Niespokojny płomień. Rozdział trzeci

Kartagina to było coś okropnego. Wprawdzie życie w Tagaście nie było spełnieniem marzeń, ale za to Kartagina była urzeczywistnieniem wszystkich nocnych koszmarów. Alipiusza trochę już nudziły ciągle te same ulice i place w rodzinnym mieście i ciągle te same twarze, a ponadto nigdy nie zdołał przywyknąć do ochrypłego wycia szakali i przenikliwego chichotu hien, które w nocy podchodziły pod same mury, szukając odpadków z targu mięsnego, czy innych jadalnych śmieci.

Ale to było nic w porównaniu z rykami, rżeniem, piskiem, wrzaskiem i krzykami, jakie słychać tu było wszędzie. Kupcy i ich klienci przekrzykiwali się nawzajem, na ulicach pełno było rydwanów, wozów ciągniętych przez woły i jeźdźców. Alipiusz czuł się tu jak obce ciało, które w każdej chwili może zostać usunięte z drogi dobrym kopniakiem.

Tłumy ludzi i pojazdów wypełniające ulice były wręcz niewiarygodne. Powiadano, że rzymskie władze poważnie rozważają pomysł postawienia na głównych skrzyżowaniach trębaczy. Na jeden sygnał trąby miałyby ruszać tłumy na linii północ-południe, a na dwa sygnały te na linii wschód-zachód. Ale czy taka okropna rzecz była w ogóle do pojęcia? Przecież całe miasto podzieliłoby się zaraz na dwie wrogie armie, bez przerwy formujące się i rozchodzące i formujące na nowo, a spokojni obywatele musieliby iść albo stawać na komendę jakiegoś niewolnika. Na szczęście ten szalony pomysł przepadł w radzie miejskiej, ponieważ było jasne, że przynajmniej połowa ludzi, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego, nie zwracałaby najmniejszej uwagi na trębaczy i na wszystkich rogach ulic trzeba by było rozmieścić zbrojnych, żeby wymuszali przestrzeganie tej tyrańskiej dyscypliny.

Już kilka minut po przybyciu na miejsce Alipiusz zgubił się wśród wyjącego tłumu, a kiedy wreszcie pokonał nieśmiałość i zwrócił się do najbliższego przechodnia z pytaniem, gdzie znajduje się ulica złotników, okazało się, że rozmawia z koniem przywiązanym koło drzwi. Powtórzył swoje pytanie, tym razem zwracając się do młodego człowieka odzianego we wspaniałe szaty z żółtego jedwabiu i z pierścieniami na niemal wszystkich palcach. Młodzieniec zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.

– Dużo lepiej byś uczynił, udając się najpierw do najbliższych łaźni, przyjacielu. Może i klejnot z ciebie, ale nie znajdziesz nabywcy, póki się nie wyszorujesz do czysta.

Cóż, koń przynajmniej nie był niegrzeczny!

Choć z drugiej strony, po tylu godzinach podróży naprawdę był brudny i spocony, więc może rada młodzieńca nie była aż taka zła. Poza tym łaźnie dużo łatwiej było znaleźć. Tyle ich tu było, że po prostu nie mógł ich przeoczyć.

Te, które odwiedził, łaźnie Gargilusza, same w sobie wydawały się miastem. Baseny z zimną, ciepłą i gorącą wodą mogły pomieścić równocześnie tysiące ludzi, a otaczały je pokoje masażu, wszelkiego rodzaju sklepy, a nawet publiczne jadłodajnie. Przylegał do nich teatr i, co nieuniknione, również przybytek z kobietami. Kiedy Alipiusz brał kąpiel, oczyszczono i wyprasowano jego płaszcz i tunikę, a kiedy włożył je na siebie, młoda kobieta o skórze jak marmur – ten żółty, numibijski, a nie ten plamiasty z Italii, czy biały z Grecji – podeszła do niego z namalowanym na twarzy uśmiechem i wręczyła mu duży czerwony kwiat. Potem odwróciła się i odeszła, a on stał i gapił się za nią głupio. Zniknęła wśród kolumn przybytku z kobietami i zrozumiał, że ten kwiat stanowił rodzaj zaproszenia.

– Jeden denar – powiedział człowiek, który wyczyścił i wyprasował jego rzeczy. – A ona kosztowałaby panicza dużo więcej. Przyjechał panicz z prowincji, no nie?

– Miała bardzo ładne zęby – odparł Alipiusz niezobowiązująco.– Moim zdaniem ładne zęby są bardzo ważne u kobiety. – Postanowił pominąć milczeniem pytanie mężczyzny. Zapłacił mu denara – w Tagaście za tę cenę wypranoby i uprasowano ubranie całej rodziny – i odszedł. Ale nie w kierunku przybytku z kobietami.

Wkrótce znów zagłębił się w chaos ulic. Tym razem natrafił na grzeczniejsze osoby, które pokierowały go na ulicę złotników.

Idąc cały czas wyciągał szyję i wyglądał Augustyna, który przyjechał do Kartaginy dwa tygodnie wcześniej, choć wiedział, że to nie ma sensu. Byłby to naprawdę niesamowity przypadek, gdyby wpadł na niego na ulicy. Ale nie mógł się powstrzymać. Tęsknił za nim, za tym jego chłodnym, pełnym ironii głosem. Oczywiście nigdy by mu tego nie powiedział – bo Augustyn okazałby mu pogardę za te sentymentalne nonsensy. I miałby rację. Augustyn nie zawsze bywał niesprawiedliwy – działo się tak tylko wtedy, kiedy był zły. Ale często wpadał w złość.

Rzecz jasna Alipiusz nie spotkał go po drodze i zaczął się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie miną tygodnie, a nawet miesiące nim tak się stanie. Kiedy Augustyn wyruszał do Kartaginy, nie wiedział, gdzie się zatrzyma, a do domu nie dotarł jeszcze list od niego, kiedy wyruszał Alipiusz. Nie miał więc adresu, a Kartagina okazała się gigantycznym miastem.

Ponad godzinę zajęło Alipiuszowi odszukanie domu złotnika Juby, który za umiarkowaną cenę oferował ojcu pokój dla niego. Ojciec nie znał tego człowieka, tylko zlecił komuś poszukanie stancji. I znalazł ją właśnie tam.

Juba był starszym człowiekiem, miał ciemną skórę i małe, zaczerwienione oczka (Twierdził, że to wskutek ślęczenia do nocy nad pracą, ale po prawdzie głównie zajmował się winem.) Jego żona była wielka, gruba i bezkształtna, a większość czasu spędzała leżąc na kanapie i chrupiąc słodycze, wachlowana przez niewolnicę.

Pokój pokazała mu Mavrut – córka Juby z poprzedniego małżeństwa. Była to dość ładna dziewczyna, nie tak czarna, jak jej ojciec i Alipiusz pomyślał, że spodobałaby się Augustynowi.

Pokój był bardzo mały i niski. Miał jedno maleńkie okno wychodzące na niewielkie podwórze, pełne kur, dzieci i kurzu. Zapach cebuli, ekskrementów i palonego drewna napełniał cały dwukondygnacyjny budynek.

– Jak się nazywasz? – spytała dziewczyna.

Powiedział jej, a ona podała mu swoje imię.

– Mam nadzieję, że ci się tu spodoba – powiedziała dziwnie gruchającym tonem.

– Ja też mam taką nadzieję, Mavrut.

Obdarzyła go szerokim uśmiechem. Miała ładne zęby. Wyszła powoli, dziwnie kręcąc biodrami. Pewnie nic na to nie może poradzić, pomyślał. Jej suknie były zbyt obcisłe niemal na całym ciele. Zapewne z nich wyrosła.

Jej obecność dodała do innych zapachów powiew słodyczy.

Usiadł na łożu. Wiedział, że powinien rozpakować torbę podróżną, ale był zmęczony i zgrzany pomimo kąpieli, którą wziął niedawno. Czuł się też bardzo nieszczęśliwy. Ostatni raz jadł jakieś sześć godzin temu, ale nie mógł się zmusić, żeby znów wyjść na ulicę i poszukać jadłodajni.

Kartagina ze wszystkich stron zalewała go swym ogromem, hałasem i ruchem. Uciekł przed nią do tego dusznego, małego pokoiku, jedynego schronienia jakie tu miał. Wokoło były setki tysięcy ludzi, ale nigdy w życiu nie czuł się równie samotny.

Chyba oszalał, że poprosił ojca, by go tu przysłał.

Nigdy nie znajdzie Augustyna.

Płakał przez chwilę, starannie zakrywając twarz brzegiem płaszcza, żeby nic nie było słychać.

Zapadł w sen nim jeszcze zaszło słońce.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień.