Na polu chwały. Rozdział siódmy

W taki to sposób biadał Jacek Taczewski, który niedolę swą czuł tym boleśniej, że był szlachcicem wielkiego rycerskiego rodu, choć strasznie biednym. A jakkolwiek nie była to prawda, że panna Sienińska nigdy nie miała nad nim miłosierdzia, była natomiast prawda, że z jej przyczyny nie wyruszył nigdzie w świat i siedział jakoby na wygonie, o dwóch chłopach, nie mając często na pierwsze potrzeby życia. Siedemnaście lat miał, a ona trzynaście, gdy ją pokochał bez pamięci – i od pięciu lat kochał, z każdym rokiem więcej i z każdym rokiem smutniej, bo bez nadziei. Pan Pągowski przygarniał go z początku chętnie, jako potomka wielkiej rodziny, do której ongiś należały w tych stronach całe powiaty; ale później, gdy zmiarkował, jak rzeczy stoją, począł być dla niego szorstki, a czasem nawet okrutny. Nie zamykał mu wprawdzie domu, ale trzymał go z dala od panienki, mając zgoła inne dla niej nadzieje i widoki. A sama panienka doświadczała na nim swej mocy i bawiła się jego miłością tak właśnie, jak każda dziewczyna bawi się kwiatami na łące. Czasem się nad którym pochyli, czasem który zerwie, czasem wplecie w warkocz, później rzuci, później nie myśli, a później znów wraca szukać nowych. Nigdy Taczewski nie mówił jej o swojej miłości, ale ona wiedziała o niej doskonale, choć udawała, że nie wie – i że w ogóle nie chce wiedzieć o niczym, co się w nim dzieje. Wydziwiała z nim, jak jej się podobało. Raz, gdy goniły ją pszczoły, przypadła do niego pod opończę i przytuliła mu się do serca, ale potem przez dwa dni nie chciała mu tego przebaczyć. Traktowała go chwilami niemal pogardliwie, a gdy zdawało mu się już, że wszystko ostatecznie przepadło, jednym słodkim spojrzeniem, jednym serdecznym słowem napełniała mu serce niezmierzoną radością i nadzieją. Jeśli czasem, czy to z powodu jakiegoś wesela, czy to imienin lub łowów w sąsiedztwie, nie było go przez kilka dni w Bełczączce, tęskniła za nim porządnie, ale gdy wrócił, mściła się za tę swoją tęsknotę i dokuczała mu długo. Najcięższe chwile przechodził, gdy w domu byli goście, a między nimi zdarzył się jaki młodzian i urodziwy, i dorzeczny. Wówczas to myślał Jacek Taczewski, że nie ma w jej sercu nawet prostej litości. Tak właśnie myślał teraz z powodu Cyprianowicza – a wszystko to, co pan Grothus opowiadał o przyszłej wojnie, dolewało jeszcze goryczy do i tak aż zbyt przepełnionego kielicha jego myśli.

Taczewski przywykł ogromnie w domu pana Pągowskiego do panowania nad sobą, jednakże przy wieczerzy zaledwie mógł wysiedzieć słuchając rozmowy panienki ze Stanisławem Cyprianowiczem. Nieszczęsny młodzian spostrzegł, że ten podobał się jej naprawdę, był bowiem istotnie dzielnym, miłym i wcale niegłupim chłopcem. Rozmowa przy stole toczyła się wciąż o przyszłych zaciągach. Cyprianowicz dowiedziawszy się od pana Grothusa, że może on sam będzie zaciągał w tych stronach, zwrócił się nagle do panienki i zapytał:

– Jakie waćpanna wolisz chorągwie?

A panienka spojrzała mu na ramiona i odrzekła:

– Usarskie.

– Wedle skrzydeł?

– Tak. Raz widziałam usarzy i myślałam, że to chyba niebieskie wojsko. Śnili mi się potem przez dwie noce.

– Nie wiem, czy się przyśnię ostawszy usarzem, ale że waćpanna mi się nieraz przyśni, to pewna – i też ze skrzydłami.

– A czemu tak?

– Jako właśnie anioł.

Panna Sienińska spuściła na to oczy, aż cień od rzęs padł na jej różane policzki, i po chwili odrzekła:

– Ostań waćpan husarzem.

Taczewski zaciął zęby i przeciągnął dłonią po spoconym czole, ale przy wieczerzy nie doczekał się ani słówka, ani spojrzenia. Dopiero gdy wszyscy stawali już od stołu i w komnacie uczynił się rum krzeseł, słodki, ukochany głos zaszemrał mu nad uchem:

– A waćpan pójdziesz także na wojnę?

– By polec! By polec! – odpowiedział pan Jacek.

I w tej odpowiedzi był taki prawdziwy i szczery jęk bólu, że ukochany głos ozwał się znów, jakby ze wzruszeniem:

– Po co ludzi zasmucać?

– Nie będzie nikt po mnie płakał.

– Skąd waćpan wiesz? – zaszemrał po raz trzeci głos dziewczyny.

Po czym przesunęła się do innych gości tak szybko jak cudne senne widzenia i zakwitła jak różany kwiat w drugim końcu komnaty.

Tymczasem starsi panowie zasiedli sobie po posiłku nad kubkami z miodem i nagadawszy się do woli o sprawach publicznych, poczęli gwarzyć o prywatnych. Pan Grothus wodził czas jakiś rozczulonymi oczyma za panną Sienińską, po czym rzekł:

– To ci świeca! Popatrz no waść, panie bracie, na tych młodych, którzy jak ćmy do ognia lecą! Ale nie dziwota, bo gdyby nie to, że człeku lata są, leciałby tak samo.

Lecz pan Pągowski machnął niechętnie ręką.

– Ćmy też to, szare ćmy, nic innego.

– Jakże? Przecie chyba Taczewski nie szarak.

– Ale chudopachołek. Bukojemscy także nie szaraki. Nawet się krewnymi świętego Piotra powiadają, co może im do promocji w niebie dopomóc, ale tymczasem na ziemi, w leśniczówce królewskiej, we czterech siedzą, po prostu jako gajowi.

Pana Grothusa zadziwiło pokrewieństwo Bukojemskich nie mniej niż w swoim czasie pana Pągowskiego, więc począł o nie szczegółowo wypytywać, aż w końcu rozśmiał się i tak rzekł:

– Święty Piotr – wielki to apostoł i nie chcę ja mu czci umknąć, a to tym bardziej, że czując się starym, wkrótce będę jego łaski potrzebował, ale mówiąc między nami – jako parantela… no – to tam nie bardzo znów jest się czym chwalić… Jużci rybitwa był – nic więcej… Święty Józef, któren od Dawida się wywodził – ba! – o takim to mi waść gadaj!

– Ja jeno mówię, że nie masz tu dla tej dziewki nikogo odpowiedniego – i nie tylko między tymi, których waść teraz widzisz pod moim dachem, ale i w całej okolicy.

– A ówże, któren siedzi przy pani Winnickiej?… Grzeczny wydaje się kawaler.

– Cyprianowicz? Tak! Grzeczny ci on jest, ale to ród ormiański, od trzech czy też czterech dopiero pokoleń uszlachcony.

– To czemu ich waść prosisz? Kupido zdradny jest, i ani się obejrzysz, jak ci tu kaszy nawarzy.

Pan Pągowski, któren już przy przedstawieniu kawalerów wspomniał, ile im zawdzięcza, opowiedział jeszcze raz szczegółowo o napadzie wilków i o pomocy, jakiej doznał, wskutek czego przez samą wdzięczność musiał zbawców swych do domu zaprosić.

– Prawda, prawda – potwierdził pan Grothus – ale swoją drogą Amor może ci tu kaszy nawarzyć, bo i w dziewczynie krew nie woda.

– Ej! Wykrętna to łasica – odpowiedział pan Pągowski. – Ukąsić, to ona może i potrafi, ale sama się spomiędzy palców wywinie – i nie byle kto ją przychwyci. Taka to już przyrodzona cnota wielkiej krwi, że nie poddawać się, jeno panować i rządzić musi. Nie należę ja tam do takich, których łatwo za nos wodzić, a wszelako nieraz i ja jej ustąpię. Prawda, żem dużo Sienińskim powinien, ale choćbym nie był powinien, to jak ci stanie przede mną, a pocznie warkocz z ramienia na ramię przekładać, a głowę przechylać, a spoglądać, najczęściej zrobi, co zechce. I jeszcze nieraz pomyślę, jaki to zaszczyt i jakie błogosławieństwo Boskie, że ostatnie dziecko, ostatnia dziedziczka takiego rodu pod moim dachem się znajduje… Bo przecie waćpan o Sienińskich wiesz… Całe Podole było ich. Po prawdzie to i Daniłowicze, i Żółkiewscy, i Sobiescy z nich wyrośli… Król jegomość powinien o tym pamiętać, tym bardziej, że z tych niezmiernych majętności nic prawie nie ostało i że dziewka, jeśli co będzie miała, to tylko to, co po mnie zostanie…

– A co krewni powiedzą?

– Pągowscy są jeno bardzo dalecy, którzy się nie wylegitymują. Wszelako nieraz nie daje mi spokoju myśl, że po mojej śmierci mogą być jakoweś trudności, procesy, zwady… Jak to u nas zwykle. Chodzi mi zwłaszcza o krewnych żony, po której mam część majętności i tę oto właśnie Bełczączkę.

– Ja tam z procesem nie wystąpię – odrzekł uśmiechając się pan Grothus – ale za innych nie zaręczam.

– Otóż to! Otóż to… Myślałem właśnie w tych czasach jechać do Warszawy i samego króla prosić o opiekę nad sierotą w przyszłości, ale on ma głowę teraz czym innym zaprzątniętą.

– Żebyś tak waść miał syna, byłaby prosta rzecz dać mu dziewkę…

Na to pan Pągowski spojrzał na starostę rajgrodzkiego wzrokiem tak bolesnym, że ów urwał w połowie zdanie. Przez dłuższy czas milczeli obaj; po czym pan Gedeon rzekł przerywanym ze wzruszenia głosem:

– Mógłbym ci, panie bracie, powiedzieć z Wirgiliuszem: „infadum iubes renovare dolorem” (1)… Tak… byłaby prosta rzecz… I powiem ci, że gdyby nie ta prosta rzecz, to byłbym może sczezł od dawna. Mój syn dzieckiem zagarnięty był przez ordę. Trafiało się nieraz, że wracali ludzie z niewoli pogańskiej wtedy, kiedy i pamięć o nich zginęła… Lata całe czekałem cudu, lata całe żyłem tą nadzieją. Dziś jeszcze, kiedy podpiję, myślę sobie: a nuż! Bóg większy niż spodziewanie ludzkie. Ale te chwile nadziei są krótkie, a ból jest długi, codzienny… Nie! Po co mam samego siebie zwodzić? Nie połączy się krew moja z krwią Sienińskich, a jeśli krewni rozdrapią moją fortunę, to i to ostatnie dziecko z rodu, któremu wszystko zawdzięczam, ostanie bez chleba na świecie!

Pili znów obaj w milczeniu. Pan Grothus rozmyślał, jak by załagodzić ból, który niechcący gospodarzowi zadał, i czym by go w strapieniu pocieszyć. Aż wreszcie przyszło mu coś do głowy, co poczytał za bardzo szczęśliwy pomysł.

– Ej – rzekł – na wszystko jest sposób: i waść, panie bracie, możesz dziewczynie kawałek chleba bez wszelkich przeszkód zapewnić.

– Jakiż to sposób? – zapytał z pewnym niepokojem pan Pągowski.

– Alboż to raz się trafia, że starzy ludzie biorą za żony niedorosłe nawet dziewki. Exemplum (2) z historii wielki hetman Koniecpolski, któren starszym będąc od ciebie, zieloną jeszcze pannę poślubił. Prawdać i to, że zbyt wiele odmładzającej driakwi spożywszy zmarł w pierwszą noc po ślubie, ale ani pan Makowski, pocillator wasz radomski, ani pan łowczy Rudnicki nie zmarli, choć obaj mieli po siedemdziesiątce… Waść też człek jary… Jeśliby Pan Bóg jeszcze pobłogosławił, to tym lepiej, a jeśli nie, to we wszelakim spokoju i dostatku młodą wdowę zostawisz, która wówczas wybierze sobie takiego męża, jakiego zechce.

Czy panu Pągowskiemu przychodziły kiedy takie myśli do głowy, trudno powiedzieć, dość że wysłuchawszy słów starosty rajgrodzkiego zmieszał się bardzo, drżącą nieco ręką nalał miodu staroście, przelał kubek, aż zacny napitek zaczął ściekać po stole na podłogę, i rzekł:

– Napijmy się!… Za pomyślność oręża chrześcijańskiego.

– To swoją drogą – odpowiedział pan Grothus idąc dalej za biegiem własnych myśli – a swoją drogą waść zastanów się nad tym, com powiedział – bo tak mi się widzi, żem utrafił.

– Ale co zaś! Gdzie tam co do czego! Napij się waść jeszcze.

Dalszą rozmowę przerwało im poruszenie krzeseł przy większym stole. Pani Winnicka i panna Sienińska chciały się udać na spoczynek. Dźwięczny, jak srebrny dzwonek głos panienki począł powtarzać: „dobranoc waćpanu, dobranoc waćpanu” – potem dygnęła pięknie panu Grothusowi, pocałowała w rękę pana Pągowskiego, otarła się jak kotka czołem i noskiem o jego ramię i poszła. Cyprianowicz, Bukojemscy i Taczewski wyszli też zaraz za paniami. W izbie pozostali tylko dwaj starzy i gwarzyli długo, albowiem pan Pągowski kazał podać nowy gąsiorek jeszcze zacniejszego miodu.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) każesz mi rozdrapywać bolesne rany; odnawiać niewypowiedziany ból.

(2) (Łac.) przykład.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na polu chwały.