Niespokojny płomień. Rozdział dziesiąty

Minęło kilka miesięcy nim Augustyn znów zobaczył matkę. Wtedy rano, gdy się rozstali, poszedł prosto do Romanianusa, powiedział mu co zaszło i zapytał, czy mógłby zamieszkać w jego domu. Wesoły starzec był zachwycony.

– Wieczory wdowca są długie, Augustynie, a jeśli jest on tak stary, jak ja, zdają się nie mieć końca. Być może pomożesz mi odzyskać bystrość umysłu. Bo ostatnio strasznie zardzewiał. Na bogów, rozważę nawet studiowanie pism Maniego, jeśli da mi to możliwość szermierki słownej z tobą. Jak dotąd jedyne Królestwo Ciemności jakie znam to nuda. Pokonajmy je razem.

Augustyn wycofał się zatem do pałacowej rezydencji starca, jakby to była twierdza. Mury luksusu, blanki epikureizmu chroniły go przed wspomnieniem ostatniej godziny w domu matki. To był dla niego wstrząs – dużo większy niż sam przyznawał – a królewska sztuka bycia niezwykle zajętym nic nierobieniem pozwalała mu go przezwyciężyć.

Zaś Romanianus zajmował go przez cały czas swą tyrańską przyjaźnią bogacza. Chodzili razem na polowania. Ucztowali. Czytali poezję i dyskutowali nad metafizycznymi problemami w „kąciku filozoficznym” chronionym przed słońcem jedwabną markizą. Udzielał lekcji Licencjuszowi i innym uczniom, ale udzielał ich nie tyle regularnie, co w wolnym czasie.

Jednakże jednej rzeczy nie zaniedbał. Codziennie widywał Harmodiusza. Nic nie mogło temu przeszkodzić. Kiedy Romanianus uczynił żartem uwagę na temat tej przyjaźni, Augustyn odparł śmiertelnie poważnie:

– Harmodiusz jest mi bliski jak moja własna dusza. Sam Pierwiastek Światła oddał go mojej pieczy. Stał się obcym w domu swych rodziców, ponieważ porzucił wiarę dzieciństwa. Teraz to ja winienem być jego ojcem i matką, i pomagać mu dorastać w nowej wierze.

Zaciekawiony Romanianus zaprosił młodego człowieka do swego domu, a Augustyn wyraził mu swą wdzięczność wciągając Harmodiusza w dialektyczny spór o takim ogniu, elokwencji i dowcipie, że gospodarz nie posiadał się z zachwytu. Było coś niezwykle ujmującego w przyjaźni tych dwóch utalentowanych młodzieńców. Byli od siebie zupełnie różni: Augustyn, wiecznie napastliwy, o ciemnej karnacji, gwałtowny, spadający na swego oponenta niczym górski orzeł – nawet sam wyglądał jak górski orzeł, skumulowana, dzika, zabójcza energia – i Harmodiusz, pełen gracji obrońca, być może o słabszej wadze intelektualnej, niemniej myślący jasno i błyskotliwy.

Romanianus bił im brawo jakby był w teatrze, a oni skłonili się mu jak aktorzy na scenie.

– Oczywiście nie ścieramy się tak na serio – śmiał się Augustyn. – Nasze starcia służą jedynie objaśnieniu tych zagadnień innym. Harmodiusz jest równie dobrym manichejczykiem jak ja. Prawda, Harmodiuszu?

Młodzieniec przytaknął.

– Wiele ci zawdzięczam, Augustynie. Modliłem się i oddawałem cześć Świętości na kolanach. Ale teraz wznoszę się na wysokości, na które zwykłem był jedynie spoglądać. Choć muszę przyznać, że czasami przyprawia mnie to o zawrót głowy – dodał uśmiechając się do Augustyna.

– Znam to uczucie – pokiwał głową Romanianus. – Kiedy on mówi o bezustannej pracy Duchów Światła na ziemi – wszystko ożywa i nabiera własnego znaczenia. Patrzę na liście na drzewie i czuję się bliżej boskości niż w oficjalnym świętym gaju.

– Jesteś jednym z nas – stwierdził Augustyn triumfalnie. – Napiszę do Bahrama, niech tu przyjedzie i odprawi ceremonię przyjęcia.

– Może i jest tak, jak mówisz – powiedział Romanianus w zadumie. – Choć wielce mi będzie żal mojej piwnicy z winem. Dziś rano dostałem wiadomość, że z Italii przybyło dwanaście amfor caecubana.

– Nie pokonasz w sobie Królestwa Ciemności w ciągu jednego dnia – odparł Augustyn. – Ani kilku tygodni, miesięcy, ani nawet w kilka lat. Jeśli nie staniesz się wybranym, będzie to proces trwający przez całe życie – stopniowy proces. Możesz nie zdawać sobie sprawy, że on trwa, ale trwa. Nie lękaj się – cytował słowa Bahrama z taką samą niezachwianą pewnością, z jaką Bahram wygłosił je do niego w dniu święta Dziewicy Kartagińskiej.

Romanianus zamyślił się na chwilę. Potem zwrócił się do Harmodiusza.

– Powiedz mi, co uważasz za największy dar swej nowej religii?

– Chyba już ci to powiedziałem, panie. Niezwykłą lekkość ducha, niemal pozbawione wysiłku wznoszenie się na wielkie wysokości – i, oczywiście, wiedzę, że to, co uważałem za swoją winę, jest w istocie wojną toczoną we mnie przez dwa Pierwiastki. Kiedyś nienawidziłem się za to, że źle postępuję, czułem się nikczemny i żałosny, ponieważ byłem uczony, że każdy grzech oddala mnie od Boga. Dziś wiem, że to nie ja grzeszę, i potrafię obserwować toczącą się we mnie wojnę z dystansem i obiektywizmem.

Do pokoju wszedł Licencjusz.

– Muszę przerwać to zebranie wielkich, gdyż przybył do tych niebiańskich bram posłaniec i oczekuje cię w udręce… – zacytował.

– Przestań, głupcze – wykrzyknął jego ojciec. – O co chodzi?

– Nie wiem – odarł Licencjusz nieco niepewnie. – Augustynie, przybyła twoja matka i chce z tobą mówić.

Zapadło milczenie.

– Jeśli to jeden z twoich żartów, Licencjuszu…

– Nie, ojcze. Zaprosiłem ją oczywiście do środka, ale nie chciała wejść. Czeka w atrium.

Augustyn wstał.

– Jeśli mi wybaczysz, Romanianusie…

Starzec położył mu łagodnie rękę na ramieniu. Twarz Augustyna była nieprzenikniona.

Zastał Monikę w atrium, wysoką, ciemną nieznajomą stojącą w samym środku obcego świata. Na próżno usiłował się domyślić powodu tej wizyty. Jej widok również nic mu nie wyjaśnił. Twarz miała błogo spokojną, oczy spuszczone i naprawdę wyglądała jak posłaniec z innego świata. Licencjusz, przy całej swej młodzieńczej bezczelności, był doskonałym obserwatorem.

– Jestem na twe usługi matko – powiedział lekko.

Kiedy uniosła wzrok, zauważył, że ma zaczerwienione powieki. Jej twarz była bledsza niż zwykle. Wyraźnie się postarzała. Wysiłkiem woli uzbroił się przeciw córze bogów, o której mówił Romanianus.

– Dlaczego nie chciałaś wejść, matko? Romanianus ucieszy się z twojej wizyty.

– Nie przyszłam zobaczyć się z nim, tylko z tobą Augustynie. Zachowałam się pochopnie i surowo, i cierpiałam bardzo z tego powodu. Chcę, żebyś wiedział… – głos jej się załamał i musiała powtórzyć. – Chcę, żebyś wiedział, że mój dom jest twoim domem, od chwili kiedy się urodziłeś. Myliłam się. Zawsze będziesz miał matkę, a ja zawsze będę miała syna. Nie mogę ci ofiarować tego, co masz w tym pałacu, ale będę bardzo szczęśliwa, jeśli wrócisz pod mój dach – jej głos stawał się coraz cichszy, aż zapadło milczenie.

Dlaczego? Pomyślał Augustyn. Dlaczego? Gdyby była kobietą mniejszego formatu, podejrzewałby plotki sąsiadów, szepty w mieście, skandal, jakim było wymówienie przez matkę domu jedynakowi. Ale znał ją zbyt dobrze, by uwierzyć w coś takiego. Więc dlaczego?

– Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie, matko? – zapytał bardzo łagodnie.

– Sen.

Uśmiechnął się lekko. Potem zmarszczył brwi.

– Sen? Nie wiedziałem, że przywiązujesz wagę do snów. Czy to po chrześcijańsku?

Nie zwróciła uwagi na ironię w jego głosie. – Sen powiedział Józefowi, że jego żona jest przy nadziei za sprawą Ducha Świętego. Sen ostrzegł go, by uciekał z rodziną do Egiptu. Nie wszystkie sny pochodzą od Boga, ale niektóre tak. Mój pochodzi.

– Skąd wiesz? Zresztą nieważne… – uśmiechnął się pobłażliwie. – Co ci się śniło, matko?

Sprawiała wrażenie, jakby go nie słyszała.

– To był pierwszy sen, jaki miałam od dnia, kiedy odszedłeś – powiedziała powoli. – Nigdy nie śniłam często, ale przez te dni i tygodnie nie śniłam w ogóle – aż do wczorajszej nocy. Byłam na środku wzburzonego morza, ale nic mi nie groziło, stałam na jakiejś platformie. Byłam bezpieczna, ale przytłoczona smutkiem. Wtedy podszedł do mnie jakiś młodzieniec. Nigdy wcześniej nie widziałam kogoś takiego jak on. Cały promieniał. Od chwili, gdy go ujrzałam wiedziałam, że jest przyjacielem i że mogę mu ufać. Jego głos był cichy, ale słyszałam go doskonale ponad rykiem morza. Zapytał mnie, czemu się smucę i czemu płakałam przez cały dzień.

Augustyn przygryzł wargę.

– Zatem nie wiedział? – zapytał. Chciał, żeby to zabrzmiało nonszalancko, ale niezupełnie mu się udało. Ale Monika nie wsłuchiwała się w takie subtelności.

– Oczywiście, że wiedział, tak jak Nasz Pan, kiedy pytał uczniów na drodze do Emmaus dlaczego się smucą. Powiedziałam mu, że jestem w żałobie po stracie duszy. Duszy mojego syna. A on kazał mi się uspokoić. „Słuchaj uważnie – powiedział – a przekonasz się, że tam gdzie ty będziesz, będzie i on”. Spojrzałam i…

– I?

– I byłeś tam ty, stałeś obok mnie, na tej samej platformie.

Zobaczył w jej oczach łzy. Chciał rzucić się w jej ramiona i pocałować. Ale umysł ocalił wolę przed jego duszą. Kobietom tak łatwo przychodzi płacz. Co dobrego przyniosłoby dawanie jej fałszywych nadziei? Niemniej obdarzył ją szerokim uśmiechem.

– No cóż, matko, może chciał powiedzieć, że pewnego dnia staniesz się taka, jak ja?

Bez chwili wahania odparła.

– Nie. Nie powiedział: „gdzie on będzie, ty będziesz”. Powiedział: „gdzie ty będziesz, on będzie”.

Na to nie było odpowiedzi. Przez chwilę miał ochotę zażartować, że przebiegły z niej dialektyk, ale ze złością, niemal z pogardą, odrzucił ten pomysł. Bez względu na to, jak błędne były jej poglądy, była w nich szczera, absolutnie szczera. Przejrzała pozorność jego wyjaśnienia. Przejrzała ją natychmiast, a on dostrzegł ją dopiero, gdy przemówiła. Palma zwycięstwa należała do niej, nawet jeśli jej sen nie był niczym więcej niż obrazem jej najskrytszej nadziei.

– Jesteś kochana, matko – powiedział głęboko poruszony. – Przykro mi, że cię zraniłem. Nic nie mogłem na to poradzić.

Uśmiechnęła się przez łzy.

– Wrócisz zatem do domu?

– Oczywiście, że wrócę. Jeszcze dzisiaj.

– I… będziesz…?

Wziął ją w ramiona.

– Musisz dać mi czas, matko – powiedział gładząc ją po osłoniętej materią głowie, jakby gładził głowę dziecka, które potrzebuje pociechy. – Musisz dać mi czas. Widzisz, sam muszę rozwiązać te problemy. Zobaczymy.

Łagodnie wysunęła się z jego objęć.

– Pójdę już – powiedziała, a oczy znów miała spuszczone. – Proszę przeproś w moim imieniu Romanianusa. To dobry człowiek, zrozumie.

– Oczywiście, że zrozumie.

Poczekał aż wysoka, ciemna postać zniknie wśród kolumn, a potem wrócił do gospodarza.

Powiedział mu wszystko. Romanianus słuchał od czasu do czasu kiwając głową, a na koniec powiedział:

– To niezwykła kobieta. Zawsze to powtarzam.

– To prawda – przyznał Augustyn. W jego głosie pobrzmiewała nuta skruchy i dziwna, irracjonalna duma.

