Niespokojny płomień. Rozdział szósty

Jej bóg siedział całkiem nieruchomo, jak posąg. Przestał ją gładzić po włosach, ale teraz pieścił ją wzrokiem. Tylko czy to była pieszczota?

W jego oczach była duma, dzika duma. Ale uśmiechnął się, a w niej wezbrała radość, tak wielka, że zakołysała się na kolanach. Uśmiechał się. Był zadowolony. Był dumny.

– To będzie syn – szepnęła. – Jestem pewna, że to będzie syn. Pochylił się, uniósł ją za ramiona i zmierzył wzrokiem z zastanowieniem, badawczo, jakby jej nigdy wcześniej nie widział.

To ją trochę przeraziło. Kiedy to zauważył, przyciągnął jej głowę do piersi. Westchnęła z radością, a jej ciało się odprężyło.

Ponad jej głową myśli Augustyna goniły jedna za drugą. Duma nagle została osaczona przez strach, zduszona przez strach. To kompletne szaleństwo. Dziecko. Jego dziecko. Miał ledwie osiemnaście lat. Był studentem u progu studiów – no może w środku. Nie miał pieniędzy. Żył z tego, co przeznaczył mu Romanianus – a ten mógł przecież w każdej chwili cofnąć pensję. Wtedy musiałby się utrzymywać z udzielania lekcji innym, albo zatrudnić jako urzędnik.

To o tym mówiła jego matka – to byłby koniec jego kariery. Ale matka myślała w kategoriach małżeństwa, tymczasem jego sytuacja była gorsza. Nie, nieprawda. Tylko żonaty mężczyzna traci wolność. Na świecie żyje pełno takich dzieci – nie dramatyzujmy na ten temat. Sprowadziliśmy na ten świat dziecko – i co z tego?

Miną miesiące nim ktoś się o tym dowie, i nim ten dzieciak przyjdzie na świat. Pomiędzy tą chwilą a tamtą może się zdarzyć tysiące rzeczy – musi się zdarzyć tysiące rzeczy.

To nie był koniec jego kariery. Dopilnuje, żeby nie był.

Mimo wszystko to niefortunne zdarzenie. Jej ciało, drobne i kruche, spoczywało na jego piersi niczym wielki ciężar, jak kotwica zmuszająca statek, by się zatrzymał.

Nie dopuści do tego. Dlaczego to zdarza się właśnie jemu? Nikczemnie, tchórzliwie zaczęły się w nim lęgnąć myśli o ucieczce, o wyparciu się, nawet o oskarżeniu jej o stosunki z innym mężczyzną. Walczył z nimi, odganiał je od siebie, zmuszał do milczenia.

Potem duma wróciła. Ojciec nie żył – ale teraz jego syn miał zostać ojcem. Przypomniał sobie głos, którego już nigdy więcej nie usłyszy: „Bez trudu możesz teraz mieć wnuka”, „Byłem niewiele starszy od Augustyna, kiedy począłem swoje pierwsze dziecko…”.

No właśnie, ojcze, no właśnie.

Nagle ogarnęło go szalone pożądanie tej kobiety. Wstał, unosząc ją ze sobą i popatrzył pożądliwie w jej twarz. Trwała w jego ramionach całkiem bezwładna, a jej uniesiona w górę twarz była odprężona i uśmiechnięta. Miała zamknięte oczy.

Ale nie pocałował jej. Coś w nim cofało się przed dziwną tajemnicą jej ciała.

– Muszę teraz wyjść – powiedział ostro. Kiedy jej twarz spochmurniała, poklepał ją po ramieniu. – Jestem bardzo zadowolony – zapewnił ochryple.

Potem oderwał się od niej i wyszedł z pokoju i z domu.

Jak najdalej. Jak najdalej od tej kobiety, od wszystkich kobiet, od całego rodzaju żeńskiego.

Ileż uroku kryje się w życiu żołnierza, twardego i nieokrzesanego, pobrzękującego zbroją, prymitywnego, ale wolnego od trosk i skrupułów innych mężczyzn.

Uśmiechy i pocałunki i stęsknione ramiona, poduszki i łoża i słodkie uczucia – i łańcuchy. Do hadesu z kobietami.

Nie miał pojęcia, jak to się skończy. Nie wiedział jak rozwiązać ten problem. Gniewało go, że cała lotność jego umysłu wcale mu w tym nie pomaga.

Szedł szybko ulicami w kierunku Byrsy, początkowo instynktownie, potem już świadomie i nie zwalniając kroku. Dom przy ulicy bankierów, ten z którego właśnie uciekł, należał do kupca Proklusa. A jego willa była kwaterą Wywrotowców. Tam zwykle się spotykali przed wyruszeniem na dzikie wyprawy. Chytry kupiec dobrze wiedział, co robi. Ponieważ ich gościł, nigdy nie sprawiali mu kłopotów, jak innym, a ponieważ wielu młodzieńców pochodziło z bogatych i wpływowych rodzin, zyskiwał wiele cennych znajomości, które mogły mu się na dłuższą metę bardzo opłacić.

Spryt, chytrość, przebiegłość – to właśnie sprawia, że człowiek wykorzystuje okazje, a nawet więcej, sam je stwarza.

Przyjaźń z właściwymi ludźmi to niezwykle ważna sprawa.

Poznał w szkole kilku studentów, którzy należeli do Wywrotowców. Coś w ich totalnym cynizmie równocześnie pociągało go i odpychało.

Natomiast oni go lubili – cokolwiek oznaczało dla nich to słowo – i nieraz zapraszali go do swojej siedziby.

Jego przyjaciele o tym nie wiedzieli. Nie było sensu im o tym mówić, póki sam nie zdecyduje czy zamierza przyłączyć się do Wywrotowców. A może nie powie im nawet wtedy, kiedy się przyłączy? Niektórzy członkowie Wywrotowców wkładali maski, kiedy ruszali na swoje wypady.

Nagle poczuł, że chciałby, żeby taki wypad odbył się dzisiaj i żeby go ze sobą zabrali. Nigdy wcześniej nie brał udziału w ich akcjach, ale dziś by wziął.

Był zły i zdenerwowany, i marzył, żeby coś zniszczyć.

***

Przyjęli Augustyna z otwartymi ramionami. Proklus oddał im do dyspozycji całe skrzydło swej willi, mieli tu własną jadalnię, a on dostarczał im jedzenia i niewolników do posług. Wielu członków bractwa było pijanych, ale duża część nauczyła się obchodzić z winem, więc ich mowa była całkiem zrozumiała.

Nie było ani jednej kobiety – nie tutaj, w siedzibie bractwa – a wypełniający salę ostry zapach brutalnej, prymitywnej męskości przyniósł mu radość. Napił się ciężkiego falerna, które postawił przed nim niewolnik i z ponurym rozbawieniem słuchał opowieści o szkodach, jakie uczyniono ludziom wpisanym w czarne księgi bractwa.

Mniej zabawny był sposób, w jaki traktowano dwóch młodych ludzi, którzy wstąpili do bractwa, ale nie przeszli jeszcze inicjacji. Mówiono o nich „męty” i żartowano z nich okrutnie, coraz okrutniej w miarę upływu wieczoru.

Kiedy dwaj zdenerwowani młodzieńcy tańczyli na stole namaszczony taniec kapłanek Tanit to było nawet zabawne. Ale kiedy zaczęto ich bić skórzanymi pasami za każdym razem, kiedy coś przewrócili, kiedy zmuszano ich by tańczyli coraz szybciej, żeby przewracali więcej dzbanów i waz, a wtedy bito ich znowu i kiedy obrzucano ich najgorszymi obelgami, zabawnie być przestało. Jeden chłopak zemdlał, a wtedy chluśnięto mu w twarz winem, żeby się ocknął. Drugi zaczął płakać, a wszyscy zaczęli pokładać się ze śmiechu.

– Podoba ci się? – spytał Augustyna blady student o dziwnie błyszczących, zbyt blisko siebie osadzonych oczach.

– Szczerze mówiąc, nie – odparł Augustyn. – Kiedy chcę pokonać człowieka, pokonuję jego umysł, a nie ciało i…

– Nikt nie może zostać Wywrotowcem póki się go nie wywróci na drugą stronę – roześmiał się student. – Ten okres nie trwa długo, a potem będą się w dwójnasób cieszyć z cierpień innych. Wstąpiłeś już do nas, Augustynie?

– Nie.

– Już czas. Widujemy cię tutaj całkiem często. Nie obawiasz się chyba inicjacji?

Twarz Augustyna poczerwieniała.

– Nie obawiam się niczego, a już na pewno nie tego, co się nigdy nie stanie.

Rozmówca zbliżył twarz do jego twarzy, zionąc winem.

– Dumnie prawisz, mój chłopcze. Lepiej wstąp do nas niedługo. W naszych czarnych księgach jest jeszcze wiele wolnych stronic.

Ale właśnie w tej chwili nieszczęsny młodzian, którego ocucono winem, podjął taniec, co odwróciło uwagę studenta. Augustyn wyślizgnął się stamtąd po cichu.

Noc pełna była drwiących gwiazd.

Czuł wstyd, a równocześnie był zadowolony, że nie potrafi całym sercem przyłączyć się do tych ludzi. Kiedy wyśmiewali pompatyczną dumę i puste tradycje, zgadzał się z nimi w pełni. Ale ich złośliwości były takie dziecinne i nudne. To byli mali ludzie. Cóż takiego w końcu zniszczyli, ci Wywrotowcy? Cała brzydota pozostała, a nawet wzmogła się po ich dziele.

Krytyka i niszczenie nie wystarczą.

Ci ludzie byli dobrzy tylko na trochę, kiedy miał na to nastrój, nie na całe życie.

Przyszedł mu do głowy dziwny pomysł. Może oni są tylko częścią jego własnego nastroju, tego samego, który kazał mu ogołocić z gruszek drzewo Glabriosa? Nie był to szczególnie udany pomysł. Nie, ci ludzie nie byli warci zachodu. Występowali przeciwko autorytetom, ale dlatego, że nie byli ich w stanie przyjąć.

Zmarszczył brwi i zatrzymał się w pół kroku. A czy on był w stanie?

U jego stóp, niczym zjawa, unosiło się miasto, połyskując w świetle gwiazd, ginąc w morzu.

Gdzieś w tej zamglonej masie czerni i bieli mężczyźni właśnie stracili ojców. Dziewczęta leżały nie śpiąc, świadome, że rośnie w nich owoc miłości. Młodzi ludzie miotali się bezsilnie w obliczu cudu, który sami sprawili.

Nastroje to dziecinada. Mężczyzna musi znaleźć sposób na życie.

Elegancja formy nie wystarczy. Musi być jeszcze znaczenie.

Ale jakie jest znaczenie tego wszystkiego?

Powoli zaczął schodzić w stronę miasta.

***

Tydzień później do domu przy ulicy bankierów przybył Harmodiusz. Alipiusz aż prychnął z niezadowolenia na widok zapału z jakim Augustyn pospieszył obejmować delikatnego młodego człowieka. Zupełnie jakby odzyskał dawno straconego brata. No cóż, chodzili razem do szkoły w Tagaście. Bawili się razem jeszcze nim poszli do szkoły.

Ale kiedy Augustyn wyjechał na naukę do Madaury ich przyjaźń poszła w zapomnienie i właściwie nie było powodów, żeby ją odgrzewać po powrocie do Tagasty.

Nie było powodów, żeby ją kiedykolwiek odgrzewać.

Harmodiusz nigdy nie był członkiem Siedmiu Przeciw Tagaście. Trudno byłoby go sobie wyobrazić wśród wesołych, rozfiglowanych urwisów. Należał do takich chłopców, którzy zawsze mają czyste ręce i w których obecności inni czują się dziwnie niezgrabni i niezręczni. Dorośli zwracali się do niego cichym głosem, jak do dziewczynki. Był dość nieszkodliwy, niemniej przykro było patrzeć, jak Augustyn emocjonuje się jego przyjazdem.

Alipiusz rzadko ostatnio widywał Augustyna.

I wiedział, że teraz będzie go widywał jeszcze rzadziej.

