Na polu chwały. Rozdział szósty

Lecz panowie Bukojemscy nieradzi byli z Taczewskiego i gniewało ich to, że zajął miejsce przy boku karocy, wiec zebrawszy w kupę konie, tak że niemal stykały się łbami, poczęli rozmawiać i radzić.

– Hardo ci na nas spoglądał – mówił Mateusz. – Jak Bóg w niebie, chciał nas spostponować.

– Teraz zaś konia zadem do nas obrócił. Cóż wy na to?

– Jużci łbem nie może obrócić, bo koń tyłem jako rak nie chodzi. Ale że on się ma do tej panny, to pewna – zauważył Marek.

– Toś dobrze rozpoznał. Widzicie, jako się nadstawia i przegina. Żeby się tak puślisko urwało, toby zleciał.

– Nie zleci, taki syn, bo dobrze siedzi i w puśliskach zdrowy rzemień.

– Przeginaj się, przeginaj, póki my cię nie przegniem!

– Obaczcie no! Znów się do niej uśmiecha!

– Cóż, bracia rodzeni? Pozwolim na to?

– Nigdy, jako żywo! Nie dla nas dziewka – dobrze! – ale pamiętacie, cośmy wczoraj uradzili?

– Jakże! Musiał on się tego domyślić, bo chytra widać sztuka – i teraz na złość nam się do niej zaleca.

– I na wzgardę naszemu sieroctwu i ubóstwu.

– O wa! Wielki mi magnat – na cudzym podjezdku!

– Ba! Przecie i my nie na swoich.

– Ale jedna szkapa nam została, to jak trzech w domu siedzi, czwarty może jechać choćby na wojnę, a ów i siodła własnego nie ma, bo mu je wilcy zębami porozrywali.

– I nosa jeszcze zadziera. Co on do nas cierpi? (1) Powiedzcie!

– To się go spytać.

– Zaraz?

– Zaraz, ale politycznie, by starego Pągowskiego nie urazić. Dopieroż wyrozumiawszy, co odpowie, wyzwać.

– I wtedy już będzie nasz.

– Któryż ma z nas to uczynić?

– Jużci ja, bom najstarszy. Sople jeno sobie z wąsów wykruszę i nu!

– Jeno zapamiętaj dobrze, co ci rzeknie.

– Jako pacierz wam powtórzę.

To rzekłszy najstarszy z panów Bukojemskich począł wycierać rękawicą grudki lodu osiadłe na wąsach, a potem przysunął konia do podjezdka Taczewskiego i ozwał się:

– Mosanie?

– A co? – zapytał Taczewski odwracając niechętnie głowę od karocy.

– Co waćpan do nas cierpisz?

Taczewski popatrzył na niego przez małą chwilkę ze zdziwieniem, po czym rzekł:

– Nic.

I ruszywszy ramionami, zwrócił się znów ku karocy.

Bukojemski jechał czas jakiś w milczeniu, rozważając, czy ma wrócić i zdać braciom relację z odpowiedzi, czy mówić dalej. Ta ostatnia myśl wydała mu się jednak lepszą, więc ozwał się znowu:

– Bo jeśli myślisz, że co wskórasz, to ja ci rzekę to, co i ty mnie: nic!

Na twarzy Taczewskiego odbiła się nuda i przymus, zrozumiał bowiem, że szukają z nim zaczepki, na którą nie miał najmniejszej ochoty w tej chwili odpowiadać. Jednakże pomyślał, że trzeba coś odpowiedzieć i to coś takiego, co by mogło rozmowę zakończyć. Więc zapytał:

– A czy tamci bracia także?…

– A jakże! Ale co także?

– To się waść domyśl, a teraz nie przerywaj mi milszego dyskursu.

Bukojemski przejechał jeszcze w pobok kroków dziesięć lub piętnaście, ale wreszcie ściągnął konia.

– Co ci rzekł? Mów otwarcie! – pytali bracia.

Starszy powtórzył. Nie byli radzi.

– Boś go nie umiał zażyć – rzekł Łukasz. – Trzeba mu było konia strzemieniem w brzuch połechtać albo skoroś wiedział, że mu na imię Jacek, powiedzieć: „Naści placek!”.

– Albo powiedzieć mu tak: zjedlić wilcy konia, to kup sobie kozę w Przytyku.

– To nie przepadło, ale co oznaczyło to, co rzekł: „Czy tamci bracia także?”.

– Może chciał spytać: czy także kpy?

– Pewnie! Jak mi Bóg miły! – zawołał Marek. – Nic innego nie mógł pomyślić! A teraz co?

– Jego śmierć albo nasza. Dla Boga, toż to jawne kacerstwo, o którym i Stachowi trzeba powiedzieć.

– Nie powiadaj nic, bo skoro Stachowi pannę oddajem, to Stach musiałby go wyzwać, a tu chodzi, żeby my pierwej.

– Kiedy?

– U Pągowskiego nie idzie. A tu już Bełczączka.

Rzeczywiście Bełczączka była już niedaleko. Na skraju lasu stał krzyż fundacji pana Pągowskiego, z blaszanym Zbawicielem wśród dwóch włóczni; na prawo, kędy droga skręcała się za borem, widać było łąki obszerne ze wstęgą olszyn rosnących wzdłuż rzeczki; zza olszyn, po drugiej, wyższej stronie, widać było bezlistne korony wysokich drzew i dymy chat.

Wkrótce orszak znalazł się wśród chat, a gdy minął opłotki i zabudowania folwarczne, przed oczami jeźdźców ukazał się dwór pana Pągowskiego.

Obszerny dziedziniec otoczony był starym, spróchniałym, a miejscami powywracanym częstokołem. Nie dochodził do tych stron od prastarych czasów żaden nieprzyjaciel, nikt przeto nie dbał o należytą obronność siedliska. Na obszernym dziedzińcu były aż dwa gołębniki. Po jednej stronie stała oficyna, po drugiej lamus, spichrz i duża sernica, sklecona w kratę z cienkich bierwion i desek. Przed domem i wokół dziedzińca tkwiły słupki z żelaznymi kółkami do przywiązywania koni; na każdym słupku siedziała czapka zmarzłego śniegu. Domostwo było stare, obszerne, z niskim dachem słomianym. Po dziedzińcu wałęsały się gończe, a między nimi przechadzał się bezpiecznie oswojony bocian ze złamanym skrzydłem, któren widocznie opuścił przed chwilą ciepłą izbę, aby zażyć ruchu i powietrza na mrozie.

W domu czekano ich, albowiem pan Pągowski wyprawił był pacholika przodem z oznajmieniem. Tenże sam pachołek wyszedł teraz na ich spotkanie i pokłoniwszy się rzekł:

– Pan starosta rajgrodzki Grothus przyjechał.

– Dla Boga! – zawołał pan Pągowski. – Dawnoże czeka?

– Nie ma i godziny. Chciał wyjeżdżać, alem mu rzekł, że waszej miłości tylko co nie widać z powrotem.

– Toś dobrze rzekł.

Po czym do gości:

– Proszę waszmościów. Pan Grothus to mój krewny przez żonę. Wraca widać tędy do Warszawy od brata, bo jest deputatem na sejm. Proszę! Proszę.

Po chwili znaleźli się w izbie stołowej wobec starosty rajgrodzkiego, który głową niemal dotykał pułapu, bo wzrostem przewyższał nieco nawet panów Bukojemskich, a w całym domostwie komnaty były nadzwyczaj niskie. Pan Grothus był to okazały szlachcic z mądrym wejrzeniem, z twarzą i łysiną statysty i z czołem przeciętym tuż nad nosem między brwiami. Blizna ta, podobna do zmarszczki, nadawała jego obliczu surowy i jakby gniewny wyraz. Uśmiechnął się jednak uprzejmie do pana Pągowskiego i otworzył ręce mówiąc:

– Tak, to ja, gość, witam w jego własnym domu gospodarza.

A pan Pągowski otoczył jego szyję ręką i mówił:

– Otóż gość, otóż miły gość! Daj ci, Boże, zdrowie, panie bracie, żeś wstąpił. Co tam słychać?

– De privatis (2) dobrze, a de publicis też dobrze, bo wojna.

– Wojna! Jak to? Już? My?

– My jeszcze nie, ale przymierze z jegomością cesarzem będzie w marcu podpisane, a potem wojna pewna.

Jakkolwiek jeszcze przed Nowym Rokiem chodziły pogłoski o przyszłej wojnie z Turkami i nawet byli tacy, którzy uważali ją za niezawodną, jednakże potwierdzenie tych wieści z ust osoby tak znakomitej i tak blisko ze sprawami publicznymi obeznanej, jak pan Grothus, wielkie uczyniło wrażenie i na panu Pągowskim, i na jego młodych gościach. Zaledwie też gospodarz przedstawił ich staroście, rozpoczęła się rozmowa o wojnie, o Tekelim i o krwawych zapasach na Węgrzech, od których, jak od ogromnego pożaru, łuna biła już na kraje rakuskie i na Polskę. Miała to być wojna straszna, przed którą drżał cesarz rzymski i wszystkie ziemie niemieckie. Mówił biegły w polityce pan Grothus, że Porta poruszy połowę Azji i całą Afrykę, aby wystąpić z taką siłą, jakiej świat dotąd nie oglądał; ale przewidywania te nie popsuły nikomu humoru; owszem, z radością słuchała tego bitna młodzież, której przykrzył się dłuższy domowy wypoczynek, a której wojna otwierała pole do sławy, zasługi, a nawet i korzyści.

Toteż pan Mateusz Bukojemski usłyszawszy słowa starosty rajgrodzkiego uderzył się dłonią w kolano, aż rozległo się po komnacie, i rzekł:

– Pół Azji i kogo tam jeszcze? O wa! Albo to nam pierwszyzna!

– Nie pierwszyzna, słusznie waść mówisz! – odrzekł gospodarz, którego posępna zwykle twarz zapłonęła przelotną radością. – Jeśli to jest rzecz już niechybna, to pewno i listy zapowiednie zostaną wkrótce wydane i zaciągi się rozpoczną. Daj Bóg! Daj Bóg jak najprędzej. Był stary Dziewiątkiewicz pod Chocimiem, ślepy na oba oczy. Synowie mu kopię do ataku nastawiali – i uderzał w janczarów jak i inni. Ale ja nie mam syna!

– Już to, panie bracie, jeśli kto ma prawo w domu ostać, to wy – rzekł starosta. – Źle nie mieć syna na wojnie, gorzej nie mieć oczu, ale pono najgorzej nie mieć ręki.

– Przyuczyłem do szabli obie ręce – odpowiedział pan Gedeon – a cugle można i w zębach trzymać. Wreszcie… Chciałoby się polec – przeciw poganom – w polu… I nie dlatego jeno, że mi potargali szczęście żywota… Nie z jakowejś zemsty prywatnej… Nie!… Ale ot! – szczerze mówię – stary już jestem, siłam widział, siłam rozmyślał i tylem się napatrzył na złość ludzką, na prywatę, na nieład w tej naszej Rzeczypospolitej, na naszą swawolę, na rwanie sejmów, na nieposłuszeństwo, na wszelkie bezprawia, że powiem waściom, nieraz pytałem w desperacji Pana Boga: po coś ty, Panie, stworzył tę naszą Rzeczpospolitą i ten nasz naród? Aż dopiero gdy to morze pogańskie wzbiera, gdy ów sprosny (3) smok otwiera paszczę, aby połknąć świat cały i chrześcijaństwo, gdy jako waść mówisz, cesarz rzymski i wszystkie ziemie niemieckie drżą przed ową nawałnicą – to wtedy dopiero wiem, po co nas Bóg stworzył i jaki włożył na nas obowiązek. Sami Turkowie mówią o tym. Niechże drżą inni – my nie zadrżym, jakośmy i pierwej nie drżeli; niechże się leje ta nasza szczera krew choćby do ostatniej kropli – i niech się moja z nią połączy – amen!

Tu rozbłysły oczy pana Pągowskiego i wzruszył się bardzo, ale jednak łzom nie pozwolił wypłynąć na policzki, może dlatego, że wszystkie już dawniej wypłakał, a może dlatego, że był to człowiek i dla siebie, i dla innych twardy. Jednakże pan Grothus objął go za szyję, ucałował w oba policzki i tak rzekł:

– Prawda, prawda! Wiele u nas złego i tylko tą krwią możem przed obliczem Pana naszą złość odkupić. To służba, to straż, którą nam Bóg powierzył, to przeznaczenie naszego narodu. I idą już czasy, w których złożym świadectwo tej służby… Tak jest! Są wieści od pogan, że na Wiedeń zwróci się nawała. Tedy tam pójdziem i wobec świata całego pokażem, żeśmy nie co innego, jeno żołnierze Chrystusowi, na obronę wiary i krzyża stworzeni. Wszystkie narody, które dotychczas żyły bezpiecznie za naszymi plecami, będą widziały w jasny Boży dzień, jak ową straż sprawujem, i da Bóg, że póki ziemia nie przeminie, póty nie przeminie nasza zasługa i sława.

Na te słowa zapał ogarnął młodych. Panowie Bukojemscy zerwali się z krzeseł i poczęli wielkimi głosami wołać:

– Daj Bóg! Na kiedy zaciągi? Daj Bóg!

A Cyprianowicz rzekł:

– Aż dusza się rwie! Gotowiśmy choćby dziś!

Jeden Taczewski milczał i nie rozchmurzył oblicza, a te wieści, które napełniły radością wszystkie serca, były dla niego źródłem tylko bólu i goryczy. Jego myśl i jego oczy biegły do panny Sienińskiej, krzątającej się wesoło wedle zastawy stołowej, i mówiły do niej z wymówką i żalem niezmiernym: „Gdyby nie ty, byłbym pojechał na jaki dwór pański i – choćbym tam fortuny nawet nie znalazł – miałbym przynajmniej zbroiczkę grzeczną i konia, i ot, zaciągnąłbym się teraz pod chorągiew szukać tam śmierci albo chwały. Twoja to gładkość, twoje spojrzenia, twoje dobre słowa, coś mi je jak jałmużnę czasem rzucała, sprawiły, żem tu siedział na tych kilku ostatnich zagonach i prawie głodem przymierał. I światam przez ciebie nie poznał, i nijakiego poloru nie nabrał. Com ja ci zawinił, żeś mnie z duszą i ciałem jakoby w jasyr zabrała?… A toć bym umrzeć wolał, niż cię przez rok jeden nie widzieć. I ostatniegom konia stracił, na ratunek ci śpiesząc, ty zaś jeszcześ się śmiała i wdzięcznie na innego spoglądasz… A teraz co pocznę? Idzie wojna. Zali za pachołka się zgodzę albo się w piechocie pohańbię? Com ci takiego uczynił, że miłosierdzia nade mną nigdy nie miałaś?”

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: co on do nas ma?

(2) (Łac.) w sprawach prywatnych, osobistych.

(3) Dawniej: obmierzły; obrzydły; plugawy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na polu chwały.