Niespokojny płomień. Rozdział pierwszy

– Oszukiwałeś – stwierdził Alipiusz.

– Wcale nie! – Augustyn aż pobladł z gniewu.

– Sam widziałem. Groszek był pod pierwszą łupinką, tą, którą wskazałem. Ale ty masz lepkie palce i groszek się do nich przykleił jak podnosiłeś łupinę. Stara sztuczka.

– Ty kłamliwy synu parszywego szakala! – wykrzyknął Augustyn trzęsąc się ze złości. Cisnął trzema łupinami od orzecha w twarz Alipiusza. Jego wielkie, ciemne oczy pałały, a usta zacisnął w cienką, czerwoną linię.
Wszyscy inni chłopcy zaczęli się śmiać.

Powinienem go teraz walnąć, pomyślał Alipiusz. Ale przecież był od niego o głowę wyższy i dużo cięższy. I silniejszy, choć Augustyn na pewno by tego nie przyznał – w ogóle Augustyn miał trudności z przyznaniem czegokolwiek. W szkole zawsze miał w zapasie całą masę wymówek, żeby uniknąć lania. Przezywali go „małym prawnikiem”.

Jeśli go teraz uderzę, nie będzie się do mnie odzywał przynajmniej przez tydzień, myślał Alipiusz. W sumie nie warto. Ja wcale nie pragnę przewodzić tą bandą chłopaków, a on chce bardzo. To jasne, że oszukiwał. No ale przecież zawsze tak robi, jak szczęście się od niego odwraca. Powinienem był to przewidzieć…

– W porządku, wygrałeś – powiedział bez przekonania.

– Oczywiście, że wygrałem – prychnął Augustyn. – Wcale nie muszę oszukiwać, kiedy gram z tobą w orzechy – jesteś w tej grze równie biegły jak ślepa ostryga. Wygrałem. I to ja przewodzę bandzie w tym tygodniu!

Było ich siedmiu – „Siedmiu przeciw Tagaście”, tak się sami nazywali – a senne miasteczko niejednokrotnie ucierpiało z powodu ich pomysłów. Raz otworzyli obory miejskiego skąpca, Rufusa, i przez wiele godzin po ulicach miasta biegało sześćset krów, nim wreszcie zdołano je złapać. Raz zakneblowali najgrubszą służącą, jaką udało im się znaleźć, zawiązali jej oczy, przywiązali do garbu wielbłąda, przodem do ogona i zaprowadzili zwierzę pod magistrat, gdzie odbywało się właśnie zebranie mądrych ojców miasta. Raz stoczyli na rynku walną bitwę z „Synami Błyskawicy”, inną bandą chłopców, dużo liczniejszą niż „Siedmiu”, ale posiadającą młodszych członków.

Od czasu, kiedy Augustyn wrócił do Tagasty po roku nauki w Madaurze, życie w miasteczku znacznie się ożywiło. Był z nich najmniejszy, wyjąwszy jedynie małego Pamfiego, ale stanowił niewyczerpane źródło pomysłów.

Powoli zapadał zmrok. Chłopcy bez entuzjazmu włóczyli się po miejskim parku, jak zwykle pełnym zakochanych par.

– Na czerwie w starym serze, niewiarygodne, jacy ci ludzie są dziecinni – powiedział Alipiusz z pogardą. – Słyszeliście, co mówił tamten chłopak? O tamten? Po raz szósty zapytał: „A czyje są te uszka?”. Na złotego osła, powinien spróbować to ustalić, skoro tak go to interesuje. A ona potrafi tylko głupio chichotać.

Augustyn protekcjonalnie wzruszył ramionami.

– No cóż, oni są dziecinni z wyboru, a tymczasem ty Alipiuszu jesteś dziecinny, bo nic nie możesz na to poradzić. – Stłumił chichot. – Na mleko Tanit – kiedyś sam się przekonasz.
Znowu się wywyższa, pomyślał Alipiusz. A co by powiedziała Monika, gdyby usłyszała, jak jej syn zaklina się na boginię miłości? Wszyscy przecież wiedzą, że jest bardziej świątobliwa niż biskup – zawsze przychodzi do bazyliki przed biskupem, a wychodzi po nim.

Augustyn z satysfakcją opisał dwie dziewczyny, które poznał w Madaurze. Alipiusz słuchał z nadąsaną miną. Po chwili mu przerwał.

– Kto chce słuchać o dziewczynach? Dziś jeszcze wieleśmy nie zdziałali, co nie? – Nieco go zaskoczyła własna odwaga, ale ciągnął dalej. – Gdybym to ja dowodził bandą…

Augustyn odwrócił się gwałtownie.

– Gdybyś to ty dowodził, to co byś zrobił Alipiuszu? – zapytał wyniośle.

– Więc… – zaczął Alipiusz.

– Więc… – przedrzeźniał Augustyn. – No powiedz, co byś zrobił, gdybyś to ty dowodził?

– Cokolwiek powiem, to będziesz oczywiście przeciw.
– Wcale nie – głos Augustyna stał się słodki jak miód. – No powiedz, proszę, co byś ty zrobił, mój Alipiuszu. A może jeszcze sam nie wiesz?

– U Glabriuszy jest grusza pełna dojrzałych owoców – powiedział nagle Tullus. – Może sobie parę weźmiemy? – Miał siedemnaście lat, był prawie o rok starszy od pozostałych.

– Właśnie to miałem zaproponować – powiedział pospiesznie Alipiusz. Dobry stary Tullus.

Augustyn wzruszył ramionami.

– Kilka gruszek – powtórzył pogardliwie. – I to w dodatku niesmacznych. Już ich próbowałem.

– Lepsze to, niż nic – stwierdził Tullus. – Chodźcie, narwiemy owoców.

Ruszył przez ulicę w kierunku sadu. Ale Augustyn uczynił kilka szybkich kocich susów i znalazł się tam przed nim.
– Kilka gruszek to jest nic – sapnął. – Chodźcie, zabierzmy je wszystkie. Będą przecierać oczy ze zdumienia, kiedy wstaną jutro rano.

Chłopcy zachichotali i nawet Alipiusz był pod wrażeniem pomysłu. Każdy sześciolatek mógł zerwać kilka gruszek z drzewa sąsiada, ale żeby zabrać wszystkie! Mimo to zirytowało go trochę, że Augustyn znów trzyma ich wszystkich w garści.

– Tullusie, ty wejdziesz na drzewo – rozkazał Augustyn. – I ty Sekstusie też. Reszta będzie łapać owoce – tam koło muru leży kilka worków. Pamfy, przynieś je tutaj. No już, wy dwaj, na górę.

Po chwili grusza zaczęła ronić owoce. Nie było to bardzo duże drzewo, ale pełne gruszek. W domu było ciemno – Glabriusze chodzili spać wcześnie – ale i tak chłopcy pracowali w całkowitej ciszy. Napełnili owocami dwa worki, a ciągle jeszcze nie był to koniec.

Ciemności rozświetlał jedynie młody księżyc, cienki sierp unoszący się nad krzywą palmą stojącą koło domu gospodarzy. Było bardzo cicho. Słyszeli jedynie szelest gałązek, pacnięcia spadających gruszek i własne oddechy.
W końcu na ziemię zszedł najpierw Sekstus, a potem Tullus, który zasalutował jak członek jazdy nubijskiej, pięścią do czoła.

– To wszystko, dowódco – zameldował.

– Świetnie – powiedział Augustyn, podnosząc z ziemi ostatnią gruszkę i wysypując przy okazji wszystkie, które zebrał do tuniki. – Bierzcie te dwa worki, my tu wszyscy mamy zajęte ręce.

Opuścili sad, uginając się pod ciężarem owoców. Mały Pamfy, jak zwykle praktyczny, uznał, że łatwiej będzie nieść je w środku niż na zewnątrz, ale poddał się po jedenastej, nie tyle dlatego, że więcej nie był w stanie zjeść, ale dlatego, że gruszki rzeczywiście nie były smaczne.

Potykali się i zataczali pod ciężarem worków, potykali i zataczali, a ich radość z łupu rozwiewała się bez śladu. Tullus zaproponował, żeby usypać z gruszek piramidę na środku drogi, ale właśnie mijali dom Starego Śmierdziela – czyli Burra, hodowcy świń, który trzymał je w rowach wokół domu, a specyficzna atmosfera roztaczana przez te zwierzęta spowodowała powstanie jego przezwiska – i Augustyn zaczął bombardować śpiące świnie owocami. Noc napełniły głośne kwiki. Kiedy Stary Śmierdziel wyszedł sprawdzić, co się stało jego ukochanym świnkom, Siedmiu zniknęło w mroku, trzęsąc się ze śmiechu i tańcząc z radości. Zatrzymali się dopiero przy południowym wejściu do parku miejskiego.

Augustyn wyszczerzył zęby w szerokim, triumfalnym uśmiechu. Światło księżyca nadało jego twarzy srebrny poblask.

– Teraz się rozejdziemy – zarządził nieco ochryple.

I tak zrobili. Alipiusz, któremu niespecjalnie się spieszyło, ruszył niedbałym krokiem za Augustynem. Gdyby teraz wrócił do domu, ojciec, który pewnie jeszcze nie śpi, sprawiłby mu lanie za to, że wraca tak późno. Cała sztuka polegała więc na tym, żeby wrócić jeszcze później, kiedy już będzie spał. Jutro ojciec zajmie się pewnie czym innym i nawet jeśli sprawi mu lanie, to na pewno nie takie mocne.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień.