Niespokojny płomień. Rozdział czwarty

Zobaczył Augustyna zaraz następnego dnia. Nie był to przypadek – po prostu poszedł do szkoły retorów koło świątyni Saturna. W Kartaginie było oczywiście wiele takich szkół, ale tę wskazano mu jako najbardziej nowoczesną, więc od razu się domyślił, że Augustyn ją wybrał. Nie rozumiał, dlaczego nie pomyślał o tym wczoraj. To było takie proste! Choć hałas na ulicach wcale się nie zmniejszył, na szczęście odzyskał zdolność myślenia. Augustyn stał w grupie młodych ludzi przed wejściem do szkoły. Poczekał, aż go zauważy, choć przez chwilę miał wrażenie, że przyjaciel nigdy nie podniesie wzroku, a jeśli podniesie, to go nie pozna.

Ale kiedy Augustyn wreszcie się odwrócił, uśmiechnął się i był tak wyraźnie ucieszony, że Alipiusz miał ochotę zatańczyć z radości. Porzucił grupę młodzieńców, podszedł do niego, położył mu ręce na ramionach i powiedział, że już czas, żeby on również zobaczył coś w życiu, zamiast tkwić zakopany w najdalszych prowincjach, gdzie nic się nie dzieje.

– Chyba, że myśmy coś zmalowali – dodał puszczając do niego oko.

Alipiusz miał wrażenie, że zaraz wybuchnie z radości, ale potrafił jedynie uśmiechać się z zażenowaniem.

– Możesz się tutaj zapisać dziś po południu – powiedział Augustyn wskazując szkołę ruchem głowy. – Albo jutro, nie ma pośpiechu. A ja pokażę ci Kartaginę. Zapewne nic jeszcze nie widziałeś? Dokładnie tak myślałem. To chodź.

I zabrał go ze sobą. Cóż to był za piękny dzień! Dach świątyni Saturna, pokryty złotem, błyszczał niczym samo słońce.

– To oczywiście dawna świątynia Molocha, ale nikt jej tak dziś nie nazywa – wyjaśnił Augustyn. – Mówią o niej po prostu „ta stara”. No i przestali tu składać ofiary z dzieci. Bóg dostaje teraz tylko czarne kozy i czarne kury. Nie wiem, czy podoba mu się taka dieta.

Nadal stały tu wszystkie świątynie – Jowisza Kapitolińskiego, Minerwy, Marsa i Junony. Na końcu ulicy lekarzy wznosiła się świątynia Eskulapa, którego w dawnych czasach nazywano Eszumem.

Zaraz za nią stał marmurowy pałac prokonsula, wielka, rozłożysta budowla, sięgająca aż na szczyt akropolu, na której dachu siedziały gigantyczne złote orły.

– Wiesz, sądziłem, że powinniśmy pogardzać Rzymianami, że to banda źle wychowanych, nowobogackich najeźdźców – powiedział Augustyn. – Nasza kultura jest oczywiście dużo starsza – znajdowała się już w okresie schyłkowym kiedy oni byli jeszcze żałosnymi barbarzyńcami. Byliśmy międzynarodową potęgą, kiedy ta banda wieśniaków wyznawała żałośnie prowincjonalne poglądy. Ale coś osiągnęli. Zniszczyli nas sześćset lat temu – ale pomogli nam się odbudować. Potrafi ą wyciągać ze wszystkich narodów to, co w nich najlepsze i oddawać to na swoje usługi. Można się od nich wiele nauczyć, nawet teraz.

Strażnicy przed pałacem nosili charakterystyczne rzymskie zbroje, ale byli ogromnego wzrostu, a włosy mieli czerwone, albo żółte.

– Goci – wyjaśnił Augustyn. – Psy wojny do wynajęcia. Po co robić samemu coś, co mogą zrobić za ciebie inni? Każdy barbarzyńca na żołdzie Rzymian jest wart trzech rzymskich legionistów: to jeden sprzymierzeniec więcej – jeden wróg mniej – oraz potencjalne narzędzie zniszczenia wroga. Sprytny plan. Wpadł na niego stary Tyberiusz, a teraz uczynili z tego sztukę. Kiedy przyjechałeś?

Alipiusz powiedział, że wczoraj i podzielił się pierwszymi wrażeniami.

Augustyn był bardzo rozbawiony.

– Nawet nie pomyślałeś o tym, żeby zdobyć plan miasta? Cóż za podejście do problemu! Chodźmy tą ulicą do portu. Musisz sobie kupić nowe stroje, Alipiuszu. Niedobrze pokazywać wszystkim, że pochodzisz z prowincji. Oszukają cię na dużo więcej, niż wynosi cena nowych szat.

On sam, jak zauważył Alipiusz, ubierał się niesłychanie elegancko.

Zeszli w dół, przecięli forum i ruszyli ulicą bankierów, po obu stronach której wznosiły się dwa ogromne posągi Marsjasza i Apulejusza oraz tłumu innych, mniej znanych sław. Ukryte za kolumnami sklepy pełne były towarów – wielu z nich nigdy nie widziano w Tagaście, a ułożono je w taki sposób, że przyciągały uwagę wszystkich przechodniów.

W Tagaście wystawiało się towary na starą modłę, ale tutaj wystawa służyła innemu celowi. Kupcy traktowali swoje towary tak, jak niektóre kobiety traktują same siebie: „Patrz na mnie, jestem tego warta”.

Dotarli nad brzeg morza, ale wody wcale nie było widać wśród lasu najrozmaitszych statków, od łodzi wiosłowych po triremy, załadowywanych, rozładowywanych, wpływających, wypływających, otoczonych chmarą robotników, których kolor skóry wahał się od czystej bieli po czerń węgla. Hałas był taki, że musieli do siebie krzyczeć.

– Odwróć się! – krzyknął Augustyn.

Alipiusz posłuchał i zobaczył coś takiego, że aż cofnął się gwałtownie i byłby wpadł do brudnej wody, gdyby Augustyn nie złapał go mocno za ramię.

Do końca życia nie zapomniał tego widoku. Kartagina wznosiła się nad nim w całym swym majestacie – usypane przez ludzi wzgórza przykryte złoconymi dachami świątyń oraz akropol czy raczej Byrsa, jak go tu nazywano. Zdawała się przytłaczać nawet naturę, wyciskając z siebie, w niekończących się strumieniach, ludzi, zwierzęta i pojazdy.

Ale naprawdę przeraziło go zupełnie coś innego. Tuż za nimi wznosiła się ściana, najwyższa, jaką widział w życiu, a do tej ściany przybite były potwory.

Wyglądały zupełnie jak żywe, choć tak naprawdę była to tylko mozaika, ułożona z kamyków o wszelkich możliwych kształtach i kolorach.

Był tam gigant bez głowy, wysoki na pięćdziesiąt stóp, z jednym okiem na środku piersi. Inny gigant miał tylko jedną stopę, ale ta była za to ogromna, tak wielka, że gdyby się położył, mógłby się pod nią cały schronić przed słońcem. Był też dziwaczny tytan bez ust, który jedzenie wciągał przez nos, a obok niego ryba, wielka jak okręt wojenny, połykała całe pęczki ludzi. Inne wizerunki znajdowały się zbyt daleko, by mógł się przyjrzeć ich przerażającym szczegółom. Przypominał sobie niejasno, że ojciec czytał mu o istnieniu takich stworzeń w Historii naturalnej Pliniusza, ale nie sądził, że kiedykolwiek zobaczy je na własne oczy. Były tak okropne, że bez trudu mogły obrócić człowieka w kamień, jak Gorgona.

– Piękne, prawda? – krzyknął do niego Augustyn.

– Chodźmy stąd! – odkrzyknął Alipiusz.

Ruszyli labiryntem ulic pod górę. Po pewnym czasie dotarli na rodzaj tarasu, z którego rozciągał się widok na port i tu po raz pierwszy Alipiusz ujrzał morze, spokojne i błękitne i nieskończone, upstrzone ciemnymi kropkami statków.

– Wiesz, gdzie stoisz? – zapytał Augustyn.

– Nie, gdzie?

– Tuż nad tym bezgłowym potworem.

Alipiusz nie dał mu tej satysfakcji i nie pokazał po sobie, jak bardzo nieswojo się czuje, ale Augustyn pewnie i tak wiedział. Zdumiewające, jak on zdążył poznać to miasto po zaledwie dwóch tygodniach pobytu! Ruszyli skrótem z powrotem na forum, a stamtąd udali się do niewielkiej jadłodajni. Wiedząc, że przyjaciel nie ma zbyt wiele pieniędzy, Alipiusz zaprosił go na obiad, a Augustyn przyjął zaproszenie z wyraźną wdzięcznością. Zjedli pulsum i bardzo smaczne owoce morza, słodycze i owoce. Wino było dobrej jakości i nie uderzało zbyt mocno do głowy.

Jadłodajnia najwyraźniej nastawiona była na studentów – wkrótce przyłączyli się do nich dwaj znajomi Augustyna, Honoratus i Nebrydiusz, dość mili młodzi ludzie. Zaczęli rozmawiać o Cyceronie, którego nikt nigdy nie czytał w Tagaście, a którego tutaj uważano za „bardzo eleganckiego” i „niezwykle wytwornego”, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Alipiusz czuł się dziwnie, widząc Augustyna pogrążonego w tak poważnej rozmowie. Nie mógł się powstrzymać od komentarza.

– Co za zmiana. Mam wrażenie, że całe lata minęły od chwili, kiedy ogołociliśmy z gruszek drzewo Glabriuszy i robiliśmy ludziom inne kawały.

Augustyn kopnął go pod stołem w łydkę, ale Honoratus zaczął się śmiać.

– Poczekajcie, aż poznacie Rozgromicieli.

– Kogo?

– Wywrotowców.

– A kto to?

– Och, to Wiecznie Wkurzeni. Ci, co Wpadają-i-Rozwalają-Wszystko-na-Drobne-Kawałki. Są wystarczająco okropni, kiedy zachowują się tak jak ty – zalewają klasy brudną wodą, porywają ci nauczycieli, albo dają koncert kociej muzyki, aż zaczynasz żałować, że nie urodziłeś się głuchy. Ale jeśli powezmą do ciebie niechęć, niechaj bogowie mają cię w swojej opiece. Niczego nie zostawią w całości, ani krzeseł w twojej klasie, ani kości w twoim ciele, a z jakichś przyczyn nigdy ich nie łapią. Należy do nich wielu bogatych młodzieńców, a w Kartaginie pieniądze pozwalają uniknąć niemal każdej kary. Zresztą tak samo jest na całym świecie.

Nawet Augustyn nie słyszał chyba o Rozgromicielach, Wiecznie Wkurzonych, Wywrotowcach, czy jak tam ich nazywano, ale nie wydawał się poruszony.

– Skoro już istnieją, nie będę musiał ich zakładać – stwierdził niefrasobliwie.

Popatrzyli na niego z pewną obawą.

– Ale nie zamierzasz do nich wstąpić, prawda, Augustynie?

– Zapewne nie – odparł chłodno. – Sądzę, że już mają przywódcę.

Zaczęli się śmiać, a on od razu wpadł w złość.

– Mogę jeszcze przemyśleć, czy was lubię czy nie, a jeśli się okaże, że nie, to nawet bogowie nie będą mieli nad wami litości.

Jego usta zacisnęły się w cienką, pozbawioną krwi kreskę, a wielkie oczy rozbłysły. Alipiusz z wielką satysfakcją stwierdził, że wyraz twarzy Augustyna zrobił na młodzieńcach takie samo wrażenie, jakie zawsze robił na nim. Natychmiast spróbowali go ułagodzić.

– Wybacz nam, ale jeszcze ich nie znasz, Augustynie. Kiedy ktoś do nich wstępuje, przez długi czas nie uczynią go swym przywódcą, każą mu za to przechodzić przez cały szereg upokarzających obrzędów inicjacyjnych. Musi jeść ziemię, godzinami chodzić na czworakach i szczekać jak pies, a oni wyprowadzają go tak nawet na ulice. Weźmy choćby Nubilia. Oprowadzali go po ulicach zaszytego w lamparcią skórę i musiał ugryźć w nogę siedmiu ludzi nim mu pozwolili wrócić do ludzkiej postaci.

