Niespokojny płomień. Rozdział jedenasty

Po południu musiał pukać cztery razy nim Dawus otworzył. Nie wiedział, czy młody panicz ma się lepiej czy gorzej. Młody panicz zasnął i jeszcze się nie obudził.

Augustyn odsunął sługę i wszedł do domu.

Biegali jak w ukropie z misami z wodą i kompresami. Ojciec Harmodiusza przywitał go bladym uśmiechem. Powiedział coś, ale Augustyn nic nie zrozumiał. Ruszył do pokoju chorego. Poczuł gwałtowne szarpnięcie w umyśle kiedy blady starzec powiedział za nim:

– Jest nieprzytomny. Ale Bóg się nad nami ulituje.

Przy łożu, z oczami wbitymi w twarz syna, siedziała Pryska, matka Harmodiusza. Wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle. Mała, nieszczęśliwa, skulona kobieta.

Ponad jej głową Augustyn popatrzył na zarumienioną w gorączce twarz przyjaciela. Oczy miał zamknięte, usta na wpół otwarte. Od czasu do czasu jego wargi drżały. To drżenie i lekkie, nieregularne wznoszenie się i opadanie prześcieradła na jego piersiach, były w tym pokoju jedynym ruchem.

Augustyn po omacku poszukał czegoś, na czym mógłby usiąść. Ciężka, podróżna skrzynia. Przypomniał sobie później, że widział ją w pokoju Harmodiusza w Kartaginie. Na ulicy bankierów. Miał wrażenie, że to było wiele lat temu.

Siadł na skrzyni i patrzył.

Raz Pryska obejrzała się na niego i skinęła lekko głową. Jej mała twarz, choć bardzo blada, była dziwnie odprężona.

Potem, przez całe godziny, poruszała się tylko po to, by zmienić zimny kompres na czole syna.

Od czasu do czasu do pokoju zaglądał ojciec Harmodiusza, a potem odchodził na palcach.

Wieczorem znów przyszedł medyk. To był Palinus – Augustyn go znał – krępy mężczyzna po pięćdziesiątce. Łysiejący, z rozbieganymi, przeszywającymi oczami. Wszyscy musieli wyjść z pokoju kiedy badał pacjenta. Uśmiechał się chytrze, gdy wyszedł. Powiedział to, co zwykle mówią medycy, kiedy nic nie wiedzą. Używał długich, uczonych słów, jakich pełne są pisma Galena.

Jedyne zdanie, jakie przedarło się do umysłu Augustyna brzmiało:

– Zawsze jest nadzieja.

A sposób, w jaki wypowiedział je Palinus, odbierał wszelką nadzieję. Kiedy medyk odszedł, znów weszli do pokoju chorego.

Żadnej zmiany, tyle że na czole Harmodiusza pojawiły się wielkie krople potu.

Pryska szepnęła coś do męża, który kiwnął głową i wyszedł.

Potem znów zanurzyli się w ciszy.

Nikt nie uczynił żadnej uwagi na temat obecności Augustyna. Nikt do niego nie przemówił. Zupełnie jakby nie istniał – albo jakby tu nie przynależał.

I tak pozostało również wtedy, kiedy przyszedł kapłan.

Augustyn pojął, że wezwał go ojciec Harmodiusza i że postanowili ochrzcić Harmodiusza. Rzecz jasna był to absurd. Chłopak był zupełnie nieprzytomny, z niczego nie zdawał sobie sprawy. Bezsensowny akt przeprowadzany na ciele pozbawionym woli. To było takie głupie, że nawet przez chwilę nie pomyślał o protestach. Straszne było w tym tylko to, że lękali się o życie Harmodiusza.

Siedział dalej z zamglonym wzrokiem, nie patrząc na nic konkretnego. Nie mógł myśleć. Nie mógł płakać. Zupełnie tak, jakby sam również stracił przytomność.

Pryska i jej mąż uklękli, kiedy kapłan wypowiadał świętą formułę i lał wodę na głowę ich syna.

Szeptane przez nich modlitwy były niczym szmer odległego strumienia, bezmyślnego, pozbawionego znaczenia.

Nie pamiętał potem, czy kapłan był stary czy młody, czy spędził w pokoju kilka minut czy kilka godzin.

Była taka chwila, kiedy kapłana nie było już w pokoju. A potem inna, kiedy Pryska nagle zerwała się na równe nogi i zaczęła krzyczeć. Przybiegł jej mąż i oboje wpatrywali się w Harmodiusza.

Augustyn zamknął oczy. Śmierć, pomyślał. Śmierć. Śmierć.

Ale wtedy usłyszał zduszony głos Pryski.

– Kochany, mój kochany synku, czy ty mnie słyszysz? Czy ty mnie słyszysz? Och, Bogu dzięki, Bogu dzięki.

Spojrzał. I zobaczył, że Harmodiusz otworzył oczy.

Zobaczył, że otwiera usta. Usłyszał jak mówi, bardzo cicho, ale zrozumiale.

– Wody.

Ojciec podał mu kubek. Ręka trzęsła mu się tak bardzo, że połowę wylał na łóżko.

Ale Harmodiusz napił się i odetchnął głęboko, z ulgą. Jego twarz nie była już tak rozpalona.

Pryska dotknęła jego czoła.

– Gorączka minęła – powiedziała przejętym lękiem głosem. I dodała dziwnie poważnym tonem. – Poprosiłeś o wodę i ojciec ci ją dał. Ale wcześniej otrzymałeś i wodę, i Ducha Świętego. Narodziłeś się ponownie. Zostałeś ochrzczony.

Harmodiusz spojrzał na nią. Nic nie powiedział tylko leciutko skinął głową.

Potem zasnął. Przez chwilę znów się niepokoili, ale szybko dostrzegli, że oddycha teraz regularnie. To był sen, nie utrata przytomności.

Po pewnym czasie rodzice Harmodiusza wyszli z pokoju. Pryska była u kresu sił. Mąż musiał ją podtrzymywać.

Augustyn pozostał na swoim miejscu.

Nadal tam siedział, kiedy Harmodiusz znów się obudził. Uśmiechnęli się do siebie.

– Od kiedy…? – zapytał Harmodiusz.

– Och, siedzę tu przez cały czas. Chcesz wody? Mocno nas przestraszyłeś.

– Przepraszam – wyszeptał Harmodiusz. – Tak, bardzo chcę wody.

Augustyn przysunął kubek do jego warg.

– Proszę. To ci dobrze zrobi. To lepsze niż woda, którą polali ci głowę jak byłeś nieprzytomny. Gdybym się tak strasznie nie martwił, setnie bym się uśmiał. Wielka szkoda, że sam nie mogłeś tego zobaczyć. No ale cały dowcip polegał właśnie na tym, że nie mogłeś! A najśmieszniejsze jest to, że twoi rodzice na serio wierzą, że jesteś teraz chrześcijaninem! „Poczekajmy, aż straci przytomność i nie będzie wiedział, co się z nim dzieje, a wtedy oblejmy mu głowę wodą…”

Harmodiusz uniósł drżącą rękę i odepchnął kubek. Ten ruch był tak nagły, że naczynie wypadło z palców Augustyna i potoczyło się po podłodze.

– Co się stało? Dlaczego tak na mnie patrzysz jakbym… jakbym był twoim wrogiem?

– Moim śmiertelnym wrogiem… – powiedział Harmodiusz powoli.

– Ale… ale dlaczego? Dlaczego? Czy z powodu tego, co powiedziałem o…

– Jeśli cenisz naszą przyjaźń… nigdy więcej… nie mów do mnie w ten sposób.

Augustyn spojrzał na niego najpierw z osłupieniem, a potem z głębokim niepokojem. Ale nikt nigdy nie rzucił mu wyzwania na próżno. Ostre pociski słów już przemykały przez jego umysł, gotowe do wystrzelenia, gotowe niszczyć.

Powstrzymał się z wysiłkiem. Harmodiusz był chory. Zwycięstwo nad nim teraz nie przyniesie mu triumfu.

Uśmiechnął się z przymusem.

– Doskonale – powiedział lekko. – Podyskutujemy kiedy indziej. Najpierw wyzdrowiej. Mamy przed sobą cały czas świata.

Harmodiusz nie odpowiedział. Zamknął oczy i odwrócił głowę na bok, dając do zrozumienia, że chce spać.

Wciąż się uśmiechając Augustyn wyszedł z pokoju i niemal wpadł na Palinusa, medyka, którego wezwano, by na własne oczy ujrzał to nagłe ozdrowienie.

Cofnął się, ukłonił krótko rodzicom Harmodiusza i pospiesznie opuścił ich dom. Uśmiech zamarł na jego wargach.

Poszedł prosto do domu. Środek dnia, pomyślał. Musiałem tam siedzieć całą noc. Albo dzień i dwie noce.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

Spać. Jedyna rzecz jaka się teraz liczyła to sen. Żeby tylko matka nie dręczyła go pytaniami. Bo był już dość udręczony.

Ale Monika zapytała tylko: – Jak się miewa Harmodiusz?

– Och, już dobrze, matko.

– Mówili, że jest poważnie chory.

– Był. Ale już dochodzi do siebie – uśmiechnął się z goryczą. – Sądzę, że się ucieszysz na wieść, że rodzice go ochrzcili.

Monika nic nie powiedziała.

Nie mógł się powstrzymać, żeby nie mówić dalej.

– Był wtedy nieprzytomny, a oni od razu skorzystali z szansy. To haniebna sprawa, matko, tyle mogę ci powiedzieć. On ma taki wspaniały umysł. Jest niezwykle inteligentny. Kiedy jego umysł pracował w zdrowym ciele, słuchał mnie i przyjmował nauki, których mu udzielałem. Musiał zachorować i stracić przytomność, żeby mogli go ochrzcić. Idź więc teraz do tej swojej bazyliki i podziękuj za to wspaniałe zwycięstwo. A ja idę do łóżka.

Wyszedł gwałtownie z pokoju.

Monika naciągnęła na głowę zasłonę i po cichu wyszła z domu.

Bazylika była pusta. Modliła się przez chwilę, nie na specjalnej ławce zarezerwowanej dla wdów, ale w ciemnym kącie, z dala od kotary zasłaniającej ołtarz. Potem podniosła się z kolan i wyszła. Kilka minut później pukała do drzwi biskupa.

Biskup Fulgencjusz z Tagasty był człowiekiem zajętym. Pod pewnymi względami był dokładnym przeciwieństwem Romanianusa. Niekoronowany król Tagasty spędzał większość życia robiąc dokładnie to, co lubił, a interesom poświęcał minimalną ilość czasu. Biskup spędzał większość życia na robieniu rzeczy, których nie lubił, a minimalną ilość czasu poświęcał na te nieliczne przyjemności, na które mógł sobie pozwolić. Minęło ledwie dziesięć lat od czasu, kiedy cesarz Julian wywrócił wszystko do góry nogami, próbując gorączkowo obalić chrześcijaństwo i zaprowadzić neopoganizm we własnej wersji, zawierający silną domieszkę wschodniego i pseudowschodniego mistycyzmu. Najbardziej praktyczną konsekwencją miłości cesarza do mistycyzmu było obrabowanie społeczności chrześcijańskich nie tylko z kościołów, ale również z prywatnego majątku, przede wszystkim z posiadanej ziemi. Kiedy Julian zginął na wojnie z Persją, a imperium powróciło do chrześcijaństwa, cofnięto prawa przeciw chrześcijanom i rozpoczął się długi i niezwykle nużący proces porządkowania spraw w taki sposób, aby nie krzywdzić nadmiernie ani chrześcijan, ani pogan. Sądy zalane były sprawami. Trzeba było znaleźć pieniądze na odbudowę kościołów. Trzeba było odbudować gminy chrześcijańskie. Nadal brakowało jasności, która parafia należy do której diecezji, a jeszcze mniej jasne było to, kto się nadaje do kapłaństwa, a kto nie. Zresztą i pod względem politycznym czasy nie były bezpieczne. W takich okolicznościach biskup musiał pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, zaś biskup Fulgencjusz przepraszał co wieczór Pana za to, że musi się przespać choć kilka godzin.

Mimo to przyjął Monikę. Wdowy miały w sercu Kościoła zarezerwowane specjalne miejsce, a wdowa po Patrycjuszu uważana była za przykładną katoliczkę. Rok w rok Fulgencjusz widywał ją dwa razy dziennie w bazylice, a wiedział, że nie należy ona do tych kobiet, które przesiadują tam, żeby plotkować z sąsiadkami. Ani do tych, które czyniły ze swej pobożności widowisko. Nie chodziła do bazyliki, by ją tam widywano. Szła tam wysłuchać słowa Bożego i by Bóg usłyszał jej modlitwy.

Miał tylko nadzieję, że nie zajmie mu wiele czasu. Lecz była to nadzieja płonna.

Monika nigdy nie skarżyła się na Augustyna i nie uczyniła tego i teraz. Ale opowiedziała całą historię swoich nadziei i rozczarowań.

– Nie jestem dla niego przeciwnikiem – zakończyła. – Nie wiem jak obalić jego okropną doktrynę. Zawsze potrafił tak wszystko obrócić, by pasowało tam gdzie chce, a w Kartaginie jeszcze się w tym szkolił i teraz pozbawia wiary jednego dobrego człowieka po drugim. Więc poszłam do bazyliki pomodlić się i tam przyszedł mi do głowy pomysł – jedyny, który może go ocalić.

– Czyli jaki? – zapytał cierpliwie Fulgencjusz.

– Ty musisz z nim pomówić – oświadczyła Monika. – Ty potrafisz uczynić to, czego ja nawet nie śmiem próbować, potrafisz obalić jego błędy, wykorzenić zło i zasiać dobro w jego duszy. Wiem, że zrobiłeś to dla tylu innych…

– Nie – powiedział biskup po prostu.

Zaskoczyła ją stanowczość tej odmowy. Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Nie – powtórzył Fulgencjusz. – To nie ma sensu. Za wcześnie. Jeszcze nie dojrzał. Nie, nie przerywaj mi. Znam jemu podobnych młodzieńców. Rzecz nie w tym, że ma za dużo rozumu – Nasz Pan błogosławił nawet naiwnych, ale nie zakute pały. Kłopot z twoim synem polega na tym, że herezja, którą wyznaje, wbija go w pychę. Sprawia mu przyjemność wytrącanie z równowagi ludzi, którzy nie są dość uczeni, by mu stawić czoła. Uwielbia zadawać im pytania, na które nie potrafi ą odpowiedzieć. Jeszcze nie wie, że to potrafi każdy głupiec.

– Ale… co ja mogę zrobić?

– Nic. Zostaw go w spokoju. Tylko módl się za niego. Zobaczysz, pewnego dnia odkryje swój błąd i pojmie jak wielka jest jego bezbożność.

– Zostawić go w spokoju… – powtórzyła Monika ze wzburzeniem. – Więc nikt mu nie pomoże?

– Ty mu nie możesz pomóc, dobra kobieto, ale Bóg może. A z moich doświadczeń wynika, że w takich przypadkach Bóg lubi działać bezpośrednio.

Dostrzegł jej wielką rozpacz i złagodniał.

– Posłuchaj – powiedział miękko – trzydzieści lat temu, może trochę dawniej, byłem taki sam jak on.

– Ty? To niemożliwe.

– Moja biedna matka – w przeciwieństwie do ciebie – została zwabiona do sekty manichejczyków. Ofiarowała im mnie, kiedy byłem małym dzieckiem. Dorastałem w ich wierze. Kiedy byłem mniej więcej w wieku twojego syna nie tylko przeczytałem praktycznie wszystkie ich księgi – a jest ich ogromna ilość – ale również je przepisywałem. I dobrze mi to zrobiło. Zmusiło do myślenia. Natrafiłem na sprzeczności, na błędy. Zacząłem wątpić. W końcu od nich odszedłem. I oto gdzie jestem teraz! Więc daj mu czas. Sprawy się ułożą.

Wstał.

Ale zamiast wyjść, Monika rzuciła się do jego stóp.

– Och, mój panie, wiedziałam… wiedziałam, że znasz wszystkie błędy i sprzeczności w tej strasznej nauce… błagam cię, nie zostawiaj go… ocal go!

Nawet biskup może poczuć się skrępowany widokiem płaczącej kobiety. Fulgencjusz zaczął bębnić palcami w blat biurka.

– Już ci mówiłem. Jest za wcześnie.

– Mój panie, nalegam…

– Uspokój się, bądź rozsądna….

– Tylko ty możesz to uczynić!

– Dosyć kobieto! – zagrzmiał Fulgencjusz straciwszy zupełnie cierpliwość. – Idź swoją drogą.

Wstała drżąc, skłoniła mu się i ruszyła do wyjścia.

– Z całą pewnością tak opłakiwany syn nie zginie – powiedział za nią szorstko.

Odwróciła się. Jej oczy dziwnie promieniały.

– Teraz wszystko jest w porządku – powiedziała. – Niebo przemówiło przez ciebie.

I wyszła.

Biskup Fulgencjusz popatrzył za nią.

– Niebo, myślałby kto – zachichotał. Potem znów spoważniał. Nic nie myślał wypowiadając to ostatnie zdanie. Po prostu je powiedział, a oczy tej biednej, dobrej kobiety… no cóż, może Bóg potrafi wykorzystać nawet zniecierpliwienie starca?

Chwilę później z uwagą studiował raport nowego księdza z Madaury. To sumienny człowiek, ale chyba niezbyt dobrze mu idzie organizowanie gminy…

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień.