Na polu chwały. Rozdział trzeci

Daleko od teraźniejszej siedziby Cyprianowiczów, w sąsiedztwie pomorzańskiego zamku, stał na wzgórzu wysoki krzyż z dwiema włóczniami, który wzniósł przed dwudziestu kilku laty pan Pągowski na miejscu spalonego dworu – więc ilekroć pomyślał o tym krzyżu i tych wszystkich drogich sercu głowach, które na tamtym miejscu utracił, skowyczało w nim jeszcze teraz z bólu stare serce.

Ale że to był człowiek twardy dla samego siebie i dla innych i że się przed obcymi łez wstydził i taniej litości nie znosił, więc nie chciał dłużej mówić o swoich nieszczęściach – począł wypytywać gospodarza, jak mu się też żyje na leśnej dziedzinie.

A ów rzekł:

– Ot cisza, cisza! Gdy bór nie szumi i wilcy nie wyją, to ledwie że nie słyszysz, jak śnieg pada. Jest spokój, jest ogień na kominie i dzbaniec grzanego wina wieczorem – starości więcej nie trzeba.

– Pewnie. Ale synowi?

– Młody ptak prędzej, później z gniazda wyleci. A szumią nam tu jakoś drzewa o wielkiej wojnie z pogany!

– Na tę wojnę i siwe sokoły wylecą. Poleciałbym z innymi i ja, gdyby nie to, ot!…

Tu pan Pągowski potrząsnął pustym rękawem, w którym tylko kawałek ramienia przy karku pozostał.

A Cyprianowicz nalał mu wina:

– Za pomyślność chrześcijańskiego oręża!

– Dajże Boże! Do dna.

Tymczasem młody Cyprianowicz częstował z równie dymiącego dzbana panią Winnicką, pannę Sienińską i czterech braci Bukojemskich. Panie ledwie że dotykały ustami brzegów szklenic, natomiast panowie Bukojemscy nie dali się prosić, skutkiem czego świat wydawał się im coraz weselszy, a panna Sienińska coraz ładniejsza. Więc nie mogąc znaleźć odpowiednich słów na wyrażenie swego zachwytu, poczęli spoglądać na nią ze zdumieniem, sapać i trącać się łokciami.

Na koniec najstarszy, Jan, rzekł:

– Nie dziwować się wilkom, że chciały kosteczek i mięsa waćpanny popróbować, boć nawet i dzika bestia wie, co prawdziwy specjał!…

A trzej inni – Mateusz, Marek i Łukasz – nuż bić się dłońmi po udach:

– Utrafił! W sedno utrafił!

– Specjał! Nic innego!

– Marcepan!

Słysząc to panna Sienińska złożyła ręce i udając przestrach, rzekła do młodego Cyprianowicza:

– Ratujże waćpan, bo widzę, że ichmościowie dlatego jeno mnie od wilków ratowali, aby mnie sami zjedli.

– Mościa panno – odpowiedział wesoło Cyprianowicz – pan Jan Bukojemski mówił: „Nie dziwować się wilkom!”, a ja rzeknę: „Nie dziwować się panom Bukojemskim”.

– To już zacznę chyba mówić: „Kto się w opiekę…”.

– Jeno nie żartuj z rzeczy świętych! – zawołała pani Winnicka.

– Hej! Gotowi ci kawalerowie i ciotuchnę razem ze mną zjeść. Nieprawda?

Ale pytanie to pozostało przez chwilę bez odpowiedzi. Owszem, łatwo było z twarzy panów Bukojemskich wyczytać, że znacznie mniejszą mają do tego ochotę. Jednakże Łukasz, który miał dowcip od braci bystrzejszy, rzekł:

– Niech Jan mówi; on starszy brat.

A Jan zakłopotał się nieco i odrzekł:

– Kto tam wie, co go jutro spotka!

– Roztropna to uwaga – zauważył Cyprianowicz – ale do czego ją waćpan stosujesz?

– Bo co?

– Bo nic: jeno pytam, czemu to o jutrze wspominasz?

– A to waść nie wiesz, że afekt gorszy od wilka, gdyż wilka można zabić, a afektu nie zabijesz?

– Wiem, ale to znów inna materia.

– Byle dowcip dopisał, mniejsza o materię…

– Ha! Jeśli tak, to Boże dopomóż dowcipowi.

Panna Sienińska poczęła się śmiać w piąstkę, za nią Cyprianowicz, a w końcu i panowie Bukojemscy. Lecz dalszą rozmowę przerwała służka prosząc na wieczerzę.

Starszy pan Cyprianowicz podał ramię pani Winnickiej, po nich szedł pan Pągowski, młody zaś Cyprianowicz prowadził pannę Sienińską.

– Trudna dysputa z panem Bukojemskim – rzekła rozweselona panienka.

– Bo jego racje są jako narowiste konie, z których każdy ciągnie w inną stronę; wszelako powiedział on dwie prawdy, którym trudno negować.

– Jakaż jest pierwsza?

– Że nikt nie wie, co go jutro spotka, jako i jam na przykład nie wiedział, że oczy moje ujrzą dzisiaj waćpannę.

– A druga?

– Że łatwiej wilka zabić niż afekt… Wielka to prawda.

To rzekłszy westchnął młody pan Cyprianowicz, a panienka spuściła na oczy cieniste swe powieki i zamilkła.

Po chwili dopiero, gdy już siadali do stołu, rzekła:

– A waćpanowie prędko przyjedźcie do Bełczączki, aby zaś opiekun mógł wam wdzięczność za ratunek i za gościnę okazać.

Posępny humor pana Pągowskiego poprawił się znacznie przy wieczerzy, a gdy gospodarz wzniósł w ozdobnych słowach naprzód zdrowie niewiast, a następnie zacnego gościa, stary szlachcic odpowiedział bardzo uprzejmie, dziękując za wybawienie z ciężkich terminów i zapewniając o swej wiekuistej wdzięczności.

Mówiono potem de publicis (1): o królu, o jego zwycięstwach, o sejmie, który w kwietniu miał się zebrać, i o wojnie, która groziła cesarstwu niemieckiemu ze strony sułtana tureckiego, a na którą zaciągał już ochotników w Polsce pan Hieronim Lubomirski, kawaler maltański.

Panowie Bukojemscy słuchali z niemałą ciekawością, jak tam w Niemczech przyjmowano z otwartymi rękoma każdego Polaka; albowiem Turcy lekceważyli jazdę niemiecką, polska zaś budziła w nich należyty postrach.

Pan Pągowski ganił nieco dumę kawalera Lubomirskiego, który mawiał o grafach niemieckich: „dziesięciu takich w jedną moją rękawicę wlezie”, ale chwalił jego przewagi rycerskie, niezmierną odwagę i wielką biegłość w sztuce wojennej.

Słysząc to Łukasz Bukojemski oświadczył w imieniu swoim i braci, że niech tylko wiosna uczyni się na świecie, to nie wytrzymają, jeno do pana kawalera podążą, ale póki mrozy mocne, będą jeszcze bili wilki, aby się za pannę Sienińską godnie pomścić. Bo chociaż powiedział Jan, że nie ma co się wilkom dziwować, przecie gdy się pomyśli, że taki gołąbek niewinny stać się mógł ich pastwą, to aż serce pod szyję podchodzi od wściekłości, a zarazem trudno utrzymać łzy.

– Szkoda – mówił – że skóry wilcze takie tanie, iże Żydy zaledwie za trzy talara dają, ale łzy trudno utrzymać i nawet lepiej po prostu im pofolgować, gdyż kto by nie pożałował uciśniętej niewinności i cnoty, ten okazałby się barbarusem, niegodnym rycerskiego i szlacheckiego imienia.

To rzekłszy pofolgował istotnie łzom, a za jego przykładem poszli zaraz i inni bracia, chociaż bowiem wilki mogły w najgorszym razie grozić życiu, nie zaś cnocie panny Sienińskiej, jednakże tak ich wzruszyła wymowa brata, że serca zmiękły w nich jak wosk przygrzany.

Chcieli też po wieczerzy palić z pistoletów na cześć panienki, ale sprzeciwił się temu gospodarz mówiąc, że ma w domu borowego, człowieka wielkich zasług, któren jest chory i potrzebuje spokoju.

Mniemał pan Pągowski, iż to może jakiś zubożały krewny domu, a w najgorszym razie szlachcic z zaścianka, więc przez grzeczność począł się o niego wypytywać; dowiedziawszy się jednakże, iż to jest chłop służebny, wzruszył ramionami i spojrzawszy niechętnym i zdziwionym okiem na starego Cyprianowicza, rzekł:

– A tak! Zapomniałem, co o waścinym zbyt ludzkim sercu opowiadają.

– Daj Boże – odpowiedział pan Serafin – aby nie opowiadali nic gorszego. Siła temu człowiekowi zawdzięczam, a może i każdemu się to trafić, gdyż on wybornie zna się na ziołach i każdej chorobie umie zaradzić.

– To już mi tylko to dziwne, że skoro innych tak uzdrawia, siebie nie uzdrowił. Przyślij go waszmość kiedy tej oto mojej krewniaczce, pani Winnickiej, która z ziół rozmaite extracta (2) wyciąga i ludzi nimi morzy; ale tymczasem niech nam wolno będzie pomyślić o spoczynku, bo mnie droga okrutnie strudziła, a i wino niecoś rozebrało, równie jak panów Bukojemskich.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) o sprawach publicznych, państwowych.

(2) (Łac.) ekstrakty; wyciągi.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na polu chwały.