– Niezły pomysł – stwierdził Augustyn, ale coś w jego głosie kazało Alipiuszowi przypuszczać, że postanowił nie wstępować do Wywrotowców. Zresztą zaraz zmienił temat.

– Czy to prawda, że Hiereusz jest w łaskach Bereniki?

– Przynajmniej ona puszcza takie plotki – roześmiał się Honoratus. – Ale ma wielką konkurencję. Obecnie modnie jest mieć romans z Hiereuszem. W końcu jest to najbardziej wykwintny młodzieniec w mieście, co do stroju, manier, erudycji i tak dalej. A ona trzyma w odwodzie gladiatora. Intelektualiści nie zawsze są najlepszymi kochankami.

– Nieprawda – zaprzeczył Augustyn gorąco. Potem wzruszył ramionami. – Właśnie mi się przypomniało, że się umówiłem i chciałbym dotrzymać słowa.

Wstał, a Alipiusz razem z nim, płacąc za posiłek. Wyszli. Dwaj nowi znajomi zostali na miejscu, pod wrażeniem tak wielkim, jak chciał Augustyn.

– Wszyscy mogliby sądzić, że jesteś urodzonym Kartagińczykiem – stwierdził Alipiusz z podziwem.

Augustyn uśmiechnął się pobłażliwie.

– Rób po prostu to, co inni, tylko zawsze ciut lepiej – poradził. – Wierz mi, to podstawowa zasada.

– A… jesteś umówiony?

– Ależ oczywiście. To niedaleko stąd. Zobaczysz.

Alipiusz zaczął się zastanawiać, dlaczego Augustyn nie każe mu odejść. Jeśli miał spotkanie z kobietą, na pewno wolałby z nią być sam na sam.

Zaczął się dziwić jeszcze bardziej, kiedy Augustyn zaprowadził go do pobliskiej bazyliki.

– Augustynie, czy ty masz spotkanie z Bogiem chrześcijan? Z Chrystusem?

Augustyn zaczął się śmiać.

– Ależ z ciebie osioł, Alipiuszu! – Potem zmarszczył brwi. – Coś takiego mogłaby powiedzieć moja matka. Lepiej nie wymieniaj tego imienia.

Energicznie wszedł na schody, a Alipiusz ruszył za nim w ponurym milczeniu. Chyba rozumiał o co chodzi. Augustyn na pewno wiele razy widział, jak jego matka się modli, a było w tym przecież coś nawiedzonego. Pamiętał jej zaciętą twarz, srebrzystą w świetle księżyca.

Bazylika była niemal pusta. O tej porze nie odbywało się tu nabożeństwo. Augustyn rozejrzał się bystro, ale najwyraźniej nie znalazł tego, czego szukał.

– Lepiej idź tam, na drugą stronę, i zaczekaj – polecił.

Alipiusz usłuchał, a Augustyn oparł się o jedną z wielkich kolumn, wpatrzony w wejście. Ani razu nie spojrzał na ołtarz, choć ten wpatrywał się w niego nieruchomym okiem pojedynczej, zwisającej z sufi tu, lampy. Alipiusz miał wrażenie, że to oko patrzy i na niego. Zupełnie, jakby zakłócił spokój tego miejsca za pomocą swojej religii. Nie powinno nas tu być, pomyślał.

Oczy Augustyna rozbłysły. Alipiusz obejrzał się na wejście i zobaczył, że do bazyliki wchodzą dwie kobiety. Miały zakryte głowy – ktoś mu kiedyś powiedział, że u chrześcijan panuje taki zwyczaj, albo prawo, ustanowione przez człowieka o imieniu Paweł – więc nie widział ich twarzy. Jedna była dość tęga, druga smukła, a kiedy mijały Augustyna, zauważył, że ta smukła dotknęła jego ręki albo coś mu dała – oczywiście list, albo wiadomość. Potem obie kobiety uklękły przed ołtarzem i modliły się, albo udawały, że to robią.

Wiadomość. Augustyn rozwinął ją i przeczytał, uśmiechając się, wyraźnie zachwycony. Nie ruszył się z miejsca. Poczekał, aż obie kobiety zakończą modlitwę – co nie potrwało długo – a kiedy znów go mijały, niemal niedostrzegalnie skinął młodszej głową.

Teraz Alipiusz dostrzegł jej twarz. Dziewczyna była dość ładna, choć bardzo prosto odziana. Augustyn poczekał aż obie wyjdą z bazyliki, po czym ruszył powoli do wyjścia, a Alipiusz za nim.

– Widziałeś ją? – szepnął, wyraźnie podekscytowany. – Jesteśmy w sobie zakochani już od tygodnia, ale trudno nam się spotykać. Dobrze jej pilnują, jej rodzina jest bardzo wpływowa. Jeszcze nie ma piętnastu lat i nie pozwalają jej nosić klejnotów. Zauważyłeś jej oczy? Napisałem o nich wiersz.

Mówił o niej dalej, kiedy wyszli z bazyliki na słońce, tłumy i hałas. Choć nie skończyła jeszcze piętnastu lat, najwyraźniej na wiele sposobów zdobyła doświadczenie.

– Ty też, prędzej czy później, będziesz musiał mieć dziewczynę – zakończył klepiąc przyjaciela po ramieniu. – Wszyscy je mają. Niedobrze jest postępować inaczej niż cały świat. Pierwsze, czego się nauczyłem w Kartaginie, to zasada rób to samo, co inni. A zaraz potem – rób to lepiej niż inni.

– Ja zacznę od wpisania się na listę studentów – zdecydował Alipiusz. – Pójdę tam teraz.

Pół godziny później stanął przed łysym, szczupłym mężczyzną o długim, wścibskim nosie, który wypytał go o studia, jakie chciałby tu odbyć. Następnie wdali się obaj w długi i ożywiony spór o to, czy wystarczy, by pobierał tylko lekcje retoryki, gramatyki, dialektyki i geometrii, czy też powinien uczyć się również muzyki, która zdaniem łysego stanowiła podstawę wykształcenia dla każdego młodego człowieka, który zamierza zdobyć w życiu jakieś ważne stanowisko. Przemawiał bardzo przekonywująco i w końcu Alipiusz zgodził się włączyć muzykę do swego curriculum. Następnego dnia odkrył, że łysy naucza muzyki, a każdy nowy uczeń oznacza dla niego więcej pieniędzy w sakiewce. Doszedł jednak do wniosku, że całe zdarzenie było użyteczną lekcją i nie żałował swej decyzji, szczególnie, że nauczyciel wyglądał, jakby bardzo były mu potrzebne pieniądze. Zresztą okazało się, że Augustyn również pobiera te lekcje, więc nie mogły być zupełnie bezużyteczne. I rzeczywiście nie były. Miał nadejść taki dzień, kiedy z wdzięcznością pomyślał o łysym nauczycielu, który tak bardzo potrzebował kilku groszy, że przez dwie godziny starał się go zainteresować muzyką.

W ciągu następnych dni nie widywał Augustyna często, głównie dlatego, że własne studia zaabsorbowały go tak bardzo, iż po prostu nie miał czasu go szukać. Kiedy kończył zajęcia musiał iść coś zjeść, a potem ruszać na ulicę złotników, która znajdowała się dość daleko od szkoły.

Pewnego dnia po powrocie do domu stwierdził, że Juba ma w sklepie klientów: pucołowatego mężczyznę o tłustej, oliwkowej cerze i młodą kobietę. Mężczyzna targował się o bransoletę i parę kolczyków i skarżył się głośno, że Juba chce więcej za swoje wyroby ze srebra, niż inni za czyste złoto. Juba wzywał na świadka Tanit, boginię wszystkiego, co piękne, że jest złotnikiem o najbardziej umiarkowanych cenach w mieście.

– I spójrz tylko panie, jak pięknie wyglądają te kolczyki w uszach pana czarującej damy.

Włożył kolczyki w uszy kobiety, a wówczas Alipiusz dostrzegł jej twarz. To była Mavrut.

Zaskoczony zatrzymał się. Nie dostrzegli go dotąd i jakoś niejasno poczuł, że lepiej będzie, jeśli go nie zobaczą.

Starszy mężczyzna targował się dalej, aż Mavrut wydęła wargi i powiedziała, że widać nie bardzo mu zależy na zrobieniu jej przyjemności, gdyż ona wie na pewno, że jest to sklep o szczególnie niskich cenach, a skoro nic nie jest w stanie znaleźć dla niej tutaj, z całą pewnością nie znajdzie dla niej nic również gdzie indziej.

Na te słowa mężczyzna pospiesznie zapewnił, że chętnie kupi jej wszystko, co będzie chciała, choć jest dla niego oczywiste, że przepłaca.

– Zobaczymy – powiedziała Mavrut wyniośle. Zapięła bransoletę na ramieniu i wskazała na jakąś błyskotkę leżącą na stole Juby. – To również mi się podoba – oświadczyła.

– Ten pierścień jest bardzo stary, droga pani – oświadczył Juba. – Posiadam pisemne oświadczenie Sarkidesa, Greka, że niegdyś należał on do rodziny Hamilkara Barki, ojca wielkiego Hannibala. Z pewnością wie pani, co wybrać.

– I to nie tylko, jeśli chodzi o klejnoty – odparła Mavrut i rzuciła starszemu mężczyźnie szybki uśmiech. Choć ten i tak był bliski apopleksji, kiedy Juba wymienił cenę pierścienia.

– Nie, nie – zaprotestowała Mavrut energicznie. – Nie możesz żądać tak wiele. Nie pozwolę, by mój pan stracił tu tyle pieniędzy, choć kamień jest piękny i nigdy w życiu nie widziałam podobnego klejnotu. Musisz zredukować cenę o połowę.

Zaczęli się targować nad głową nieszczęsnego człowieka, który nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Juba nagle się poddał.

– Widzisz? – powiedziała Mavrut triumfalnie. – Oszczędziłam ci całe trzy sztuki złota. – Włożyła pierścień na palec. – Ale i tak jesteś słodki i hojny, a ja będę ci bardzo, ale to bardzo wdzięczna – dodała. – Zapłać temu dobremu człowiekowi i chodźmy.

Głupiec zapłacił jej ojcu i wyszli, przechodząc tak blisko Alipiusza, że niemal mógł dotknąć sukni Mavrut. Stał jednak w cieniu i go nie zauważyli. Odczekał kilka minut nim wszedł do domu.

Juba powitał go wesoło, ale tylko skinął mu głową, pożyczył krótko dobrej nocy i wszedł po schodach do swojego pokoju.

Głęboka odraza, jaka go ogarnęła, spowodowała, uświadomiła mu jak bardzo podobała mu się ta dziewczyna. Cóż, pozostawało mu jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. Spakował swoją torbę podróżną i wyszedł, nie zaszczycając pokoju ani jednym spojrzeniem.

Godzinę później wchodził do pokoju Augustyna przy ulicy bankierów.

– Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale nie byłem w stanie dłużej znieść miejsca, w którym mieszkam – wyrzucił z siebie. – Czy w tym domu jest może jakiś wolny pokój?

Augustyn roześmiał się.

– Ja tutaj też jestem tylko lokatorem, ale mam wrażenie, że w każdym domu w Kartaginie znajdzie się pokój dla człowieka, który ma pieniądze. Coś znajdziemy.

Dopiero wtedy Alipiusz zauważył dziewczynę, zwiniętą w kłębek na małej leżance po drugiej stronie pokoju – małe, brązowe stworzenie w żółtej sukni i z dużym żółtym kwiatem we włosach. Uśmiechnęła się do niego.

– A to jest moja przyjaciółka Melania – oznajmił nonszalancko Augustyn. – Ona też tu mieszka. Co się stało Alipiuszu? Nigdy wcześniej nie widziałeś dziewczyny?

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień.