Na marne. Rozdział piąty

Nadchodziła jesień. Po mieszkaniach biedniejszych studentów było zimno. Ktoś owinąwszy się kołdrą i włożywszy czapkę na głowę, rozgrzewał się książką. Mieszkania studentów, którzy mieli za co palić w piecu, roiły się mnóstwem kolegów. Do klubu nie schodzono się więcej. Były z początku usiłowania, żeby obrać i sformować jakiś inny, ale spełzło to na niczym, bo z jednej strony Gustaw, z drugiej – Szwarc, który miał już znaczny wpływ na studentów, zgodnie się temu opierali. Szczególniej Szwarc, który uważał, że kluby zabierają dużo czasu, a mało przynoszą pożytku, chciał zaprowadzić reformę w tym względzie i udało mu się na koniec. Mimo wszelkich głosów przeciwnych bronił tej myśli na uniwersytecie, a szczególniej w mieszkaniu Wasilkiewicza, gdzie schodzono się ochotniej niż gdzie indziej. Wasilkiewicz mieszkał u Karwowskiego, a raczej ten ostatni u Wasilkiewicza, bo jakkolwiek Karwowski majętny bardzo (był to ów blady młodzieniec, który grywał kolegom w klubie), opłacał daleko znaczniejszą część mieszkania, duszą jednak i osią owego kawalerskiego gospodarstwa był nasz Żmudzin.

Godna była podziwu, a nawet zazdrości, przyjaźń między tymi dwoma młodymi ludźmi. Jeden delikatny, pieszczony, piękny, z głową pełną najszlachetniejszych marzeń, łagodny i lubiany przez wszystkich, płynął lekko przez życie wśród wygód i dostatków; drugi, prawdziwy Litwin, brzydki, dziobaty, z krótko strzyżoną czupryną i iskrzącymi oczyma, żywy, pracowity, energiczny, a głęboko wykształcony, był dla pierwszego jakby opiekunem lub starszym bratem. Wasilkiewicz posiadał serce gorące i, jak to mówią, niby na dłoni. Gdy raz Karwowski niebezpiecznie zachorował, pilnował go dniem i nocą z prawdziwie bezprzykładnym zaparciem się siebie, a gdy wreszcie wyzdrowiał – Litwin płakał i wymyślał mu z radości.

– Ach ty, błaźnie! – mówił. – Jemu to zachciało się chorować! Spróbuj no tylko jeszcze raz to zrobić!

Studenci nazywali ich dobranym stadłem; dziad żebrzący niedaleko ich domu, stary ślepiec ukraiński, któremu często dawali jałmużnę, mawiał o nich: „dobry panyczi”.

Łączyło ich wiele stosunków, a w szczególności jeden, o którym zaraz powiemy. Latem, bywało, spędzali ferie na wsi u Karwowskich. Tam była siostra Karwowskiego, panienka nieładna, słabowita, ale dziwnej dobroci serca, cicha, spokojna, prawdziwy anioł, z opaloną twarzyczką i wątłą postacią. Otóż tę panienkę kochał Wasilkiewicz, kochał po swojemu, bardzo głęboko, z wiarą w nią i w siebie, a co większa ze wzajemnością. Rodzice jej nie bardzo tam o tym wiedzieli, a jeśli i wiedzieli, nie chcieli przeszkadzać młodym. Panienka była nieładna, on uczciwy i pewny człowiek, równoważyło więc to trochę nierówność położenia towarzyskiego. Zresztą nie chcieli syna pozbawić towarzystwa, które ze wszech miar mogło mu tylko wyjść na korzyść.

Jeszcze jedną dobrą stronę miał ten Litwinisko: kochał nad wszystko swoich rodziców, staruszków, jak ich nazywał. Staruszkowie siedzieli na głębokiej Żmudzi, już bliżej Inflant, byli biedni, syn im pomagał. Jego ojciec był pobereżnikiem (1) w lasach. Chata tam stała niska, a naokoło szumiał las i bełkotały fale, za lasem i za falą był znowu las i fale – zapadły kąt pojezierski! Diabeł tam mieszkał, wedle podań miejscowych, ale jakoś nie przeszkadzał staruszkom. Tam to ujrzał światło dzienne Wasilkiewicz.

Chłopakiem będąc, chodził na ryby, tłukł się za kaczkami na pojeziorzu, wybierał gniazda na moczarach. Była to natura zdrowa i dzielna. Wykołysała go przyroda, uczyły go i ptaki i drzewa i fale. Począwszy od paproci leśnej aż do buku, co sam nie wiedział, gdzie mu się w niebie wierzch podział, wszystko to było dlań księgą, której pierwsze słowa sam się nauczył czytać. Ptasie rzeczpospolite wyspowiadały mu swoje prawa; raz widział, jak bobry biły ogonami tamę na strumieniu; wiedział, jak za głosem żołny można trafić do ukrytych barci; umiał borsukom wybierać młode; nawet i wilczki przynosił niekiedy żywcem (2) do domu. Gdy podrósł, ojciec nauczył go czytać, wywlókł ze skrzynki trochę zapleśniałych miedziaków i oddał synala do szkół. Odtąd zaczęły się cięższe czasy. Trzeba się było uczyć – uczył się tedy. Dużo byłoby opowiadać, ile i co tam on przechodził, nim dobrał się do uniwersytetu i zaczął być takim, jakim go poznaliśmy.

Rodzice stokrotnie płacili mu za miłość. Była to istotnie para ubielonych wiekiem gołąbków, kochających się między sobą, zgodnych i szczęśliwych.

Szczęście i spokój mieszkały tam w tej chacie. Zdarzają się, lubo z rzadka, takie świetliste miejsca na ziemi, niby oazy na pustyni. Staruszkowie cieszyli się sobą, zabiegali wedle siebie, jakby w pierwszych dniach po ślubie, nazywali się sokolikiem i jagódką; a jaka tam radość była, gdy syn zjechał na święta, tego już żaden język wypowiedzieć, ani żadne pióro opisać nie zdoła. Z Wasilkiewiczem przyjeżdżał i Karwowski. Staruszkowie lubili go i rozpieszczali także, ale nic nie było dla nich jak ich Jasiek, którego często po prostu „nasz” nazywali.

Nieraz, gdy młodzi ludzie, zmęczeni całodziennym bieganiem po puszczy, wrócili późnym wieczorem do domu, staruszkowie, idąc spać, gwarzyli o nich z cicha. Oto, co raz Karwowski usłyszał przez przepierzenie alkierza:

– To gładki chłopiec ten Karwowski! – mówił staruszek.

– Ale nasz równo jeszcze gładszy – odparła staruszka.

– O, gładszy, gładszy!

Tymczasem ten „nasz” był sobie szpetny, co się zowie, ale przez pryzmat rodzicielskiej miłości wydawał się im urodniejszym od całego świata. Tak to nie rzeczywistość sama, ale serce, z jakim ku niej przystępujemy, daje rzeczom kształty i kolory.

Ale wróćmy do Kijowa i do naszych znajomych. Nic dziwnego, że przy takich gospodarzach, jak Wasilkiewicz i Karwowski, mieszkanie ich, w którym, prócz tego, był piec doskonały, stało się ogniskiem dla wielu z młodzieży. Skupiała się tam nawet poniekąd inteligencja uniwersytecka, utworzył się rodzaj wieczorów literackich. Wszyscy, co tylko czuli jakąś żyłkę pisarską, publikowali tam swoje utwory. Dłuższe wieczory jesienne zmieniły się w prawdziwe posiedzenia literackie. Ile tam myśli gorących wypowiedziały młode usta, trudno by policzyć. Gospodarze, Szwarc przez krótki czas, Gustaw, a szczególniej Augustynowicz, wodzili rej na tych zebraniach. Szwarc spróbował swoich sił twórczych, ale mu jakoś nie szło, nie miał talentu, po prostu nie umiał obrazować, tworzyć ani nawijać własnych pomysłów na ową złotą nić fantazji, co to niby w promieniach tęczowych wykąpie rzecz każdą, nim ogrzaną i rozświeconą rzuci w świat na kształt błyskawicy letniej nocy.

Ale miał za to inny rodzaj talentu. Sądził zdrowo, a co więcej dowcipnie. Kiedy przeczytawszy własny utwór, począł go rozbierać wobec wszystkich, wesołe śmiechy trwały do późna w mieszkaniu. Tak bywało i z innymi; jeżeli szydził, leciały wióry z owych pierwotnych płodów składanych na ołtarzu sztuki. Umiał tak głos i wyraz twarzy nastroić do toku słów własnych, że, jeżeli chciał, najsmutniejsza rzecz budziła największy śmiech. Jednało mu to wielkie poważanie. Szczególnie ci, co czując sympatię do księżyca, uderzali w sentymentalne struny swoich serc, obawiali się go jak szatana.

Wasilkiewicz jędrnie opisywał swoje bory litewskie i jeziora. Karwowski dopuszczał się od czasu do czasu pieśni lirycznych, w których rosa, łzy, konwalie i westchnienia gadały ze sobą, jak ludzie. Zresztą, nie o rozsądek tam chodziło, ale o miłość wiejskiego pastuszka do brzeziny polnej, która po jego śmierci „wzięła i zwiędła”, według słów tych smutnych pieśni.

Były tam tedy rzeczy lepsze i gorsze; śmieszności zdarzały się często, ale czasem trafiło się i coś lepszego, czego warto było posłuchać, zwłaszcza że powoli, wprawą i krytyką, zaczęły się tu i owdzie mniejsze lub większe zdolności okazywać.

Ale wśród wszystkich celował zawsze Augustynowicz. Nieraz bywało przyjdzie – Boże odpuść! – pijany; zeszyty ma potłuszczone i brudne, pisane dorywczo, byle zbyć; ale jak zacznie czytać, zapomnisz o wszystkim, przylgnąwszy duszą do jego słów. Niejeden dołożył i ręki i głowy, wyciągnął z siebie, co tylko było najlepszego, napisał rzecz mniej więcej dobrą, ale pospolitą. Ten „oczajdusza” złapał już na miejscu pióro, w izbie gwar i głośne rozmowy, a tu kartki mu lecą i lecą pod stół spod ręki. Potem, bywało, zbierze je i zasiądzie niedbale, a wszyscy słuchają i niejeden zazdrości w duszy. Postaci jego takie jakieś żywe, takie wypukłe, pod falą słów płynie myśl stukolorowa świecąca jak wąż klejnotami. Gdy zacznie mówić o miłości, czujesz bicie ukochanego serca na swoim własnym, gdy wzbierze potęgą zapału, huczą słów grzmoty i myśl oślepiona błyskawicami drży przelękła, a kiedy w cichym spadku słów rzewne jakieś maluje uczucie, w powietrzu zda się woń mirtu i róży, paproć rozkwita w noc miesięczną, a gdzieś zza lasu, zza boru płynie po rosie echo piosenki dziewczyny.

Ha, miał talent! Odpadały od niego luźno piękne słowa i piękne myśli, nie mając zda się związku z nim samym. Były to kwiaty na bagnie. Jednocześnie objawy humoru, w których upadek moralny szedł w parze z bezwstydem, świadczyły o tym najlepiej.

– Ej, Augustynowicz, Augustynowicz! – mawiali mu wtedy koledzy. – Przy twoich zdolnościach, żeby tak diabeł w tobie nie siedział, co byś ty mógł zrobić, urwisie!

– Właśnie dlatego chcę go zatopić! Nie macie tam czego się napić? – odpowiadał.

Gustaw tylko kilka razy był na tych zebraniach; nie lubił Karwowskiego, po prostu dlatego, że lubili go wszyscy. Im trudniej mu szło w życiu, im większe chmury zalegały horyzont jego miłości, tym stawał się drażliwszy, tym więcej gorzkniał. Namiętne a nieszczęsne przywiązania mają to do siebie, że wytwarzają równoległe namiętne nienawiści. Taka nienawiść nieześrodkowana jeszcze na kogoś lub na coś, zalegała piersi Gustawa i tliła się w nim jak zarzewie. Nienawidził wszystkich, którzy posiadali to, czego brak sam odczuwał. Czuł się niby pokrzywdzonym, a za wszelką krzywdę takie natury zwykły płacić choćby w teorii tylko.

Odsunął się więc od towarzystwa młodzieży, choć jedynie tam były serca, które mogły dla niego uderzać. Wiedział o tym i pomimo nienawiści dla wszystkich, kochał ich, jednak zamknął się sam w sobie.

Współczucie upokarzało go, wszędzie podejrzewał litość, a bał się jej.

Zresztą wiedziano tam o tym, że Szwarc obiecał mu nie chodzić do Heleny. Wiadomość ta nie wyszła z ust Szwarca, ale od niego; sam ją wygadał w chwili rozdrażnienia. Naturalnie Szwarca postawiło to wysoko w opinii kolegów, Gustaw gryzł się tym. Między nim a Szwarcem zalegała już ciemna chmura niechęci.

Wdowa z coraz większym naleganiem, coraz usilniej, coraz namiętniej upominała się u niego o Szwarca. W oczach Gustawa odbywał się w niej złowrogi dla niego proces. Potkański coraz więcej wcielał się w tę nową postać, rozpływał się i niknął w niej. Powoli, a właśnie długim rozdziałem (3) egzaltowane serce Heleny coraz więcej upominało się o Szwarca, już dla niego samego. Nowa epoka zmartwychwstałego szczęścia dla niej, nowa epoka zamarłej dla Gustawa nadziei, zstępowała z wolna, popychana gburowatą ręką konieczności, zrodzona z łez, przypadku i bólu.

„Może, może niedługo będę spokojny!” – myślał. „Niech się co chce dzieje, ja go drugi raz nie przyprowadzę”.

Łatwo się każdy domyśli, co się ukrywa pod podobnego rodzaju refleksją. Gustaw sądził, że potrafi zagłuszyć się pracą, był coraz bardziej zmęczony; szczęśliwsze chwile miewał tylko we śnie.

Raz śniło mu się, że klęczał u kolan Heleny i całował jej ręce; czuł wyraźnie jej drogie dłonie na własnym sercu. Potem w sennym zwichrzeniu namiętności trafił ustami na jej usta… i prawie cierpiał z nadmiaru szczęścia…

Potem następowało przebudzenie.

Widywał ją co dzień… Był tak blisko niej… a zawsze tak z daleka.

Zmizerniał jeszcze i schudł; w oczach świeciły mu gorączkowe przebłyski niezłamanej woli. Ta gorączka wyczerpywała, ale trzymała go na nogach.

– Ciekawy jestem, co to będzie? – mruczał przez zapiekłe wargi.

Była jednak jedna strona, prawie wzniosła w tym ponurym naprężeniu cierpienia. Gustaw nie marzył, brał życie jakie było, nie zaś jakie być mogło. Mimo opłakanego stanu zdrowia, umiał pracować i pracował więcej niż kiedykolwiek. Żeby, przyszedłszy od wdowy, zasiąść do pracy, trzeba było nie lada siły – takie zwycięstwa odnosił nad sobą codziennie. Zebrał wokół siebie kilka zdolniejszych głów i jakby w przeciwstawieniu do zebrań Wasilkiewicza, utworzył kółko pracujące wyłącznie naukowo. On i dwaj inni pisali gramatykę języków łotyskich (4)… on, mimo ciągłych kłótni ze współpracownikami, stał na czele tej pracy, a co ukradł cierpieniu, to jej poświęcał. Helenę widywał codziennie.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Strażnikiem pilnującym lasu.

(2) Tzn. żywe, nieupolowane.

(3) Dawniej: rozłąką; rozstaniem.

(4) Dawniej: łotewskich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na marne.