Burknął coś, kiedy Harmodiusz przywitał się z nim przyjacielsko.

– Przyjechałeś akurat w odpowiednim momencie – cieszył się Augustyn, kiedy razem wchodzili do pracowni. – Pamiętasz, jak rozważaliśmy spór poety z filozofem? Ty popierałeś filozofa, a ja poetę…

– I jak zwykle przedarłeś się przez moją obronę, wywróciłeś moje poglądy do góry nogami, a jak już skończyłeś, nie dałbym głowy czy jeszcze kiedykolwiek sięgnę po filozofię – uśmiechnął się Harmodiusz. – Uczyniłeś mi przysługę, Augustynie. Filozofia jest bardzo niestrawna, kiedy ma się czternaście lat.

– Ja bym powiedział, że w każdym wieku – wtrącił Alipiusz sucho. – Augustynie, nie sądzisz, że nasz przyjaciel chciałby odpocząć po podróży?

– Nie jestem zmęczony, dziękuję, Alipiuszu. Prawdę powiedziawszy jestem teraz równie silny jak wół. Dlatego pozwolono mi tu przyjechać, przynajmniej na kilka miesięcy.

– To niezbyt dobra metafora – roześmiał się Augustyn. – Trudno o kogoś mniej podobnego do wołu niż ty. Melania! Me-la-nia!

Niemal natychmiast pojawiła się w drzwiach.

– Melanio, to jest mój przyjaciel Harmodiusz, który jest bardzo spragniony, podobnie jak ja i Alipiusz. Przynieś nam wina. I Melanio… Harmodiusz będzie z nami mieszkał.

W milczeniu skinęła głową i znikła.

– Jakież spory wiedliśmy, Harmodiuszu, jakież wspaniałe spory… a teraz, jak powiedziałem, przyjechałeś w samą porę…

– Alipiuszu, pożyczysz mi tarczę i miecz? – spytał Harmodiusz, a oczy mu się śmiały. – Powinienem był przewidzieć, że moje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, jak tylko wkroczę do tej jaskini lwa. Choć, jeśli się zastanowić, może lepszy okaże się sposób Daniela?

– Czyj? O kim ty mówisz?

– O Danielu. Żydowskim proroku.

– Żydzi mieli tylu proroków, że chyba nikt nie jest w stanie spamiętać ich wszystkich – burknął Alipiusz.

– Twoja matka na pewno jest w stanie, Augustynie – stwierdził Harmodiusz. – I dlatego ty też powinieneś.

Zapadła cisza. Potem Augustyn zapytał cicho:

– A jak się miewa moja matka?

– Miewa się dobrze, choć oczywiście jest pogrążona w żałobie. Przesyła ci uściski. Chce, żebyś tu został. Będzie znowu wysyłać ci pieniądze. A… twój ojciec prawie nie cierpiał. Twoja matka pamięta, że pisała ci o tym w liście, ale prosiła, żebym ci to jeszcze raz powtórzył. To wspaniała kobieta, Augustynie.

Augustyn pokiwał głową.

To właśnie wtedy Alipiusz zaczął po trochu rozumieć przyjaźń pomiędzy tymi dwoma, tak bardzo różniącymi się od siebie młodzieńcami. Sposób, w jaki Harmodiusz nawiązał w rozmowie do Moniki był nadzwyczaj taktowny. Dał Augustynowi okazję by sam o nią zapytał, zamiast zacząć o niej opowiadać. Tak robią kobiety, pomyślał. Ale dobre kobiety.

– Nadal nie wyjaśniłeś, dlaczego przyszedł ci do głowy Daniel – nalegał Augustyn.

– A tak. Dariusz, król Medów i Persów, kazał go wrzucić do jaskini lwów, uzbrojonego jedynie w swą wiarę. Ale była ona tak wielka, że lwy nie uczyniły mu krzywdy.

Augustyn zamaszystym gestem odsunął od siebie kwestię wiary.

– To, czego szukam, przyjacielu, to mądrość. Nie, nie porzuciłem poetów. A nawet ja sam… ale zostawmy to w tej chwili. W tym tygodniu czytamy w szkole Hortensjusza Cycerona, a ta księga to jakby odpowiedź na dręczące mnie pytania.

– Wielki mówca – stwierdził Harmodiusz. – Ale nie miał wielkiego serca.

Wróciła Melania z winem. Napełniła kubki i wycofała się.

– Masz rację – zgodził się Augustyn. – Ale i tak był to wspaniały umysł. – Zaczął cytować z pamięci: – „Jeśli posiadamy nieśmiertelną, Boską duszę, jak utrzymują starożytni filozofowie – ci najwięksi i najsławniejsi – wówczas słusznym jest mniemać, że im mocniej trwać będzie ona na swojej drodze, czyli w miłości poszukiwania prawdy, a im mniej zajmować się będzie ludzkimi błędami i namiętnościami, i im mniej będzie przez nie szargana, tym łatwiej jej będzie wznieść się i ponownie wkroczyć do nieba”.

– Napijmy się wina, przyjaciele – zawołał Alipiusz. I pomyślał: nawet nie zauważyli, że weszła. Zamilkli tylko na chwilę, bo coś im przeszkodziło. Biedna Melania – jej bóg jest znowu daleko. A ja już dla niego wcale nie istnieję.

– Jak mawiał Chrystus, w owej chwili Cyceron znalazł się „bardzo blisko Królestwa Bożego” – stwierdził Harmodiusz.

– No tak. Jeszcze moment i znów zaczniesz cytować moją matkę – parsknął z irytacją Augustyn.

– Przyjacielu – uśmiechnął się Harmodiusz. – Nie sposób ominąć Chrystusa.

Augustyn skrzywił się.

– Ochrzciłeś się?

– Nie, nadal jestem katechumenem, a nie prawdziwym chrześcijaninem. Ale nawet z czysto filozoficznego punktu widzenia nie udaje się pominąć tej postaci. Uformował ostatnie trzy stulecia.

– Nie wszyscy jego wyznawcy uciekli lwom – przypomniał Augustyn.

– Nie wszyscy jego wyznawcy byli prorokami – odparował Harmodiusz.

Augustyn odchylił się do tyłu, zachwycony.

– Och, jak dobrze mieć cię tutaj, Harmodiuszu! Znowu zaczniemy nasze spory. Musisz się zapisać do mojej szkoły. Będziemy razem czytać Hortensjusza. Będziemy się spierać o Cycerona. Będziemy się spierać o Sokratesa, jeśli uda mi się znaleźć porządne tłumaczenie. Moja greka nadal jest fatalna…

– Dla umysłu tak skupionego na porządkowaniu wszechświata czasowniki nieregularne powinny stanowić wyzwanie – uśmiechnął się Harmodiusz. – Jesteś wojowniczy jak dawniej, mój Augustynie. Nadal mylisz dysputę z kłótnią. Zwycięstwo w dyspucie nie ma znaczenia. Ważne jest odnalezienie prawdy.

– Harmodiuszu, jesteś pedantem i zawsze nim byłeś. Ale zostawmy to, nie będę się z tobą kłócił w dniu twojego przyjazdu. Przeczytam nawet Pismo chrześcijan, żeby sprawdzić, w czym się zgadzają – o ile rzeczywiście się zgadzają – z odkryciami filozofów. Czy to cię zadowoli?

– Liczy się to, czy ty się zgodzisz.

Oni się zgadzają, pomyślał Alipiusz. A najgorsze jest to, że nawet nie sposób się złościć na to… stworzenie. Augustyn znów jest radosny. Śmieje się po raz pierwszy od otrzymania wiadomości o śmierci Patrycjusza. I nie tylko w tym rzecz, choć i to jedno by wystarczyło.

Ludzie przypominali kolory. Augustyn był oczywiście czerwienią i złotem. Melania również czerwienią, choć ciemniejszą, dlatego z nim harmonizowała. Ten Harmodiusz był srebrem – chłodnym, czystym srebrem, idealnym dopełnieniem płomiennego złota Augustyna. A jakim kolorem ja jestem? Szarością… brązem… w każdym razie czymś ciemnym.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień.