał jej brzoskwiniową twarz, zwróciła się do Samuela mówiąc:

– A ty, swawolny hultaju, bacz, byś nie przypłacił któregoś dnia swojego swawoleństwa złamanym żebrem albo zgoła zdrowiem.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej: kundle.

(2) Filip II (1527–1598) – król hiszpański, syn cesarza Karola V.

(3) Samos i Paros – wyspy greckie na Morzu Egejskim.

(4) Wspaniałej rezydencji królów hiszpańskich w pobliżu Madrytu, z biblioteką i mauzoleum.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.