Na polu chwały. Rozdział piąty

Starszy pan Cyprianowicz i gwoli własnej przyrodzonej mu gościnności, i wedle zwyczaju nie szczędził próśb i zaklęć, aby goście zostali dłużej w Jedlince. Klękał nawet przed panią Winnicką, co z powodu lekkiej jeszcze, ale już nieco dokuczliwej podagry nie przychodziło mu łatwo.

Wszystko to jednak nic nie pomogło. Pan Pągowski uparł się jechać przed południem do domu – i w końcu trzeba się było na to zgodzić, gdyż na jego oświadczenie, że spodziewa się gości, nie było co rzec. Wyruszyli tedy przed południem w dzień jasny, mroźny i w cudną pogodę. Okiść na drzewach i śniegi na polach były obsypane jakby tysiącami iskier, które migotały tak w słońcu, iż ledwie oczy mogły znieść owe blaski bijące z nieba i z ziemi. Konie szły tęgo rysią, aż grały w nich śledziony; płozy sanic świstały po twardym śniegu; firanki po bokach były odsunięte – i co chwila to w jednym okienku, to w drugim ukazywała się różowa twarz panny Sienińskiej z wesołymi oczkami i z zaczerwienionym od mrozu noskiem, właśnie jakby wdzięczny obrazek w ramach.

I jechała jakby królewna, bo karocę otaczała „salwa-gwardia” złożona z panów Bukojemskich i młodego Cyprianowicza. Ci siedząc na dzielnych szkapach z jedlinkowskiej stajni (bo swoje posprzedawali lub pozastawiali wraz z lepszymi szablami panowie Bukojemscy), rwali po bokach, to wspinając konie, to puszczając je naprzód takim pędem, że aż wióry śnieżne, wyrywane kopytami ze zmarzłej drogi, warczały w powietrzu jak kamienie.

Może i niekoniecznie rad był z tej przybocznej straży pan Pągowski – i w chwili wyjazdu prosił nawet kawalerów, aby się nie trudzili, bo droga w dzień bezpieczna a o osacznikach w puszczy nie słychać, ale gdy uparli się, aby stanowczo niewiasty odprowadzić, nie pozostało mu nic innego, jak płacąc grzecznością za grzeczność zaprosić ich do Bełczączki. Uzyskał też i obietnicę starszego pana Cyprianowicza, że go odwiedzi, ale dopiero za kilka dni, albowiem starszemu człowiekowi trudno było tak obcesowo wyrywać się z domu.

Prędko schodziła podróż: kawalerom na konnych popisach, a pannie Sienińskiej na pokazywaniu się w okienkach karocy. Zatrzymali się dopiero w połowie drogi, aby dać odetchnąć koniom, przy puszczańskiej karczmie zwanej dość złowrogo „Rozbój”, obok której była kuźnia i szopa. Kowal kuł konia na dworze przed kuźnią, a wedle karczmy stało kilkoro sani chłopskich zaprzężonych w poszerszeniałe i okryte sędzielizną chude szkapięta, z ogonami wtulonymi między zadnie nogi i z wyobroczonymi torbami na głowach.

Ludzie wysunęli się z karczmy patrzyć na karocę otoczoną przez jeźdźców i stanęli opodal. Byli to nie chłopi, tylko mieszczanie-zduni z Kozienic, którzy letnią porą robili garnki, a zimą podczas sanny rozwozili je po wsiach, a szczególniej na odpusty w okolicy. Wydawało się im, że to jakiś wielki dygnitarz musi jechać w tej karocy otoczonej przez tak dorodną szlachtę, więc mimo mrozu pozdejmowali czapki i patrzyli z ciekawością.

Podróżni, przybrani ciepło, nie wysiadali z karocy, jeźdźcy pozostali także na koniach; poszedł tylko pachołek pana Pągowskiego z gąsiorkiem wina i z sagankiem, aby je zagrzać dla państwa przy ogniu w karczmie. Tymczasem pan Pągowski kazał się zbliżyć łyczkom i począł ich wypytywać, skąd są, dokąd jadą i czy nie groziło im gdzie „niebezpieczeństwo od zwierza”.

– Gdzie tam nie groziło, wasza miłość – odpowiedział stary mieszczanin – jeno że kupą jedziemy i we dnie. Czekamy tu na naszych od Przytyka i z innych stron. Chłopów może się też coś ściągnie i jeśli się zbierze z piętnaście albo dwadzieścia wozów, to pojedziem na noc – a jeśli nie, to nie, chociaż bez pałek nie jeździmy.

– A z ludźmi nie zdarzył się jakowy wypadek?

– Zagryzły wilki Żyda podobno w biały dzień. Jechał z gęsiami, bo pierze zostało na gościńcu, a z człowieka i z konia jeno gnaty. Tylko po krymce poznali ludzie, że to był Żyd. A dziś rano przyszedł tu piechotą szlachcic, który całą noc na sośnie przesiedział. Powiada, że koń mu padł i wilcy go w jego oczach zarznęli. Skostniał ci tak na drzewie, że ledwie mógł mówić, a teraz śpi.

– Jak się zwał? Nie mówił, skąd jest?

– Nie. Piwa się jeno grzanego napił i zaraz potem padł jak nieżywy na ławę.

Pan Pągowski zwrócił się do kawalerów:

– Słyszycie, waćpanowie?

– Słyszymy.

– Bo trzeba go będzie chyba obudzić i rozpytać. Bez konia został, jakże go tu poniechać. Mógłby pachołek mój na drugiego lejcowego sieść w parze z forysiem, a jemu swego oddać. Powiadają, że szlachcic… Może z daleka?

– I pilno mu musiało być – odrzekł Stanisław Cyprianowicz – skoro nocą jechał, i do tego sam jeden. Pójdę, rozbudzę go i rozpytam.

Lecz chęć ta okazała się zbyteczną, albowiem w tej chwili z karczmy wyszedł pachołek niosąc stolnicę, a na niej dymiące kubki wina – i doszedłszy do karocy rzekł:

– Proszę waszej miłości, pan Taczewski tu jest.

– Pan Taczewski? A on tu co, u licha, robi?

– Pan Taczewski? – powtórzyła panna Sienińska.

– Ogarnie się i zaraz wyjdzie – rzekł pachoł. – Mało mi stolnicy z winem nie wytrącił, jak się dowiedział, że państwo tu są…

– A ciebie kto pyta o stolnicę?…

Pachołek umilkł, jakby głos stracił, a pan Pągowski wziął kubek wina, pociągnął raz i drugi, po czym rzekł do Cyprianowicza jakby z pewną niechęcią:

– To nasz znajomek i niby sąsiad… spod Czarnej… At!… Trochę wartogłów i szaławiła. Z tych tutejszych Taczewskich, co to niegdyś w całym pono województwie…

Dalsze objaśnienia przerwało ukazanie się pana Taczewskiego, który wybiegłszy pośpiesznie z karczmy, szedł ku karocy zamaszystym krokiem, ale z pewną nieśmiałością w obliczu. Był to młody szlachcic, średniego wzrostu, z pięknymi, czarnymi oczyma, ale chudy jak trzaska; głowę miał pokrytą magierką pamiętającą bodaj czasy Batorego, na sobie szary kubrak podbity baranem i żółte szwedzkie buty z ogromnymi cholewami zakrywającymi nawet i uda. Nikt takich w Polsce już nie nosił, było więc widoczne, że to jest chyba jaka stara zdobycz wojenna z czasów Jana Kazimierza, wyciągnięta z lamusa z konieczności. Idąc patrzył na przemian to na pana Pągowskiego, to na pannę Sienińską i uśmiechał się pokazując przy tym białe, zdrowe zęby, ale uśmiech miał smutny i twarz zmieszaną, a nawet trochę zawstydzoną.

– Cieszę się okrutnie – rzekł stanąwszy przy karocy i kłaniając się grzecznie magierką – że widzę w dobrym zdrowiu waćpanią, waćpannę i waszmość pana dobrodzieja mego, gdyż droga niebezpieczna, o czym sam miałem sposobność się przekonać.

– Nakryj acan głowę, bo ci uszy zmarzną – rzekł szorstko pan Pągowski. – Dziękujem za troskliwość. A czego to acan włóczysz się po puszczy?

Taczewski spojrzał bystro na panienkę, jakby chciał zapytać: „może ty wiesz, dlaczego?” – ale widząc, że panienka oczy ma spuszczone i zabawia się przygryzaniem wstążek od kapturka, odrzekł nieco twardym głosem:

– At, przyszła mi fantazja popatrzyć na miesiąc nad borem.

– Piękna fantazja. A konia ci wilcy zarznęli?

– Dorznęli jeno, bom sam z niego duszę wyparł…

– Wiemy. I przesiedziałeś noc na sośnie, jak wrona.

Tu panowie Bukojemscy buchnęli tak ogromnym śmiechem, aż im konie poprzysiadały na zadach, a Taczewski odwrócił się i począł ich kolejno liczyć oczyma mając w źrenicach błyski zimne jak lód i zarazem ostre jak brzeszczot.

Po czym rzekł do Pągowskiego:

– Nie jak wrona, ale jak szlachcic bez konia, z którego waszmości dobrodziejowi śmiać się wolno, ale komu innemu może być niezdrowo.

– Oho! Oho! Oho! – jęli powtarzać panowie Bukojemscy przysuwając ku niemu konie. Twarze ich zmierzchły w jednej chwili i wąsy poczęły się poruszać złowrogo, a on znów począł ich liczyć zadzierając w górę głowę.

Lecz pan Pągowski ozwał się tak surowym i rozkazującym głosem, jakby nad wszystkimi miał komendę:

– Proszę mi tu żadnych zwad!… To jest pan Taczewski – rzekł po chwili łagodniej, zwracając się do kawalerów – a to pan Cyprianowicz i panowie Bukojemscy, którym, mogę rzec, iż życie zawdzięczamy, bo i nas wczoraj wilcy napadli. Insperate (1) przyszli nam z pomocą, ale skutecznie i w porę.

– W porę – powtórzyła z naciskiem panna Sienińska wydymając nieco usta i spoglądając wdzięcznie na Cyprianowicza. A Taczewskiemu zakwitły jagody, na twarzy odbiło się jakby upokorzenie, oczy zamgliły się i z niezmiernym żalem w głosie odrzekł:

– W porę! Bo ich kupa i szczęśliwi, że na dobrych koniach, a mojemu wołoszynowi wilcy już zębami dzwonią i ostatniego przyjaciela mi zbrakło. Ale – i tu spojrzał życzliwiej na Bukojemskich – niechże się święcą ręce waszmościom, boście uczynili to, co i ja z całej duszy byłbym chciał uczynić, jeno Bóg nie pozwolił…

Panna Sienińska zmienna była widocznie, jak każda białogłowa, a może też żal jej się uczyniło pana Taczewskiego, bo nagle oczki jej stały się słodkie i migotliwe, powieki jęły się mrużyć raz po raz i całkiem już innym głosem zapytała:

– Stary wołoszyn?… Mój Boże, takem go lubiła i on mnie znał. Mój Boże!…

Taczewski spojrzał zaraz na nią z wielką wdzięcznością.

– Znał, mościa panno, znał…

– Waćpan, panie Jacku, nie martw się tak okrutnie…

– Martwiłem się już i przedtem, jeno że konno, a teraz się będę martwił na piechotę. Ale Bóg waćpannie zapłaci za dobre słowo…

– Tymczasem siadaj acan na myszatego – rzekł pan Pągowski. – Czeladnik siądzie obok forysia albo stanie z tyłu za karocą. A jest tam i zapaśna burka w trokach, to się odziej, boś marzł całą noc, a teraz znów mróz bierze.

– Nie – odpowiedział. – Umyślniem nie wziął szuby i ciepło mi!

– No, to w drogę!

I po chwili ruszyli. Jacek Taczewski zajął miejsce przy lewym okienku karocy, Stanisław Cyprianowicz przy drugim, tak że siedząca na przedzie panienka mogła, nie obracając głowy, swobodnie na obydwóch spoglądać.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) niespodziewanie; nieoczekiwanie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Na polu chwały.