Na marne. Rozdział dziewiąty

Ale upłynęło parę miesięcy, skończyła się zima, przeszła wiosna, nastało lato, a owe stosunki nie zmieniły się. Kochał Szwarc Helenę, ona jego i płynęło im życie we wzajemnej na przyszłość niepamięci. Był jednak cień między nimi, cień rzucony przez wypadek. Pewnego letniego dnia Potkańska zawiązała pod brodę wstążki niebieskiego kapelusika i okrywszy ramiona płaszczykiem uczepiła się ręki Szwarca – poszli oboje na spacer.

Słońce świeciło, było trochę kurzu w powietrzu, a upał dawał się czuć na wszystkich twarzach, choć było koło szóstej po południu. Mnóstwo osób wychodziło na miasto, wielu znajomych Szwarca witało go przyjaznym skinieniem głowy, niektórzy, a nawet i obcy, oglądali się za naszą parą. Rzeczywiście, piękna to była para. Szwarc wyrósł, zmężniał; brodę i boki twarzy okrywał już wspaniały rudawy zarost, a twarz sama nosiła wyraz poważny z pewnym odcieniem dumy. Potkańska wyglądała zupełnie na młodą narzeczoną; wiatr rozwiewał niebieskie wstążki jej kapelusika, bawił się z białą suknią i unosząc okrycie ukazywał wysmukłą jej figurkę. Z wdziękiem oparta o ramię Szwarca, cieszyła się i nim i słońcem, i powietrzem, jakby drugi raz na świat zrodzona. Szwarc więcej na nią patrzył, niż na otaczających. Nie podejmujemy się powtarzać ich rozmowy, owego szczebiotu zakochanych, bez znaczenia dla innych, pełnego wdzięku dla nich. Były jednak i poważniejsze rozmowy. Potkańska, na przykład, prosiła Szwarca, żeby ją zaprowadził na grób męża.

– Latem, widzisz – mówiła – i na cmentarzu mnóstwo cienia, a nie byłam tak dawno; nie mogę go jednak zapomnieć. Ty mi go zastępujesz, Józefie, ale pozwól mi się i za niego czasem pomodlić.

Szwarcowi było wszystko jedno dlaczego i za kogo się Helena modliła; odrzekł więc z uśmiechem pełnym pobłażania:

– Dobrze, Heleno, pamiętaj o swoich zmarłych, tylko kochaj żywych – dodał pochylając głowę ku jej twarzy.

Lekkie przyciśnięcie do piersi ramienia Szwarca było odpowiedzią ze strony Heleny.

Spojrzała mu w oczy, potem zarumieniła się jak dziewczynka.

Szwarc ze swej strony nakrył dłonią, maleńką, wspierającą się na jego ramieniu rękę i… był zupełnie szczęśliwy.

Poszli na cmentarz. Po drodze spotkali Augustynowicza; szedł paląc cygaro obok dwóch dam, z których jedna była matką, druga córką. Augustynowicz prowadził córkę pod rękę; matka podążała trochę z boku: przeszkadzała jej otyłość, trochę pośpiech, a na koniec i gorąco. Augustynowicz widocznie był wymowny, bo panna zatrzymywała się chwilami od śmiechu. Przechodząc koło Szwarca, przymrużył jedno oko, co miało znaczyć, że w tej chwili kontent jest ze świata i porządku ziemskiego.

Szwarc pytał Heleny o Augustynowicza.

– Znam go, choć nie wiem, jak się nazywa; gdy zmarł Kazimierz, widywałam go blisko siebie, potem jakoś mi znikł z oczu.

– Jest to najzdolniejszy urwis, jakiego znam – dorzucił Szwarc. – Ale mówił mi, że kochał się w mojej pani.

– A ty dlaczego mi to mówisz?

– Bez celu; dziwna rzecz jednak, jak wszyscy lgną do ciebie.

– Bo też, mój drogi Józefie, to jedno przyniosłam ze sobą na świat. Nie uwierzysz, jak smutno płynęły mi lata dzieciństwa. Nie znasz mojej historii? Chowałam się w zamożnym domu… gdzie pan domu opiekował się mną jak własnym dzieckiem… Po jego śmierci dokuczano mi tam wszelkimi niegrzecznościami, aż na koniec uciekłam stamtąd i wyjechałam do Kijowa, gdzie jeden bardzo stary i bardzo dobry człowiek wziął mnie w opiekę, mówił mi zawsze Helusiu i pieścił jak rodzoną córkę. Ale potem i on umarł, nie zostawiwszy mi sposobu do życia… Potem poznałam Kazimierza. Zdziwisz się, skąd ja mogłam bywać w klubach studenckich? Wierz mi, o mało nie umarłam ze wstydu, kiedy tam pierwszy raz weszłam; ale czy uwierzysz? Byłam wtedy głodna, parę dni nic już nie miałam w ustach – byłam zziębnięta. Sama nie wiedziałam, co robię i do czego to prowadzi. Wtedy zbliżył się do mnie Kazimierz. Och, nie podobał mi się wówczas: śmiał się i był wesoły, a mnie ciemniało w oczach. Spytał na koniec, czy nie chcę pójść z nim. Odrzekłam: „Tak”. Po drodze owinął mnie w ciepłe futro, bo drżałam z zimna i na koniec przyprowadził mnie do swego mieszkania. Tu dopiero, gdy ciepło powróciło mi przytomność, spostrzegłam, gdzie jestem i rozpłakałam się z osławienia (1) i ze wstydu zarazem, bo widzisz, byłam sama jedna w mieszkaniu mężczyzny. Byłam w jego mocy. Zdawał się być zdziwiony mymi łzami, potem zamilkł i usiadł koło mnie, a kiedy znów na niego spojrzałam, miał łzy w oczach i natychmiast stał się zupełnie inny. Pocałował mnie w rękę i prosił, żebym się uspokoiła. Musiałam mu opowiedzieć wszystko, wszystko. Przyrzekł, że będzie pamiętał o mnie, jak o siostrze… Jaki był dobry, prawda? Od chwili jego poznania, nie zaznałam już niedostatku. Gdy odchodził, pocałował mnie znowu w rękę, ja chciałam toż samo uczynić: serce mi się ścisnęło, przycisnęłam rękoma piersi i szczerze zapłakałam. Ach, jakże go już wtedy kochałam, jakże go kochałam!

Helena podniosła oczy w górę; w tych oczach błyszczały wielkie łzy wdzięczności. Była piękna, jak natchniona. Szwarc jednak miał wyraz surowy, brwi zsunęły mu się na czoło. Myśl, że czczemu wypadkowi, marnemu podobieństwu winien był miłość tej kobiety, posępnym cieniem okryła mu twarz. Potkański inną drogą doszedł do niej. Porównanie to bolało Szwarca; przypomniał sobie słowa Augustynowicza i milczący prowadził dalej Helenę.

Przyszli na cmentarz. Wśród drzew bielały tam krzyże, kamienie i mogiłki. Miasto zmarłych w cieniu zielonych liści spało w cichej powadze. Kilka osób błądziło wśród krzyży, między gałązkami odezwał się niekiedy ptak na wpół smutno, choć wdzięcznie. Gdzieniegdzie przesunęła się postać cmentarnego stróża.

Helena wkrótce znalazła grób Potkańskiego. Była to duża, obwiedziona żelazną kratą mogiła, u której stóp wznosił się mały, porosły murawą, pagóreczek. Leżał tam Potkański z dzieckiem Heleny. Kilka doniczek z kwiatami zdobiło groby, po bokach rosła rezeda; w ogóle mogiłki czysto, a nawet ozdobnie utrzymane, świadczyły o czyjejś starownej (2) ręce.

Szwarc zawołał stróża, aby otworzył kratę; Helena uklękła tam z modlitwą na ustach i łzami w oczach.

– Kto utrzymuje te groby? – spytał Szwarc stróża cmentarnego.

– Przychodziła ta pani, przychodził i pan jakiś z długimi włosami, ale teraz to go i nie widać – mówił stróż. – On zawsze płacił za kwiaty, on też kazał tu dać kratę.

– Ten pan także już tu mieszka; rok temu, jak go pochowali – odpowiedział Szwarc.

Stróż kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „I ty tu zamieszkasz”.

– Albo to co, proszę pana? W tamtym mieście kłopoty i umartwienia, a tu jak kto przyjedzie, to i leży spokojnie. Ja sobie nieraz myślę: co by tam Panu Bogu przyszło mizerować (3) jeszcze duszę na tamtym świecie. Mało to człek tu ucierpi!

Po chwili Helena skończyła modlić się, Szwarc znów podał jej rękę. Szwarc był milczący, widocznie ciążyło mu coś na sercu; chcący czy niechcący powiódł Helenę inną niż poprzednio drogą. Nagle, blisko już bramy, wskazał ręką jedną z mogił i rzekł jakimś zimnym głosem:

– Patrz, Heleno, oto ten człowiek kochał cię za życia więcej niż Potkański, a jednak ani wspomniałaś o nim.

Dzień pochylał się już cokolwiek; Helena rzuciła okiem na przedmiot, który ukazywał jej Szwarc. Na mogile stał czarny, drewniany krzyż, a na nim białą farbą były napisane słowa:

„Gustaw… zmarły dnia… roku…”

Promienie wieczorne malowały niby na krwawo litery napisu.

– Chodźmy stąd… Ciemno się robi – szepnęła Helena, tuląc głowę do ramienia Szwarca.

Gdy wchodzili do miasta, mrok zaczynał się już na dobre, ale zabierało się na noc pogodną. Księżyc wielki, czerwonego koloru, wytoczył się zza Dniepru. W gęstych alejach Ogrodu Żandarmskiego, tu i owdzie słychać było czyjeś kroki; z jednego okna, otwartego w przyległym pawilonie, słychać było tony fortepianu; jakiś młodziutki głosik śpiewał pieśń Szuberta; tony drgały w ciepłym powietrzu – daleko, daleko na stepie odezwała się trąbka pocztowa.

– Śliczna noc – mówiła z cicha Helena. – Dlaczego jesteś jakiś smutny, Józefie?

– Siądźmy trochę – rzekł Szwarc. – Zmęczony jestem.

Siedli i oparłszy się o ramiona, zadumali się trochę oboje. Nagle z zadumy wyrwał ich jakiś młody, dźwięczny głos; głos ten mówił:

– Słusznie, Karolu! Największym szczęściem jest czysta miłość kobiety, jeśli jest echem głosu prawdziwie męskiej duszy.

Dwaj młodzi ludzie, trzymając się pod rękę, przechodzili z wolna koło ławki, na której siedzieli Szwarc z Heleną.

– Dobry wieczór! – odezwali się obaj uchyliwszy kapeluszy.

Byli to Wasilkiewicz i Karol Karwowski.

Szwarc, rozstając się z Potkańską, długo trzymał jej rękę przy ustach i cały wzburzony poszedł późno do domu.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: obmówienia; oszkalowania; zniesławienia.

(2) Dawniej: zaradnej; starannej; zapobiegliwej; skrzętnej; gospodarnej; troskliwej.

(3) Dawniej: niszczyć; marnotrawić; poniewierać.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na marne.