***

Nie żałował swojego powrotu. W końcu poproszono go, by wrócił i wyraził na to zgodę. Nie musiał o nic błagać – czego oczywiście nigdy by nie uczynił.

Kiedy Monika zapytała go, czy nie brakuje mu luksusów pałacowej willi Romanianusa, roześmiał się i zacytował Horacego:

„Nie kość słoniowa ani złoto
Błyszczy na stropach w moim domu.
Tramy z Hymettu w nim nie gniotą
Kolumn z dalekich afrykańskich łomów…

I ziemia, czy kto król, czy biedak,
Jednako przyjmie nas. A złotem
Prometeuszowi wziąć się nie dał
Charon, by stamtąd przewieźć go z powrotem” (1).

– Widzisz matko, wartość prostoty opiewano jeszcze przed nastaniem chrześcijaństwa. Albo weź ten wiersz:

„Niczym się nie przejmować – rzecz jedyna z rzeczy,
Co szczęście, mój Numicy, daje i bezpieczy.
Niejeden na to słońce i gwiazdy w przestworze,
I zjawiska niebieskie, zmienne w każdej porze,
Patrzeć może spokojnie…” (2)

– Wie o tym poeta i wie filozof. Nie przepadam za Horacym, ale Harmodiusz go lubi. Przeczytałem jeszcze raz całego Horacego, żeby mu zrobić przyjemność.

– On jest chory, Augustynie.

– Harmodiusz? Chory? Skąd wiesz? Wczoraj czuł się całkiem dobrze! Kto ci to powiedział? Czy to coś poważnego?

– Nie sądzę – odparła Monika. – Jego matka przysłała wiadomość. Nie chcą, żebyś dziś przychodził go odwiedzić. Nie wolno mu się ekscytować, tak zalecił medyk. Powinien wydobrzeć za kilka dni.

– To irytujące – stwierdził Augustyn. – Cieszyłem się na… zresztą nieważne.

Widziała, jak bardzo jest poruszony i jak zupełnie nie potrafi tego okazać. Poruszał się szybko, przesuwając zwoje na biurku. To było to samo biurko, którego używał jego ojciec. Patrycjusz nigdy nie ukrywał, co czuje. U niego wszystko wypływało na powierzchnię. Ale Augustyn, nawet jako mały chłopiec…

– Czy coś jeszcze, matko?

– Nie… już nic.

Wyszła z pokoju.

Nie wolno mu się ekscytować. Nie chcieli, żeby go dziś odwiedzał. Powinien wyzdrowieć za kilka dni. Wielu ludzi cierpi na gorączkę o tej porze roku, kiedy miasto owiewa gorące tchnienie, jakby sama pustynia też miała gorączkę. To rzecz jasna mógł być tylko pretekst. Może znowu knuli, może znów chcą go od niego oderwać.

Mało prawdopodobne. Ostatnio zaczęli okazywać rezygnację. Nawet matka Harmodiusza zrobiła się całkiem przyjacielska.

Trzeba iść do Romanianusa i wypełnić codzienne obowiązki. Licencjusz robi postępy, podobnie jak inni.

Wstał mechanicznie, wetknął pod pachę zwój z poematami Horacego i wyszedł.

Przeszedł przez miejski park. Ludzie witali go jak zwykle, ale on ich nie dostrzegał. Kilka minut później znalazł się pod drzwiami domu Harmodiusza. Przez jakiś czas po prostu tam stał. Potem zapukał. Otworzył jeden ze służących, stary Dawus.

– Jak się miewa młody panicz, Dawusie?

– Niedobrze – jęknął sługa. – Niedobrze. Bardzo czerwony, bardzo podniecony. U niego uzdrawiacz.

Barbarzyńska łacina.

– Chcę go zobaczyć. Tylko na chwilę.

Dawus uniósł ręce.

– Rozkaz nie wpuszczać nikogo. Musi mieć cisza, spokój. Proszę, przebacz.

Tylko tyle zdołał z niego wydobyć. Skinął głową i odszedł. Pół godziny później czytał Horacego Licencjuszowi i innym, ale wiersze zdawały się nie mieć sensu. Kiedy Licencjusz zaczął swoje zwykłe wygłupy, warknął na niego napastliwie. Oczywiście to był absurd. Gorączka. Za kilka dni wyzdrowieje.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Horacy, Oda 18, Non ebur neque aureum.

(2) Horacy, List 6, Nil admirari prope res est una, Numici.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień.